Tajumulco. Szczyt świata obsiany kwiatami
14.04.2018 San Antonio 42km///3569,42km
Sobota. Barbarzyńsko wczesny poranek. To najlepszy moment, żeby wyjść z dużej metropolii otulonej jeszcze alkoholowymi oparami imprezowej nocy. Dowód, że noc była udana spotkałem po kilku minutach na ulicy. Mocno wczorajszy Gringo wracający z imprezy pyta mnie, czy wiem gdzie jest Hostel „Viajero”, albo inny o równie oryginalnej nazwie. Powodzenia! Zostawiłem go przeczesującego drugie co do wielkości miasto w Gwatemalii i ruszyłem na spotkanie gór.
Wgryzłem się w nie całkiem łatwo, ale po kilku dniach odpoczynku nie mogło być inaczej. Jak w transie robiłem krok za krokiem. Kierowcy osobówek ciągle mnie pozdrawiali, obsługa chicken busów i 18 kołowców próbowała nie wprasować w jezdnie, a policjanci tylko wybałuszali oczy. Kłusem przelatuje przez kilka miasteczek wzbudzając sensacje godną przyjazdu Trumpa. Wczłapuje wyżej robiąc tunele wózkiem w coraz gęstszej mgle. W końcu widze tylko na kilkanaście metrów do przodu. Dlatego trzymam kciuki żeby kierowcy nie wzieli mojej obróconej do tyłu czołowki z czerwonym światłem za punkt naprowadzający… Bałem się strasznie, ale jak wszystko, tak i ta piekielna mgła w końcu sie skończyła.
Od starszego pana w Xela dostałem cynk, że w Palestina de Los Altos rezydują polskie siostry zakonne. Liczyłem na ciepłą herbate, suchy kąt i kilka słów po polsku. A znalazłem… okrągłe nic. Kościół zamknięty na cztery spusty! Za to na ulicach aż za dużo podejrzanych typów. Okropne uczucie kiedy cały dzień i siły ustawasz sobie żeby dotrzeć do jakiegoś punktu, a potem okazuje się, że nie wiadomo skąd trzeba wziąć jeszcze więcej energii… I Czasu, bo została mi ostatnia godzina słońca. W fotografii to złota godzina, ale jej wartość poznaje się dopiero, kiedy w 60 minut trzeba przesypać się przez jeszcze jedną górkę. Musiałem mieć obłęd w oczach, bo kierowcy patrzyli na mnie jak na wiariata. W kolejnym miasteczku, San Antonio, prawie wyważam z rozpędu drzwi parafii 😀 Szkoda byłoby framugi, bo to jedna z pierwszych świątyń jaka powstała w Ameryce Centralnej! Proboszcz mógł jedynie zaproponować nocleg za 7 złotych w przyparafialnym „hostelu”. Nasza rozmowa „przypadkowo” zeszła na temat papieża Franciszka no i Jana Pawła II, dlatego kiedy przyszło do płacenia tylko machnął ręką obiecując, że jakoś to załatwimy. Juan Pablo II to nasza narodowa karta przetargowa 😀
Które wybrać?
15-16.04.2018 Serchil 63,9km///3633,32km
Pędze dalej wypełniany jakąś nadludzką siłą. Aż dziw, że nie zrywam za sobą asfaltu. Jestem już na ostatniej prostej do Tujumulca, najwyższego szczytu Ameryki Centralnej. Z myśli o tym gdzie zostawie wózek wyrywa mnie kierowca podający przez okno torebki z wodą. Mój prywatny wóz techniczny 😀
Jestem na ponad 3000m. Zaczyna padać deszcz, wiatr przewiewa do kości, a mgła wypełnia oczy. A mi odechciewa się wchodzić na ten szczyt. Brak sił, brak chęci. Marazm. Robie mały pitstop pod daszkiem przypadkowego domku, z którego wychodzi Marcelo. Po krótkiej rozmowie obiecuje wpaść kiedy będę już wracał. Nie wiedziałem jeszcze, że to będzie znacznie szybciej…
Dochodze do miejsca gdzie zaczyna sie szlak. Cztery chałupy, co raz gęstsza mgła, huraganowy wiatr zrywający kowbojskie kapelusze z głów kilku taksówkarzy czekających nie wiadomo na kogo, grupka bezpańskich psów ujadająca na mój wózek. I zamnięty na kłódkę hotel, który miałem zamienić na moją baze wypadową. Obchodze te cztery liche chałupy pytając, czy nie mogą mi wynająć kawałka podłogi na kilka godzin. Podniesione w góre barki właścicieli mówią, że nie ma takiej opcji. A opadające słońce, że jestem w ciemnej pupie… Wracam zdenerwowany do Marcelo. „Ratuj podlogą, bo głupi jestem i nie sprawdziłem czy hotel jest otwarty”. Na szczęście u niego drzwi i serce stały otworem. Ostatnie kilka godzin przed atakiem szczytowym przespałem nakarmiony przez jego żone i przytulony do pieca kaflowego.
