20-21.04.2018 Malacatancito 77,9km///3773,82km
Staczam się. Na szczęście dosłownie, a nie w przenośni. Z Xela aż do samej granicy z Meksykiem droga prowadzi w dół. Kręta, górska, obrośnięta z obu stron malutkimi domkami powinna mnie sprowadzić ponad 2500m niżej. Ale najpierw odcinek ekstremalnie zniszczony przez ciężarówki, pitstop pod piekarnią gdzie dostaje za darmo worek chleba (zaczynam przypominać łabędzia albo kaczke czy jak? 😀 ) i szukanie noclegu. Zapadała noc, niebo uginało się pod czarnymi chmurami, a daszku pod którym mógłbym się rozbić ani widu ani słychu. Kiedy wchodzę do sklepiku, obok którego stoi idealna do rozbicia wiatka, kobieta aż zatrzymuje się na mój widok. Bawi mnie to i irytuje jednocześnie. Ale grymas wywołuje dopiero odpowiedź Marco, głowy rodziny, który podobno tylko wynajmuje te chałupe i nie może decydować czy ktoś się tu rozbija czy nie. Nie może albo nie chce myśle, i ide rozbić się obok przystanku. Po chwili jednak mojego ziomka ruszyło sumienie, bo wrócił na rowerze i zaprosił pod wiate. Rodzina szczelnie zabarykadowała się w swojej chałupce, jak gdyby w ogródku zamieszkał ogr, a ja szczelnie owinąłem się w śpiwór. Miałem jakiś absurdalny sen, który dział się w pralni. Nic dziwnego skoro przez całą noc trząsłem się jak pracująca pralka. Ale tam było zimno!
Rano budzi mnie stado indyków i fala chłodów. Idzie się przyjemnie, bo widoki są naprawde niesamowite. Ale na pewno nie szybko, bo czuje się jakbym szedł przez pole golfowe. Z tą różnicą że jest asfaltowe i zamiast 18 ma 1800 dołków. Jak ta droga była poryta dziurami (wróć – kanionami!) tego nie oddadzą żadne słowa ani zdjęcia. Najlepiej opowiedziałby to mój wózek, ale (na szczęście) nie potrafi mówić. Mam nadzieje, że to się nie zmieni w Wigilie…
Zmieniają się nie tylko widoki, ale i języki. Prawie w każdej z mijanych wiosek słysze inny dialekt. Łączy je jedno – nie rozumiem ani jednego słowa 😀 Na szczeście i nieszczęście nie mam zbyt wielu możliwości aby się ich nauczyć, bo ludzie na mój widok dosłownie uciekają! Kobiety podwijają kiece i lecą przez pola do chałup. Kiedy wchodze do wiosek nie wita mnie już ujadanie psów, ale płacz dzieci. Wiem, że urodziwy nie jestem ale bez przesady! Pytam w końcu jakiegoś chłopa na przystanku o co chodzi. A chodzi o to, że ludzie w części wiosek wierzą, że gringo przyjeżdżają tu aby kraść ich dzieci. Albo żeby ucinać głowy ich pociechom i sprzedawać na amerykańskim rynku! Jaki absurd! Ale jest jeszcze dziwniej, jeśli dołożymy do tego fakt, że pcham dziecięcy wózek owinięty czarną folią 😀
Tablica przy wjeździe do jednej z wiosek. „Języki: Quiche, Hiszpański. Odległośc od stolicy: 213km”
Przejście dla krów
Wtaczam się do małej wsi Malacatancito. Ma idealną wielkość, idealną wielkość ma kościół, a za jego bramą jest placyk o idealnej wielkości do rozbicia. Idealnie do sześcianu! Wchodze na pewniaka, a ksiądz odpowiada… nie. Dlaczego? Bo nie! To był pierwszy ksiądz, który odmówił mi noclegu, dlatego notka o nim ląduje na tej stronie. Machnąłem na niego ręką i rozbiłem się pod wieżą nadawczą. To ciekawe jak zmiana wysokości o 1000m wpływa na warunki noclegowe. Noc wcześniej umierałem z zimna, a teraz z powodu komarów. Chyba już wolałem zimno…
22.04.2018 Colotenango 41,4km///3815,22km
Staczania ciąg dalszy. Kierowcy przelatują w pełnym pędzie niebezpiecznie blisko mnie rozwiewając mi włosy, a ja przelatuje przez pola i mijam w pełnym pędzie chałupki rozwiewając firanki w oknach. Nagle coś mnie tkneło żeby zatrzymać sie przy jednej z nich. Tam ponaje Marcelo, który zaprasza mnie do środka. Uwielbiam ten moment kiedy przekraczam próg ledwo mieszcząc się w małych drzwiach i cała niziutka rodzinka podnosi na mnie oczy ogromne jak talerze, prezentując mi przy tym niepełne uzębienie w szeroko rozdziawionych ze zdziwienia ustach 😀 Rozmawiamy, pamiątkowe fotki i dalej w droge! W las. Droga wchodzi miękko pomiędzy wzgórza, a wokół wyrastają wielgachne drzewa zasłaniające niego. Wioski to tak naprawde rząd chałup przyklejonych z obu stron do jedynej w okolicy drogi. Drobne skrzyżowania urastają do potężnych węzłów komunikacyjnych, a pojedyncze sklepiki do domów kultury, urzędów pracy i punktów medycznych w jednym.
