Meksyk

Rejs przez pustynny ocean kurzu i archipelag kaktusów

By on 23 maja 2019

Za nami chyba najtrudniejszy fragment marszu przez Meksyk, czyli PUSTYNIA! Byliśmy przygotowani na samotny marsz przez pustkowie, ale okazało się, że są ludzie, którzy postanowili zmieszać swoje życie z jej piaskami. Poniżej o tych, którzy z pustyni uczynili swój dom, albo w jego poszukiwaniu przemierzają jej bezkresy, próbując nielegalnie przekroczyć granice ze Stanami Zjednoczonymi.

3-5.03.2018 Guaymas 6.2 km /// 7549,04 km

Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia. Prawda stara jak świat, która niestety wyparowała kiedy wchodziliśmy do Guaymas. Wrzuciliśmy w siebie po ostatniej twardej jak skała bułce i ruszyliśmy do centrum. Pech chciał, że najpierw musieliśmy przebić się przez pierścień gór i szybko przekonałem się, że na bułce mogę dojść co najwyżej do osiedlowego sklepu. Już w centrum drżącymi rękami pochłonąłem ostatnie okruchy jedzenia i zobaczyłem, jak to miasto wygląda bez latających mi przed oczami plamek. W tej chwili wiele bym dał, żeby te plamki na nowo podkolorowały mi świat.

Bo Guaymas to przykład miasta, które najlepiej oglądać z daleka. W otoczeniu gór wygląda przepięknie! Do momentu kiedy weszliśmy pomiędzy opuszczone budynki w nijakim centrum, a wózek przepychaliśmy pomiędzy pijakami, narkomanami i bezdomnymi. Na szczęście zatrzymaliśmy się z dala od tego architektonicznego i społecznego chaosu, bo Randy, nasz host z Couchsurfingu, zaoferował nam nocleg… na swojej łodzi! A to, że jednostka stała na lądzie w suchej marinie, nie zmienia faktu, że był to jeden z najciekawszych noclegów podczas tej wyprawy!

Dwa najciekawsze widoki w mieście. O reszcie nie warto wspominać.

Nasz dom…

… w otoczeniu innych mu podobnych.

Zwłaszcza, że naszymi sąsiadami okazali się Polacy. Każde – jakże niestety rzadkie – spotkanie z rodakami urasta do rangi święta narodowego. A szczególnie takie inspirujące jak to. Dorota z Maćkiem oraz Zygmunt emeryturę z ciepłym fotelem, robótkami ręcznymi i „M jak Miłość” zamienili na przygodę życia i odkrywanie świata na swoich łodziach. Takie spotkania to dla nas prawdziwy wiatr w żagle! Na swojej jednostce powitali nas oni iście po marynarsku. „Skończyło się rompopo do kawy” – ze smutkiem poinformowała nas gospodyni. Byliśmy przekonani, że to śmietanka. Ale kiedy zapewnialiśmy, że obejdzie się bez niego, Maciek przypomniał nam, że jesteśmy na łodzi: „Śmietanka? To likier! Co prawda jeszcze przed dwunastą, ale to kapitan ustala Czas pokładowy”.

Gościna u polskich wilków morskich musiała zacząć się od herbaty z likierem. A może bardziej likieru z herbatą?

Do Guaymas pędziliśmy na złamanie karku, aby uczestniczyć w karnawale. Dlatego kolorowe plamki ostatecznie wróciły mi przed oczy za sprawą parad przechodzących głównym deptakiem.

Bo karnawał, bo karnawał, bo karnawał jest od tego! Żeby stawiać świat na głowie, grać mu na nosie, w nos prztyczki mu…

Opublikowany przez Mexico Magico Blog Poniedziałek, 4 marca 2019

Zdecydowanie nie potrafimy odpoczywać. Powinniśmy zapisać się na kurs, najlepiej dla początkujących. Bo kiedy dochodzimy do miejsca, gdzie możemy zatrzymać się kilka dni, zawsze ostatnią rzeczą, którą robimy, jest relaks. Tym razem zamiast siedzieć na czterech literach, postanowiliśmy przekonać się, czy National Geographic ma rację, uznając punkt widokowy w San Carlos, za jeden z 10 najpiękniejszych na świecie widoków na morze. A że góry kochamy ponad życie, dlatego za główny punkt naszej wyprawy uznaliśmy zdobycie świętego szczytu Tetakawi.

Niewiele myśląc (naprawdę niewiele myśląc) wybraliśmy szlak uznawany za trudniejszy. Chociaż ze szlakiem mało miało to wspólnego. Ot zanikająca ścieżka, góra kamieni, spychający z grani wiatr i widoki tak piękne, że aż niebezpiecznie rozpraszające uwagę. Takie panoramy powinny być prawnie zakazane!

Dużo się też o sobie nawzajem dowiedzieliśmy. Mianowicie – że na takich szlakach przypominamy trochę zwierzęta. Ola kozicę górską, w swoim żywiole, skaczącą po skałkach jak szalona. Ja zaś krowę stojącą nad przepaścią, muczącą ze strachu i zapartą, że dalej nie idzie. Ale mimo tego, że nogi bolały nas teraz bardziej niż po przejściu 40 km – było warto!

6-10.03.2018 Hermosillo 146,8 km /// 7695,84 km

W końcu przyszedł Czas podnieść kotwicę i ruszyć na północ, przez pustynny ocean kurzu i archipelagi kaktusów. Problem polegał na tym, że oprócz nich na drodze do Hermosillo nie było prawie niczego. Dosłownie! Dlatego przed wyruszeniem spędziłem szmat Czasu na analizowaniu zdjęć satelitarnych Google’a i dociekaniu, czy dany budynek to kościół, pustostan, sklepik czy dom mieszkalny. Czy będzie gdzie napełnić wodę i kupić jedzenie. Czy będzie tam można rozbić namiot. I biorąc pod uwagę odległości – czy w ogóle uda nam się tam dojść.