Ruszam na szlak. Od szczytu dzieliło mnie tylko 10km i około 1000m przewyższenia, ale podejście zapierało dech. Ścieżką przez wieś, krajobrazy jakby wyciete ze szkockich highlandów, jodłowe lasy, a w końcu po skalistym wierzchołku. Troche wstyd mi było, że 60 paroletni miejscowy idzie takim samym tempem jak ja. W końcu melduje sie na szczycie i wiem, że było warto. Pięknie jest, bo z 4220m widzę nawet Meksyk, Gwatemale i kawałek Salwadoru. I tajemniczo jest, bo cały wierzchołek wulkanu zasłany jest przyniesionymi kwiatami. Tu i tam walają się buteleczki wódki zostawione jako wotum (tak, spróbowałem 😀 Ale tylko łyk żeby sie przekonać czy to wódka 😉 ). No i kamienie owinięte w papiery z napisanymi prośbami, albo imieniem tego, kto je tu wniósł. Za to na sąsiedniej górce, wysoko ponad warstwą chmur, stała ceglana kapliczka albo rodzaj kurchanu. To tam znalazłem mojego starszego towarzysza. Żarliwie i w troche dziwny dla mnie sposób modlił się chyba do Matki Boskiej z Guatelupe. Rozlewał po skałach wniesioną wódkę, palił ogniska, świece i robił serie innych dziwnych czynności. Okazuje się, że dla okolicznych społeczności ten szczyt jest święty! To punkt, do którego przychodzą prosząc o łaski i dziękując za dary. Wiadomo, czym bliżej nieba, tym lepiej tam na górze słychać nasze modły 🙂 To miejsce jest dla nich tak ważne, że dostałem niezłą burę za fotografowanie szczytu! Ale o mocy tego miejsca niech świadczy to, co napisane było na tabliczce przyczepionej do kapliczki: „KAN. Symbolizuje siłe wszechświata. Łączy i komunikuje ziemie z niebem. Wyznacza przeznaczenie. Serce Nieba”.
Kapliczka i staruszek zaczeli się otulać pierzyną chmur. Wyglądało to tak, jakby powoli stawali się jednością z niebem. Bałem się, że wessie i mnie, dlatego zostawiłem go mruczącego nad świecami, które w magiczny sposób nie gasły mimo co raz silniejszego wiatru. Zabrałem kamyk ze szczytu i pokopytkowałem na dół. To zejście w ciepłym słońcu aż spływało wspomnieniami. Bo to ostatni najwyższy szczyt jaki zdobędę w drodze do Kanady! Ale też sama ścieżka wyglądała jakby wycięta z polskich gór. Podobne widoki, drzewa i zapachy. Przypominałem sobie szczytowania ze znajomymi i chyba pierwszy raz naprawde pomyślałem, czy nie wrócić na chwile do Polski. Na jeden szczyt, na jedną noc w schronisku. Tęsknie za wieloma rzeczami i osobami, ale to przedziwne, że to tęsknota za beskidzkim szlakiem prawie spowodowała, że rzuciłem to wszystko w cholere 🙂 Może dlatego zdobywałem te wszystkie szczyty w Amerykach? Żeby mentalnie przenieść się nad Wisłe.