Zakład pogrzebowy Zeus. Usługi nieśmiertelności ? / nieśmiertelne usługi ?
Chociaz na pewno nie pytali o prawa autorskie to podoba mi się bardzo 😉
Centrum kulturalne i główny węzeł komunikacyjny
Przed prawie każdą z chałup kobiety robią na krosnach swoje kolorowe spódnice. Jedna taka spódnica to nawet dwa miesiące ręcznego dziergania! Mógłbym pójść do muzeum tekstyli w San Cristobal i zobaczyć ustawione manekiny markujące te same ruchy, ale to zupełnie nie to samo! Te panie to tylko jeden z argumentów, że poruszanie się na piechote to najlepsza prędkość do poznawania świata. Gdybym jechał autobusem, samochodem, motorem albo może nawet rowerem, to mógłbym tego w ogóle nie zauważyć. Pewnie nie zwróciłbym też uwagi na super tanie orzechy ziemne – 2,5zł za cały worek! Nie zobaczyłbym też malutkich wodospadów zraszających asfalt, ani rzeki z przerzuconymi przez nią drewnianymi, lichymi mostkami.
Malunek na jedynym przystanku autobusowych w malutkiej wsi
A na pewno nie zauważyliby mnie Lazaro i Orwin ze stacji benzynowej. Zawołali mnie do siebie, wsypaliśmy w siebie resztke orzechów i dostałem pozwolenie żeby rozbić się na ich stacji. To już przerabiałem, ale jeszcze nigdy nie spałem prawie przy samych dystrybutorach. Gdybym miał dłuższe dłonie mógłbym sam nalewać paliwo 😀 Był też prysznic i gniazdko, więc na upartego mógłbym tam zamieszkać na stałe. A listonosz dostarczałby listy pod adres: „Stacja Shell. Dystrybutor 4. Colotenango. Guatemala”.
23.04.2018 Santo Domingo 35,7km/// 3850,92km
Rodzinka ze sklepiku widziała mnie ostatniego wieczora na stacji i za nic nie chciała pieniędzy za drobne zakupy. To miłe zwłaszcza, że miałem co raz mniej waluty. Schodze niżej i niżej. Mijam rozłożone przy poboczach sadzonki kawy i w końcu prawie rozbijam się o ścianę PRZEPIĘKNEGO zapachu kawowych kwiatów. Jak okiem sięgnąć całe kwitnące krzewy obsiane białymi kwiatkami. Tego zapachu nie da się opisać…
Poemat na skale o pięknie świata…
… a kawałek dalej proza rzeczywistości
Troche niżej pierwszy raz od dłuższego Czasu spotykam dewizowych rowerzystów. Miacinta i Frank (ona 57 on 63 lata) od ponad roku przetoczyli się przez 11000km z Kanady jadąc w kierunku Ushuai w Argentynie. To jest siła woli! Fajnie było się spotkać i porozmawiać trochę o drodze, problemach, wymienić się wskazówkami i miejscówkami. Przy niemo wpatrzonych w nas lokalsach.
Wchodze w końcu do Santo Domingo. Strefa przygraniczna i cholera wie jak to jest z tym bezpieczeństwem, dlatego ide do kościoła. Jeszcze przed miastem widze jakiś ośrodek ze znakiem krzyża. Wbijam do środka, szybka rozmowa i już mam miejsce na noc pod dachem z prysznicem i gniazdkiem! I ostrzeżeniem kościelnego: „Jeśli usłyszysz strzały to nie wychodź na zewnątrz”. Zanim jeszcze je słyszałem wyskoczyłem do sklepiku, gdzie poznałem niesamowitych Pedro, Mario i Luisa, którzy podarowali mi za darmo napój i wcisneli kilka groszy do kieszeni. A do tego parke rozwożącą chleb samochodem po wsi, która wcisnęła mi za bezcen prawie całą blache ciasta! Ostatnia noc w Gwatemali była jak święto.
„Szczęścia na emeryturze”
24.04.2018 San Gregorio 38,6km/// 3889,52km
Wtaczam się na granice. Mnóstwo gringo, koników wymieniających dolary i całe tabuny ludzi przechodzących przez granice bez kontroli. Pogranicznik po gwatemalskiej stronie zaśmiał się kiedy porównał mnie ze zdjęciem w paszporcie 😀 Za to ten po meksykańskiej stronie (co ciekawe budka strażnicza gdzie obsługuje się turystów paszportowych jest w innej wsi) nawet na mnie nie spojrzał, kiedy pytałem dlaczego wbił mi wize na 90 dni zamiast na przysługujące 180. Bardziej absorbował go mecz w telewizorze wiszacym na ścianie za mną… No nic, potem będziemy się tym martwić, a tym Czasem – VIVA MEXICO!