Wózek obciążyliśmy zapasem jedzenia na kilka dni i ruszyliśmy na spotkanie pustkowi. Droga przez kolejne dni ewidentnie próbowała nas zahipnotyzować swoją monotonią. Jedynie deszcz, który zaczął nieoczekiwanie padać, wytrącił nas z transu. Na szczęście okazało się, że dokładnie w odległościach, których pokonanie było w naszych siłach, z pyłu wyrastała autostradowa bramka, pojedyncza restauracja albo stacja paliw. Takimi żabimi skokami doszliśmy do Hermosillo.

Czas kupić nową oponę

Jedną noc pod stacją paliw…

… drugą obok restauracyjnych toalet…

… a trzecią na sztucznej trawie przy zamkniętym punkcie obsługi „tirowców”.

10 – 12.03.2018 Hermosillo 6,8 km /// 7702,64 km

To miasto swoją nazwą („hermoso” oznacza „piękne”) rozbudza złudne nadzieje. Bo ani tu pięknie, ani ciekawie, ani bezpiecznie. Budynki robiły na mnie wrażenie architektonicznego nieładu, a wyraz twarzy wystających na skrzyżowaniach ludzi sprawiał, że odruchowo mocniej ściskałem torbę z aparatem. „Z tej strony wzgórza lepiej nie przechodźcie. Kręci się tam dużo ludzi związanych z narkotykami. W nocy lepiej też nie zapuszczajcie się dalej od centrum”- te i wiele więcej wskazówek bezpieczeństwa Sergia, znajomego Oli, u którego się zatrzymaliśmy, sprawiły, że oczy wyrosły nam z każdej strony głowy. I choć bardzo się staraliśmy, to oprócz kilku nijakich muzeów, starego kina „70” zamieszkałego teraz przez bezdomnych, i budynków, których odrapanie próbowano schować pod średniej klasy muralami – nie znalazłem tutaj nic godnego zobaczenia.

Stare „Kino 70”, które swoje najlepsze lata ma już niestety za sobą

„Tu kończy się kultura i zaczyna się grillowane mięso” – powiedział o północy Meksyku polityk i filozof José Vasconcelos. Mieszkańcy stanu Sonora poprawiliby go – „carne asada” to nasza kultura, nasza religia. Ale rzeczywiście, magiczne kolonialne miasteczka i czar meksykańskiego folkloru zostały daleko na południu, a kultura staje się tu coraz bardziej „agringada”, zamerykanizowana. Podobnie zresztą z kuchnią.

Jednym z czołowych dań z Hermosillo, stolicy stanu Sonora, obok „carne asada” są hot-dogi. Najlepsze serwuje się z ulicznych wózków wystawianych najczęściej późnym popołudniem, a spór o palmę najlepszości toczą od lat z hot-dogami z Ciudad Obregon. Nie pozostało nam nic innego, jak spróbować tego „regionalnego dania” występującego tu zresztą w kilku rodzajach. Są „momias” (mumie) owinięte w tortillę, „chili-dogos”, gdzie parówkę wkłada się w wydrążoną papryczkę, a także „embarazados” (w ciąży), gdzie przecina się jedną parówką i wkłada się w nią drugą. Niektóre miejsca serwują też hot-dogi giganty o długości jednego metra! Do tego wszystkiego są też papryczki nadziewane serem oraz cały szpaler darmowych dodatków.

 

Wspomnienia tego miasta uratowali jednak poznani ludzie. Wspomniany Sergio z dziewczyną i teściową, która widziała nas już wcześniej w drodze do miasta. I Natalia, Polka mieszkająca tu od dwóch lat ze swoim hiszpańskim mężem. Po nocy spędzonej w jej domu ruszyliśmy do miejscowości Santa Ana.

Sergio ze swoją dziewczyną Katiuszką…

… i Natalia ze swoją koleżanką Ines. Tylko dzięki nim Hermosillo w jakimś stopniu obroniło się w naszych oczach.

Kolejne buty kończą swój żywot 🙁 Przeszłyście ponad 1400 km!

13 – 17.03.2018 Estacion Llano 147,3 km /// 7849,94 km

Droga znowu skąpo przydzielała nam cienia, ale w zamian nie musieliśmy się obawiać o niedobór witaminy D, bo słońca było aż za dużo. Sytuację ratowały podmuchy wiatru, które chłodziły nasze rozgrzane głowy i popychały do kolejnych „campingów”. Pierwsze dwie noce sponsorowane były przez sieć stacji Pemex, gdzie pod drzewami rozbijaliśmy nasz kram. Niespecjalnie przejmowaliśmy się widocznością naszego namiotu, dlatego „petenci” wiedzieli, gdzie nas znaleźć. Jak pracownik stacji, który przyniósł nam ceviche z tostadas, pracownik budowlany butelkę coli, a klient sklepiku… GIGANTYCZNEGO kotleta schabowego wielkości koła naszego wózka!

Miejscówka na jednej ze stacji paliw

Kolejną noc planowaliśmy spędzić rozbici przy wojskowym punkcie kontrolnym, ale twarze żołdaków wykute jakby z kamienia, od tego pomysłu nas odwiodły. Dzięki temu miał szansę zatrzymać się obok nas Daniel, brat księdza Alberto z Magdalena de Kino, z którym planowaliśmy się spotkać. Czy potrzeba lepszego dowodu na to, że świat jest maleńki jak ziarenko piasku? Zwłaszcza jeśli przez ten półpustynny świat biegnie tylko jedna droga.