Zszedłem jednak na dół i… nie, czar nie prysnął! Dalej wypełniony byłem spokojem, ciepłem, równowagą. Już ostatecznie pożegnałem się z Marcelo i jego żoną. I znowu okazało się, że powrót przez te same wioski wcale nie musi być nudny. Bo kto mnie nie widział osobiście, ten dowiedział sie od sąsiadów, że kuśtykał tutaj dziwak z wózkiem. Dlatego w drodze powrotnej, z co drugiej chałupy podnosiły się ręce i krzyki w pozdrowieniu. To naprawde miłe! A kiedy w sklepiku chciałem kupić coś na kolacje, Alberto uszczuplił specjalnie dla mnie swoje prywatne zapasy i za worek zakupów, który powinien mnie kosztować ok 30 quekzales, zapłaciłem raptem 11 🙂 Kolacje zwycięstwa zjadłem już rozbity pod drzwiami wiejskiej szkoły.
17-18.04.2018 Qetzaltenango 62,6km///3695,92km
Ruszam skoro świt zanim sprzątaczka nie wymiecie mnie z wycieraczki swoim berłem mocy zwanym miotłą. Ku radości marznących lokalsów czekających na autobus, zacząłem gotować śniadanie na stacji paliw ubrany w koszulke i spodenki. Było troche zimno, ale bez przesady! Dla nich to była zima tysiąclecia 😀 Na tej stacji poznałem Luisa, który po krótkiej rozmowie podarował mi mango i pojemniczek z miodem z domowej pasieki! Facet jeszcze nie wiedział, że to półpłynne, energetyczne złoto uratuje mi życie. Bo przecież musiałem wrócić do Xela i jeszcze raz przetoczyć się przez te wszystkie górki, które pokonałem w drodze tutaj! Przystaje co chwile, bo sił brakuje, ale za to poznaje kilku lokalsów. W końcu wtaczam się na ostatni szczyt przed Xela. Oprócz zachodzącego słońca i miejsca do spania przy EKSTREMALNIE pylącej drodze, znajduje tam dosłownie 6 chałup i dwie wielkie wieże nadawcze. W jednym z domów spotykam świetną rodzinkę, która przez okienko swojego sklepiku podawała mi kolejne przysmaki. Talerz za talerzem! Z pośpiechu ugotowane kolby kukurydzy połykałem prawie w całości 😀
Wyżej! Wyżej ma być! Kto pierwszy do nieba ten lepszy 😀
Obiekt chroniony przez Boga. Ciekawe ile tu miesięcznie ginie chlebków 🙂
Rano przypominam w śpiworze połączenie mumi i piekarza. Okulary mam tak zapylone, że po założeniu czuje sie jak w środku burzy piaskowej. Uroki spania w namiocie ze zniszczonym zamkiem błyskawicznym… Naprawde mogliby w końcu wyasfaltować ten odcinek! Staczam się szybko i zostawiam za soba chmure kurzu. Chłopaki z mijanych przeze mnie fabryk, gdzie ręcznie wytwarza się cegły, biorą mnie za swojego pracownika 😀 Na szczęście wtaczam się już przez rogatki Xela, gdzie jakiś facet z daleka macha do mnie butelką napoju w dłoni. David, bo tak było na imie mojemu wolotariuszowi z punktu nawadniania, mówi, że to przecież normalne. „Musisz pić, bo jak nie, to będziesz wyglądał jak ja!” 😀 Pierwszy raz od Czasu Panamy płace za najtańszy hostel i pierwszy raz od 7 dni nurkuje pod prysznic. I pyłem prawie zatykam odpływ 😀
Przepisy w Meksyku chyba nie mówią dokładnie jaki kształt mają światła stopu i kierunkowskazy ciężarówek. Dlatego kierowcy przyklejają co im sie podoba! A mają w czym wybierać 😀
David
18-19.04.2018 Quetzaltenango 0km///3695,92km
Przez dwie noce wychodze za drzwi jedynie po zakupy. To Czas regeneracji. Dach nad głową to dla mnie teraz nie lada atrakcja, dlatego lubie pod nim posiedzieć. Zwłaszcza kiedy za niego płace! Ekipa pod nim też sie znalazła nie byle jaka, dlatego Czas ucieka szybko. Troche za szybko, bo drzwi hostelu zamykam za sobą na 5 dni przed upływem ważności mojej wizy dla obszaru CA4. Czyli w ciągu 5 dni musiałem przejść ponad 170km po drodze, która wprowadzić mnie miała w serce cywilizacji Majów. Musiałem sie śpieszyć…