Jeśli A1 to najlepsza kategoria drogi, to po czym ja będe szedł? 😮
Najpierw niebezpieczna kurwa, a potem wibratory. Prawdziwe, meksykańskie powitanie 😀
Na początku kiepska trasa zamieniła się w najlepszą drogę od Czasu Panamy! Pobocze mogłoby robić (i tak Czasami jest) za kolejny pas. Mijam całe krzaki obrośnięte dziwacznymi owocami przypominającymi malutkie jabłka. Cały worek kosztuje 10 pesos, około 2złotych!. Pierwszą noc w stolicy tequili przesypiam rozbity przy drodze obok falującego łana kukurydzy. Aż dziwne że nie przyśnił mi sie popcorn.
25.04.2018 Stacja paliw niedaleko La Gloria 22,8km/// 3912,32
W pierwszej spotkanej wiosce znowu robie furore, ale moją uwage przyciąga sklepik spożywczy z działem… magicznym. Jakbym znowu cofnął się do Boliwii z jej sklepami czarownic. Mydełka, szampony i perfumy na wszystkie bolączki duszy i ciała. Na rozstępy i słabe serce. Na problemy miłosne. Na powodzenie w interesie. A nawet dla studentów na zdanie sesji. Do wyboru do koloru. Tam spotykam Carlosa, który zaprasza mnie na tacos do swojej przydrożnej budki. To pierwsze tacos od 6 lat i jak były przepyszne kiedyś tak ich smak nie zmienił się do dzisiaj 🙂
Mijam ludzi sjetujących pod drzewami i malutkie sklepiki pośrodku niczego oferujące… Internet na kartki! Wi-Fi dociera nawet tutaj 😀 Rozbijam się na kolejnej stacji benzynowej, gdzie chłopaki częstują mnie swoimi tacos i łakomymi spojrzeniami na mój telefon. Tej nocy spałem z sercem na ramieniu i nożem pod ręką…
Kościół jak z Kill Billa
26.04.2018 Francisco Sarabia 34,4km/// 3946,72km
O Chiapas słyszałem wiele dobrego już dawno. Ale wyobrażałem sobie ten stan jako gęstą dżungle, a w międzyczasie poce się na wysuszonych wzgórzach. Gdzie podziała się zieleń?! Może przyjdzie razem z porą deszczową, ale mnie mam nadzieje już tu nie bedzie.
Mijam przy drodze całą mase różnego rodzaju haseł. Tych reklamowych namalowanych na skałach, politycznych naskrobanych na ścianach i ostrzegających umieszczonych na znakach. Dobrze, że były pożądnie napisane, bo ulewa która zamieniła mnie w mokrą ścierke mogłaby je zmyć do zera. Od Czasu panamskiej pory deszczowej nie zmoczył mnie tak żaden deszcz! Dlatego kiedy wszedłem do wioseczki Francisco Sarabia automatycznie szukałem daszku do rozbicia. Był przy kościele, ale ktoś przecież musiał go zamknąć, dlatego przez kolejne dwie godziny szukałem po wsi tego „ktosia”. Odsyłany od chałupy do chałupy, bo ten ma klucz i ktoś inny, w końcu trafiłem na sołtysa. Opis mojej osoby i potrzeb skomentował krótkim i wyczerpującym temat „Nie”. Cholera, to dlatego szukałem tego typa przez dwie godziny?! W końcu poszedłem pod daszek budynku, w którym miało swoją siedzibe jakieś stowarzyszenia Indian. „Moge się tu rozbić?” pytam faceta który zamykał drzwi. Rozgląda się wokół i nie wie co powiedzieć. „A pytałeś kogoś jeszcze?”. Boże, jak dziecko! „Dobra” odpowiadam. „Ty idź gdzie masz iść, i przyjmijmy że nigdy nie rozmawialiśmy”. Chyba kamień spadł mu z serca, bo uśmiechem przyklejonym do twarzy pokopytkował w ciemność, a ja rozbiłem się pod daszkiem. Pod daszkiem opartym na kolumnach, które ten sam chłop przed chwilą pomalował. I tym samym przypadkowo pomalowałem też swój namiot i siebie 😀
Następnego dnia miałem zamienić się w Indiana Jonesa i spenetrować pierwsze świątynie Majów na mojej trasie. Jeszcze nie wiedziałem, że zostawie tam kawałek serca.
„Matko, planuj swoją rodzine”
„Planowanie rodziny sprzyja zdrowiu matki”
Mój nocleg. Jeszcze nie pomalowany.
Sklepik