Daniel ze swoją rodziną

Na trasie do Estación Llano wody miało nam nie zabraknąć. Ktoś na górze postanowił wylać nam na głowę całe jej wiadra! Przeżyć deszcz na pustyni to surrealistyczne doznanie. Na szczęście w samej wiosce znaleźliśmy miejsce w jaskini miłości Señora Manuela.

Burza na pustyni to surrealistyczne przeżycie

„Nie otwierajcie nikomu! Macie broń? Dam wam coś do obrony” – zakomenderował Manuel przeszukując swój zagracony domek i wręczając mi… długaśną rurę. „A tym prętem zablokujecie drzwi” – dodał zaaferowany. Nie bardzo rozumieliśmy te wszystkie środki ostrożności, Estación Llano było przecież kolejną senną wioseczką na pustyni, gdzie do zbrodni stulecia aspiruje przypadkowe zabicie kury sąsiada. A może Manuel żyje wciąż poprzedniej epoce? W końcu sam wygląda jak żywcem wyjęty z westernu.

Kowbojski kapelusz, posuwisty wąs, złoty kolczyk w nadciągniętym przez czas uchu. Do tego najtańsze papierosy w miękkim opakowaniu, wąskie spodnie i nogi prostowane na końskim grzbiecie. Spacerował w milczeniu po miasteczku, manewrując między kałużami powstałymi po właśnie co przeszłej ulewie. Rozglądał się z wolna, paląc i spluwając, jakby poszukiwał jakiegoś niezobowiązującego sparringu w samo południe. Ale znalazł nas. I z miejsca zaproponował nam nocleg

Nocleg, jaki był, każdy widzi. Zaśniedziałe garnki, rękawice baseballowe wiszące obok siodła, wokół lassa i reszta kowbojskiego szpeju rozświetlanego pojedynczą świeczką. „Bo ja jestem vaquero, cowboy” – skomentował bajerując naciąganym amerykańskim akcentem.Ten zakurzony kącik, jest w rzeczywistości – jak mówi Manuel – jaskinią miłości, gdzie daleko od wzroku żony może zapraszać poznane „muchachony”. I tak, mimo że Manuel ma już 83 lata, użył w tym kontekście czasu jak najbardziej teraźniejszego, a nie przeszłego. Po czym zaczął nam przedstawiać swój prywatny spis cudzołożnic, które przewinęły się przez łóżko, na którym siedzieliśmy i spać mieliśmy. W różnych miejscach przyszło nam spać, ale nigdy dotąd w swawolnej stajence 83-letniego Don Juana.

18 – 19.03.2018 Santa Ana 22,2 km /// 7872,14 km

Kolejne dwa dni spędziliśmy pod gościnnym dachem parafii w Santa Ana i pod opieką księdza Alberta. Napisał on do nas z miasteczka Magdalena de Kino (sic!) zapraszając do swojej parafii, gdzie kręcono jedną z części „Szybkich i Wściekłych”! A to jak ksiądz nas odnalazł i jakie wynikły z tego konsekwencje, to historia godna osobnego filmu.

Pamiętacie naszą opowieść o niedziałającym już, ale świetnie zachowanym kinie Alameda w miejscowości Ruiz Cortines? https://www.facebook.com/StonesOnTravel/posts/1078477875667526 Tym postem (udostępnionym ponad 350 razy!) przypomnieliśmy mieszkańcom ich młodzieńcze lata spędzone w blasku srebrnego ekranu. Odezwało się do nas wielu z nich, dziękując za przypomnienie o tym zapomnianym już miejscu, dzieląc się inicjatywami jego odbudowy, albo wzruszającymi wspomnieniami z okresu świetności.

Napisał też ksiądz Alberto. Jego ojciec był tam wieloletnim operatorem, a sam ksiądz, pacholęciem jeszcze będąc, pomagał mu przy obsłudze projektorów, niczym bohater filmu „Cinema Paradiso”. Bardzo chciał nas poznać, a że Magdalena de Kino nie leżało niestety na naszej trasie, dlatego zorganizował nam nocleg na parafii u księdza Aurelia w nieodległej Santa Anie.

Oczekiwaliśmy tradycyjnego kawałka ogrodu do rozbicia namiotu, a dostaliśmy apartament godny królewskiej pary! Zaś obaj księża, podczas samochodowych objazdówek po swoich miasteczkach, jak z rękawa sypali historiami dotyczącymi kolejnych zabytków. Jak tą o sanktuarium św. Franciszka Ksawerego, gdzie pielgrzymi ściągają pieszo nawet ze Stanów Zjednoczonych, aby oddać mu część i spróbować unieść jego figurę. Zgodnie z tradycją nie zrobi tego ten, kogo cechuje mała wiara. Chociaż po jej wadze myślę, że nie zrobi tego ten, kogo cechuje mały biceps

Niestety księża dzielili się też wspomnieniami narkotykowych porachunków, strzelanin, przed którymi zamykali w pośpiechu kościelne drzwi chroniąc wiernych i pogrzeby młodocianych gangsterów. Dlatego stojąc przed ołtarzem kościoła Matki Boskiej Fatimskiej, gdzie w 2009 roku Vin Diesel prężył muskuły zatrzymując czarny charakter, myślałem o tym, czy kino odzwierciedla ulicę, czy ulica – kino.

Jak modlitwa rozgromiła komunizm

Z księdzem Albertem

Magdalena de Kino i filmowy kościół

U ojcowskiego stołu z księdzem Aureliem

Człowiek wielkiej wiary i jeszcze większego bica

20 – 24.03.2018 Caborca 110,3 km /// 7982,44 km

Santa Anę od Nogales, czyli przejścia granicznego ze Stanami Zjednoczonymi, dzieliło jedynie 100 km! Ale my, dosłownie, nie idziemy na łatwiznę i postanowiliśmy przygodę z Meksykiem zakończyć w Tijuanie, pokonując przy okazji dodatkowe 500 km. Dlatego pożegnaliśmy się z naszą przyjaciółką, która towarzyszyła nam od ponad dwóch miesięcy – Drogą Krajową nr. 15, którą od Guadalajary przeszliśmy ponad 1500 km – i postawiliśmy pierwsze kroki na Drodze Stanowej nr. 2, która miała nas doprowadzić do najczęściej przekraczanego przejścia granicznego na świecie.

Krajobrazy niespecjalnie się zmieniły (może poza większą ilością kaktusów przypominających maszty próbujące sięgnąć nieba), a z drogowego transu wytrącały nas co rusz to kojoty, dzikie króliki obserwujące nas zza krzaków, albo sępy jedzące rozjechaną padlinę ich obu. Rozmowy z rzadka poznawanymi ludźmi też stały się typowo przygraniczne – kto ile razy został deportowany ze Stanów, ile lat przesiedział w kalifornijskim więzieniu za posiadanie narkotyków i którędy najłatwiej „przeskoczyć góry” dostając się do iluzorycznej krainy szczęścia Donalda Trumpa.

My z wyznaczonego asfaltem szlaku na pewno schodzić nie chcieliśmy, o czym przypomniał nam plac wokół autostradowych bramek, gdzie planowaliśmy się rozbić. W poszukiwaniu miejsca przeszliśmy nie więcej niż 100 metrów poza asfaltem, a w naszych podeszwach naliczyliśmy kilkadziesiąt kolców i kilka dodatkowych w każdej z trzech opon. Czekał nas romantyczny wieczór przy zachodzącym kolorowo słońcu i łataniu poprzebijanych w kilku miejscach dętek.

Ksiądz Aurelio żegnając nas przed swoją parafią w miejscowości Santa Ana, obiecał poinformować o nas księży na naszej trasie. Byliśmy spokojniejsi wiedząc, że czekają na nas w swoich kościołach. Ale zdziwiliśmy się niesamowicie, kiedy księża Prisy i Nicolas specjalnie wyjechali, aby spotkać nas wcześniej na trasie! Chcieli wiedzieć, czy czegoś nam nie brakuje, na wszelki wypadek przywożąc wodę i apteczki. A kiedy na rogatki miasta Altar przyszliśmy 20 minut po zapowiedzianym czasie, znowu wyjechali upewnić się, czy jesteśmy cali i zdrowi.

Razem z księżmi przyjechały Sara, Laura i Ana Silvia, dziewczyny pracujące w ośrodku dla migrantów, gdzie trafiają głównie mieszkańcy Ameryki Centralnej i Meksyku w swojej drodze do Stanów Zjednoczonych. To schroniska, gdzie liczyć mogą na darmowy nocleg, posiłki, pomoc medyczną i psychologiczną. Spędziliśmy tam dwa intensywne i bardzo emocjonalne dni. O samym ośrodku więcej w naszym filmie.

W meksykańskim Centrum Pomocy Migrantom

Podczas naszej wędrówki co i rusz poznawaliśmy rodziny, których członkowie byli, są albo robią wszystko, aby być w Stanach Zjednoczonych. Ich najczęściej nielegalna droga, prowadząca przez zieloną granicę, usiana jest niebezpieczeństwami. Bo prowadząca przez wysuszone piaski pustyni zieloną jest jedynie z nazwy. Na równi z temperaturą, brakiem cienia i dzikimi zwierzątami, ogromnym zagrożeniem są siatki kryminalistów polujących na migrantów, chcąc okraść ich z pieniędzy albo zaprzęgając do niewolniczej pracy.Na szczęście próbujący przekroczyć granicę mogą otrzymać stosowne wsparcie i informacje w specjalnych punktach pomocy migrantom. W jednym z nich spędziliśmy dwa dni i chcemy pokazać Wam, jak on wygląda.

Opublikowany przez Stones on Travel Piątek, 12 kwietnia 2019

 

I my pomogliśmy nieco w pracy ośrodka pomagając rozdzielać darmowe śniadania

Jak dowiedzieliśmy się od Laury, której ojciec jest policjantem, w Altar czekali na nas nie tylko księża i otwarte bramy ośrodka, ale też – o czym nie wiedzieliśmy – przedstawiciele lokalnych władz i komendant policji! To wszystko za sprawą Juana Daniela, który skontaktował się z nami kilka dni wcześniej i zaoferował pomoc w znalezieniu noclegów. Juan przekazał nam numer do komendanta, ale przez niezrozumienie nie poinformowaliśmy go o tym, że zostajemy w ośrodku. Podobno urzędnicy długo szukali godnej dla nas miejscówki na camping i ostatecznie chcieli zaoferować… miejski stadion do baseballa!

Poznana ekipa dbała, żeby nie dopadła nas nuda. Ksiądz Prisy pomiędzy pierwszym łykiem kawy a drugim wymyślał plan dnia. Pomiędzy trzecim a czwartym zapraszał ludzi do przyłączenia się do wycieczki. A ostatni łyk robił na chwilę przed tym, jak wskakiwaliśmy do busa! Nie mieliśmy Czasu, żeby przytaknąć, a już pędziliśmy przez okoliczne wsie. Dzięki ich znajomościom otwierały się przed nami zamknięte jezuickie kościoły, ich opiekunowie robili prywatne toury, pelikany jadły nam z rąk na ukrytym na pustyni zalewie, a my, zapraszani do domów wiernych i znajomych księży, jedliśmy dania, na wspomnienie których ślinka cieknie nam na klawiaturę.

Od lewej ksiądz Nicolas trzymający małego Juliana i ksiądz Prisy

Przed ośrodkiem dla migrantów w miejscowości Altar. Od lewej Ana Silvia, Ksiądz Prisy, Sara, Laura, mały Julian i Ksiądz Nicolas

Nasz objazdowa wycieczka przejeżdżała przez kolejne parafie, kolejnych znajomych księży zakończone kolejnymi wspólnymi sesjami fotograficznymi 😀

Podobnie było w Caborce, gdzie Juan Daniel znowu poruszył niebo i ziemię załatwiając nocleg u Araceli i Raymunda, znajomych dziennikarzy. Zaś ksiądz Nicolas przygotował nam nie lada niespodziankę w swojej parafii. Kiedy zaprosił nas przed ołtarz podczas mszy, kościół wypełniony po brzegi ludźmi krzyczał „Witaaajcie!”, a dzieci machały przygotowanymi wcześniej polskimi flagami. Wierni modlili się za nas, podchodzili, ściskali i wręczali prezenty. Ze wzruszenia płakali oni, płakaliśmy my i ksiądz Nicolas, który stał za tą niespodzianką. A nie była to jedyna przygotowana przez cudownych ludzi, z którymi zetknął nas los. Bo prosto ze mszy popędziliśmy do radiostacji, gdzie Eugenio Garcia przeprowadził z nami wywiad. „Nie pracujemy w niedzielę, ale kiedy ksiądz Nicolas opowiedział mi waszą historię, wiedziałem, że muszą ją usłyszeć nasi słuchacze!”- powiedział. I w taki sposób zawitaliśmy do domów mieszkańców znacznej części stanu Sonora i nagłośnienia naszej historii w radio, czekała na nas prawdziwa wisienka na torcie – strefa archeologiczna z 1000-letnimi petroglifami! A trafiliśmy tam pod opieką Lilii, jednej z katechetek, której rodzice są właścicielami rancha, na terenie którego strefa archeologiczna się znajduje.

Bo w radio fajnie jest!

Opublikowany przez La Que Manda 89.9 FM Caborca Niedziela, 24 marca 2019

Strefa archeologiczna La Proveedora. Do dzisiaj znaleziono tu około 6 tysięcy petroglifów – wyrytych w skale przy pomocy kamienia obrazków, które zostawiły po sobie dawne ludy wędrowne. Szacuje się, że mogą mieć ponad 1000 lat. Grupa etniczna, która była ich autorem, już nie istnieje. Jej język, wierzenia, zwyczaje – wszystko odeszło w niepamięć. Zostały tylko one. Znalezione przypadkiem skalne obrazki.

Nasi gospodarze i przewodnicy po strefie archeologicznej

25 – 31.03.2018 Puerto Peñasco 182,8 km /// 8165,24 km

Skutki radiowego wywiadu i artykułu napisanego o nas przez Araceli, mieliśmy odczuwać prawie do samej Tijuany. Dowiedziały się o nas tysiące ludzi, a my z anonimowych piechurów staliśmy się celebrytami pobocza!

Wszystkie te zdjęcia (+ kilkanaście, których nie otrzymaliśmy) zrobiono sobie z nami tylko przez ostatnie trzy dni!…

Opublikowany przez Stones on Travel Środa, 27 marca 2019

Nawet gdybyśmy chcieli uciec przed tą nieoczekiwaną sławą, to nie mieliśmy gdzie! Nie mogliśmy bowiem zejść ani na chwilę z asfaltu, bo ziemia pokryta była malutkimi kolcami w sekundę potrafiącymi przebić opony wózka. Dosłownie kilka metrów przejechanych po poboczu i nasze dętki zamieniły się w durszlak. Schodząc z jezdni przenosiliśmy wózek albo demontowaliśmy wcześniej jego koła

Nawet skok za potrzebą to stąpanie po polu minowym. Boleśnie przekonała się o tym Ola, kiedy jej entuzjazm: „Zobacz! Ale śliczne kaktusy! Jakie milusie!” zamienił się w tej samej chwili w okrzyk bólu… Te z pozoru najbardziej puszyste kulki okazały się być bowiem wyrafinowanym wrogiem potrafiącym przebić się przez but, wyposażonym w niecne kolce zakończone haczykiem. Wyciąganie ich ze skóry boli o piekło bardziej niż nadziewanie się na nie.

Cienia jak na lekarstwo…

… za to kaktusów pod dostatkiem!

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia z jednym z nich 🙁 

Asfalt stał się naszym więzieniem. Nie mogliśmy zejść z niego ani na krok. A chcielibyśmy bardzo, bo termometr pokazywał 35 stopni w cieniu 😩 Oczywiście jeśli jakiś cień się znalazł. Ten był nam reglamentowany najczęściej w określonych godzinach przez jakiś rachityczny pojedynczy billboard. Chociaż spotkani Meksykanie twierdzili, że będzie tylko gorzej🌡 „Latem temperatury skaczą do 50 stopni! Macie szczęście, że idziecie teraz, a nie w lipcu” – mówił nam Salvador, kiedy chłodziliśmy głowy pod wiatrakiem wolno mielącym rozpalone powietrze w jego przydrożnej knajpie. Patrzyliśmy na wibrujący od upału asfalt i nie potrafiliśmy w to szczęście uwierzyć…

Carlos ze swoją żoną, którzy zaprosili nas na mocno chłodzące aguachile

A z tym szczęściem to różnie bywało, zwłaszcza przy spotkaniach z pustynną fauną. Mieliśmy już zbyt bliskie spotkania z kojotem i dwumetrowym grzechotnikiem, ale to inne, z pozoru niepozorne zwierzaki okazały się być dla nas największą zmorą. W domu Francisco, który zaprosił nas do siebie na noc, kot o oryginalnym imieniu Kot przez całą noc dobierał się do naszego jedzenia. Przeganialiśmy go i chowaliśmy nasze łakocie, ale kiedy wózek straciliśmy z oczu na kilkanaście minut (tak, robiliśmy sobie selfies z rodziną gospodarza), to właśnie on po przegranych nocnych bitwach wygrał wojnę. Sczyścił nam całą wózkową spiżarkę i wyjadł zapasy na kolejne trzy dni na pustyni!

Tego samego dnia wieczorem we wsi Sahuaro czekały nas kolejne niemiłe spotkania. Na początku nadzialiśmy się na kolce, które pokrywały szczelnie cały teren miejscowej podstawówki, gdzie pozwolono nam się rozbić. Kiedy byliśmy zajęci łataniem przebitych dętek, bezpański pies (z braku chyba laku, bo po ostatnich doświadczeniach z niejakim Kotem nauczyliśmy się już bardzo szczelnie chować jedzenie) chwycił mój śpiwór i pobiegł z nim w ciemną noc! Pogalopowałem za nim i ja, ale psisko miało przewagę, włócząc się po wsi od lat i znając każdą dziurę w płocie. Oj zimna to była dla mnie noc i pełna wizji jeszcze zimniejszych wieczorów. Na szczęście rano po przetrzepaniu całej wioski i prób zrozumienia logiki kierującej psimi rzezimieszkami – sukces i łzy radości! Odnalezion! Jest śpiwór! I to w jednym kawałku.

Opony usiane kolcami jak grzbiet jeża

Rozbici na terenie szkoły po całonocnym poszukiwaniu śpiworka

Widząc wyłaniające się zza wydm wieżowce Puerto Peñasco, myśleliśmy, że to fatamorgana. Bo jak to możliwe, że pośród tego piachu wyrosło wielkie miasto, przyciągające tysiące Amerykanów zza północnej granicy. Przechadzając się jego nijakimi w gruncie rzeczy ulicami, zastanawialiśmy się co ich tutaj przyciąga. Nas nie wiele tu trzymało, więc po dwóch dniach spędzonych pod dachem Armando, naszego Couchsurfingowe hosta, ruszyliśmy na spotkanie wielkiej pustyni Altar.

Jeden z wiekowych policyjnych punktów kontrolnych.

„Bardzo niebezpieczna droga”, na której pojedynczy samochód przejeżdżał raz na kilka minut. 

„Chcecie trochę pomarańczy?” – krzyknęli zatrzymując swój furgon sprzedawcy cytrusów. Wiele mogę znieść, ale takiego „woreczka” owoców nasz wózek by nie uniósł.

Puerto Peñasco!

1 – 5.04.2018 El Golfo de Santa Clara 151,9 km /// 8317,14 km

Przed wejściem w objęcia pustyni odciążyliśmy wózek, za to jednym z plecaków dociążyliśmy moje plecy, aby zabrać kilkanaście dodatkowych litrów wody, zapas jedzenia i części zamiennych do wózka. Kalkulowaliśmy odległości i analizowaliśmy zdjęcia satelitarne niczym zimnowojenni agenci. A i tak, droga po raz kolejny nas zaskoczyła. Bo jak się okazało, Google dawno nie aktualizował map i tu, gdzie kiedyś jedynymi towarzyszami byłyby nasze cienie, teraz zrobiło się całkiem tłoczno.

Nawet stróże prawa nas rozpoznają. Zamiast strzec prawa i porządku ucinają sobie z nami niekończące się rozmowy przetykane wspólnymi fotkami.

Przed nami 140 kilometrów pustyni

Cień produktem mocno reglamentowanym

Cywilizacja! Władze stanowe ustawiły po drodze kilka budek informacyjnych! Będzie cień i miejsce na postawienie namiotu! Okazało się jednak, że Czas i wandale skutecznie się z nimi rozprawili…

Nie mam na myśli mijających nas kierowców (najwidoczniej zaniepokojonych naszym stanem psychicznym, bo patrzących na nas jak na wariatów), śmigających po szerokiej drodze wybudowanej już 12 lat temu, a nadal niewidocznej na zdjęciach Googla. Ani też przecinających nam drogę kojotów, skorpionów i węży, których myśli woleliśmy nie próbować odczytywać. Mówię o ludziach, którzy swoje losy postanowili w taki lub inny sposób zmieszać z piaskami pustyni.

„Pani kierowniczko! Jak jest Pani na pustyni to musi być gorąco! Takie są odwieczne prawa natury”. Ale żeby temperatura była tak wysoka, że wygina się i faluje asfalt?

Boczny wiatr i piasek na jezdni marszu nie ułatwiały

Pustynio – nadchodzimy!

Jak Guillermina, właścicielka jedynego na ponad 140 kilometrach sklepiku, o adekwatnej nazwie Oaza. Nie wiem, co było dziwniejsze – to, że właścicielka nie tylko nas znała, ale na nas czekała, czy to, że tego ostatniego zamieszkanego domu, z kępki innych wyrosłych wokół opuszczonej stacji kolejowej Gustavo Sotelo, na zdjęciach satelitarnych… nie ma! To sprawa co najmniej dziwna, bo budynek naszej gospodyni wyglądał jakby pierwsze cegły postawiono na długo przed powstaniem internetu. Może to ktoś z Googla ułatwiając sobie robotę po prostu kopiował i wklejał kolejne kawałki zdjęć pustyni? Albo to miejsce było jedynie fatamorganą?

Różne dziwne rzeczy można znaleźć na pustyni

Wąski cień znajdowaliśmy zazwyczaj pod znakami drogowymi. Dlatego prawdziwym świętem było znalezienie przyczepy kempingowej. Albo raczej tego, co z niej zostało. Najważniejsze, że została resztka cienia

Pustynia to nie tylko tony piachu. To też salary wypełnione pitną wodą

Wyrosły pośród niczego i niewidoczny na zdjęciach satelitarnych sklepik „Oaza”

Podobnym złudzeniem wydawało się spotkanie z… Marco Polo! Po nocy spędzonej w jego domu pośród wydm przekonaliśmy się, że nie tylko imię nosi oryginalne. Nasz gospodarz zmęczony odkrywaniem świata emeryturę spędza tam, gdzie nie sięgają nawet satelity Googla. Na pustyni mieszka od 15 lat, a jego jedynymi towarzyszami są dwa psy i gromadka kotów. Nie licząc zasuszonego żółwia w pokoju gościnnym i ławek przed domem zrobionych własnoręcznie z kości wieloryba. „Tutaj żyje mi się spokojnie. Kiedy zachce mi się z kimś porozmawiać, na tamtej wydmie łapię strzępy zasięgu i dzwonię. Ale najczęściej w ten sposób po prostu zamawiam piwo” – wyznał.

Poznany Marco ceni sobie prywatność, więc selfie zrobiliśmy sobie z innym znanym Polo 🙂

W ogródku ławka z kości wieloryba…

… a w sypialni skamieniały żółw

Piwo dowozi mu Santiago, którego w końcu też przyszło nam poznać. Jest on właścicielem firmy usuwającej piach nawiewany przez wiatr na jezdnię. Praca o tyle zabawna, co odpowiedzialna, bo w ciągu jednej nocy pustynia potrafi połknąć nawet połowę drogi. Jego kilkuosobowy zespół wywrotkami i koparkami przerzucający dziennie tony piachu, z jednej strony przypomina gromadę dzieci bawiących się dużymi zabawkami w jeszcze większej piaskownicy, a z drugiej Syzyfów w niekończącym się boju z naturą. Zaś ich rozbity pośród wydm obóz, w którym spędziliśmy jedną z nocy, łatwo pomylić można ze statkiem pływającym po wzburzonym morzu. Tutaj jak woda na okręcie, tak piasek wsypuje się absolutnie wszędzie – do namiotów, misek zupy i snów.

Na wysuszonym jeziorze wiatr niosą piach potrafi przeciąć z czasem betonowy słupek. Aż strach się zatrzymywać na dłużej.

W obozie robotników walczących z pustynią połykającą jezdnię, łatwiej o kubek wody niż zasięg sieci telefonicznej. Aby odebrać wiadomości, zostawia się na kilka godzin włączony telefon na jednej z wydm

Nasz kawałek pustyni. Pomiędzy koparką, a lawetą.

Chłopaki od rana do wieczora walczący z naturą o przejezdną jezdnię. Aż dziw, że jedzą tak małe śniadania

Za to jak najbardziej realne były iście księżycowe widoki, które z wolna mijaliśmy. Nie bez przyczyny to tutaj w latach 60′ astronauci NASA przechodzili szkolenia, mające przygotować ich do lądowania na naszym srebrnym satelicie. Chociaż wątpię, aby Księżyc, nawet wiosną, pachniał tak obłędnie jak mijane przez nas wydmy pokryte kwiatami.

Wschód słońca na kwitnącej pustyni

Po drugiej stronie tej piaskownicy czekała na nas Susana. O nocleg w naszym imieniu poprosił ją Santiago. Jedyny namiar do naszej gospodyni jaki dostaliśmy, obejmował adres sklepiku, gdzie Susana z mężem sprzedaje wodę i gaz. Ale nasz nieskrupulatny plan wysypał się zupełnie, kiedy przez ciągłe łatanie dętek przyszliśmy za późno, i sklepikowy punkt kontaktowy był już zamknięty! Zmęczeni błąkaliśmy się szukając w miarę bezpiecznej płaszczyzny do rozbicia się, kiedy obok nas zatrzymała się Grecia. Widziała jedno z udostępnionych na Facebooku zdjęć z nami i chciała sprezentować kilka pesos na rzecz naszej podróży. Ale podarowała znacznie więcej. OKazało się bowiem, że zna Susane! I tak dwa kolejne dni spędziliśmy rozbici w jej ogródku, regenerując siły i wysypując z butów piasek pustyni Altar.

Po przejściu pustyni czekała na nas wisienka na torcie. Miejsce, gdzie rzeka Kolorado ma swój koniec, zaserwowało nam nieziemskie widoki. I w przeciwieństwie do Wielkiego Kanionu Kolorado – całkowicie darmowe.

 

Chowając się przed słońcem i wiatrem w przydrożnej kapliczce

Droga nie pozwoli nam zginąć! Na poboczu znaleźliśmy nowe klapki dla Oli!

Biuro w parku Santa Clara de Golfo. Dowód na to, że gniazdka są wszędzie. Trzeba się tylko dobrze rozejrzeć.

Susana i jej rodzina

6 – 11.04.2018 Mexicali 153,7 km /// 8470,84 km

Kilka ostatnich tygodni spędziliśmy przedzierając się przez monochromatyczne, hipnotyzujące swoją pustką pejzaże pustyni. Wzrok zmęczony od wszechobecnego pyłu opierał się na wysuszonych, kolczastych krzakach, albo sięgających nieba kaktusów. Dlatego przeżyliśmy prawdziwy szok kiedy w drodze do Mexicali zeszliśmy z autostrady, wybierając szybszą trasę biegnącą przez sieć wiosek. Zupełnie nieoczekiwanie buchnęła tak dawno niewidziana zieleń! Powietrze do tej pory o zapachu suchego pyłu, wypełniło się tysiącem soczystych zapachów. W przyrodzie jednak musi istnieć równowaga. Dlatego co prawda pojawiło się więcej cienia, sklepików i ludzi, ale razem z nimi ogromne ilości pędzących samochodów! Za to całkowicie zniknęło pobocze… Każda godzina marszu kosztowała nas wiele nerwów, na szczęście udawało nam się je regenerować wieczorami, które spędzaliśmy w nad wyraz gościnnych okolicznościach przyrody. A to rozbici przy punkcie kontrolnym na autostradzie, w domu Veroniki, siostry Susany, albo u przypadkowej rodziny, która nasz przemarsz przez wieś Nuevo Leon filmowała telefonem komórkowym! Po krótkiej rozmowie zaoferowała nam nie tylko wodę, ale też klucz do swojego nie używanego domu, w zestawie przynosząc przedłużacz, wiatrak, pufy i kolacje!

Ola – wynalazca cienia

Szef punktu fitosaniarnego, przy którym się rozbiliśmy, postanowił zostawić pracę swoim kolegom i przyjść posłuchać naszych opowieści. Wpadł z piwkiem i siadł po turecku przed naszym namiotem. Poczuliśmy się jak na Woodstocku

Pierwsze oznaki, że od granicy dzieli nas już tylko kilka dłuższych kroków!

Zielono mi! Wróciła wegetacja…

… I wróciły nie widziane od tygodni rzeki! Ile są warte dowie się tylko ten, kto zamienił je na piach pustyni.

„To terytorium Jezusa Chrystusa! Prowadź ostrożnie. Dla bezpieczeństwa używaj pasów”

Veronica, siostra Susany. 

Carlos, której członkowie rodziny najpierw filmowali nasz przemarsz przez wioskę, a potem zaoferowali miejsce na nocleg.

12 – 16.04.2019 Tijuana 178,3 km /// 8649,14 km

W przygranicznym Mexicali znaleźliśmy bezpieczny kąt w domu Mike’a, miłośnika domowego piwa i sandboardingu. Tutaj też pierwszy raz w naszym życiu stanęliśmy twarzą w twarz z legendarnym murem oddzielającym dwa światy. Ten twór, przypominający wielki mur chiński, miał nam towarzyszyć podczas prawie całej drogi do Tijuany. A droga to łatwa nie była, bo prowadząca przez Rumorosę, masyw górski przed którym ostrzegali nas ludzie już od kilku dni. Mieliśmy okazję przyjrzeć się tej górze dokładnie, maszerując przez wysuszoną lagunę swoją wielkością (i temperaturą na niej panującą) przypominającą gigantyczną patelnię. To wyschnięte jezioro, które w 2003 roku było świadkiem jednego z ostatnich koncertów Pavarottiego, jest najniżej położonym punktem w Meksyku. Może dlatego Rumorosa widziana z tego miejsca przypominała Mount Everest?

Mijając rozkraczone na poboczu ciężarówki, których silniki nie podołały wzniesieniom, w pełni zrozumieliśmy wyraz podziwu kapitana na ostatnim punkcie kontrolnym wojska. Z podziwem słuchał naszych planów przejścia Góry, którą, teraz już wiemy, pisać należy wielką literą.

Bo z perspektywy czasu sami nie możemy się nadziwić, że w takim stylu udało nam się ją pokonać. Palące słońce, piekielna temperatura, do tego przeciążony wózek i droga o absurdalny wręcz nachyleniu. Nic dziwnego, że pasażerowie wspinających się wolno samochodach z wyrazem niedowierzaniem nagrywali nas swoimi telefonami.

Po odpoczynku u Alejandro w Tecate, kolebce jednego z najbardziej znanych piw w Meksyku i jak się okazało, najsmaczniejszych słodkich wypieków jakie próbowaliśmy w tym kraju – ruszyliśmy do legendarnej Tijuany. To tutaj mieliśmy przejść na drugą stronę muru. Czy nam się udało – w kolejnym wpisie 🙂

Mike – miłośnik piwa i sandboardu

Twarzą w twarz z murem. Nigdy jeszcze nie byliśmy tak blisko Stanów Zjednoczonych. O centymetry. Stoimy i obserwujemy życie Calexico przez siatkę. Zastanawiamy się, ilu mieszkańców Mexicali nigdy nie było „po drugiej stronie lustra”. Czy też czasem stają przy siatce, obserwują życie za murem, oddychają choć przez chwilę amerykańskim powietrzem?

 

Nocleg w informacyjnej altance w najniższym punkcie Meksyku  

Nie mogliśmy się zgubić. Mur nieprzerwanie prowadził nas w kierunku Tijuany

Alejandro i Samuel – nasi gospodarze w Tecate

Tijuana!

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT