Meksyk

Rekordy kocimi łbami wybrukowane

By on 21 grudnia 2018

Na długo zapamiętamy drogę przez stany Morelos i Mexico. Czasami wyłożona znienawidzonymi kocimi łbami.  Czasami w trakcie budowy. Czasami kilometrami prowadząca przez gigantyczne miasta. Albo zamieniająca się w gigantyczne targowiska. Usiana konikami polnymi albo znikająca pośród łanów kukurydzy. Najważniejsze, że zawsze prowadziła w cudowne miejsca i w objęcia jeszcze cudowniejszych ludzi.

8.11.2018 Tepexco 29,1 km /// 5312,44 km

Po dwóch dniach w cieniu Arboles de la Vida w Izucar de Matamoros (o co chodzi przeczytać można w ostatnim wpisie), kolejną noc spędzamy w Tepexco. Od jednego z najsilniejszych trzęsień ziemi w Meksyku (z 19 września 2017 roku) minął już ponad rok, ale patrząc na zniszczenia w miasteczku wydaje się, że miało ono miejsce wczoraj. Przekrzywiona dzwonnica kościoła, prowizoryczne baraki zastępujące rozsypaną szkołę, meble z przeciekającego urzędu miasta wystawione na zewnątrz. To miała być pierwsza z wielu wsi na naszej drodze, gdzie mieliśmy zobaczyć niszczącą potęgę natury i ułomność władz usiłującą niwelować ich skutki.

O tym, jak żyje się w cieniu zniszczeń, opowiedziało nam trzech starszych panów, którzy przychodzili jeden po drugim. Najpierw kręcili się wokół, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, a po klasycznym small-talku o pogodzie, siadali w dokładnie tym samym miejscu obok nas i zaczynali swoją historię. Czuliśmy się. jakbyśmy udzielali audiencji!

Żegnamy Pueblę, witamy Morelos

Smażone udko, czyli najlepszy przyjaciel każdej dziewczynki w Morelos 😀

9-10.11.2018 Cuautla 36 km /// 5348,44 km

Przed Cuautlą zrobiliśmy postój na stacji benzynowej, żeby wlać kubek czarnego, kawowego paliwa, kiedy zaczęliśmy dokładnie rozumieć głosy wokół nas. Coś nam dosypano? Nie, to kolejna na naszej drodze polska pielgrzymka. Rodacy otoczyli nas szczelnym kołem. Z włączonymi kamerami w telefonach i szeroko otwartymi oczami słuchali naszej relacji. Cudownie byłoby z nimi porozmawiać dłużej, ale popędzani przez przewodniczkę, w biegu zrobili sobie z nami zdjęcie, w biegu wpadli do autobusu i pojechali w biegu odfajkowywać kolejne punkty na przepełnionej liście miejsc do odwiedzenia. Obiecaliśmy sobie, że nigdy nie pojedziemy na takie zabiegane wakacje. O wiele bardziej cenimy nasz nad wyraz powolny sposób podróżowania i poznawanie świata krok po kroku.

W Cuautli do swojego domu zaprosiła nas Katya. Razem ze swoimi starszymi rodzicami otworzyli nam na oścież nie tylko drzwi domu, ale przede wszystkim swoje serca. Poczuliśmy się częścią rodziny! Więc uczestniczyliśmy też w jej codziennych rytuałach, takich jak poranna wizyta na basenie. Bynajmniej nie dlatego aby pływać, ale żeby spotkać się ze swoimi znajomymi po pas w wodzie i usłyszeć najnowsze ploteczki. W malutkiej knajpce, której sami nigdy byśmy nie znaleźli (nie bez przyczyny szyld napisany odręcznie na kartce głosi „Ukryta Restauracja”), zgodnie stwierdziliśmy, że próbowaliśmy jednych z najlepszych dań w Meksyku. A że Ola mieszka tu 7 lat, więc te słowa mają dodatkową wartość.

Ola i jej pierwsza w życiu własnoręcznie przygotowana tortilla! Nie wiem kogo radość była większa – jej czy obserwujących nas gości i kucharek

Był też Czas, żeby porozmawiać na uniwersytecie ze studentami Katji, na temat taniego podróżowania. Cudownie było podzielić się naszym doświadczeniem i zobaczyć w ich oczach błysk podniecenia. Chyba udało nam się pokazać, że naprawdę nie potrzeba worka złotych dukatów, aby zwiedzać świat.

11-12.11.2018 Tepoztlan 30,7 km /// 5379,14 km

Następnego dnia z duszą na ramieniu przechodzimy przez autostradowe bramki. Uzbrojeni po zęby policjanci obserwowali nas spode łba, ale zamiast nas zatrzymać, pomachali żebyśmy obeszli szlaban dookoła. Gdybyśmy przetoczyli nasz wózek przez czujnik, musielibyśmy zapłacić jak za pojazd wieloosiowy (sic!). Ale najtrudniejsza część dopiero była przed nami. Marsz do Tepoztlanu, jak i mój marsz przez życie jako takie, prawie skończył się na podejściu do miasta. O tym, jak było ciężko, a kilka chwil potem cudownie, opisałem już na Facebooku.

Doszliśmy do Tepoztlánu. A w zasadzie Ola doszła, a ja doczłapałem, bo od dawna nie czułem się tak źle! Niby tylko 36…

Opublikowany przez Stones on Travel Wtorek, 13 listopada 2018

Dwa dni spędziliśmy pod opieką dobrego znajomego i bohatera książki Oli, Jose Luisa, który przyjechał tu specjalnie z miasta Meksyk, by nas zobaczyć i wspólnie oraz hucznie świętować stulecie polskiej niepodległości. Wraz z nim oraz z jego przyjaciółkami podczas eksploracji miasteczka poznaliśmy liczne dobre strony tego miejsca i jedną złą, nad którą nie dało się przejść obojętnie. Dosłownie, bo mowa o gigantycznych kocich łbach, przez które prowadzenie wózka było mordęgą! Moje prywatne piekło też jest nimi wybrukowane.

Przez taki widok z rana zastanawiasz się, czy w ogóle wychodzić na ulicę

To chyba najromantyczniejsze miasteczko w Meksyku. Otaczające miasto pionowe skały, brukowane uliczki i oszałamiające…

Opublikowany przez Mexico Magico Blog Czwartek, 15 listopada 2018

13-18.11.2018 Cuernavaca 18,4 km /// 5397,54 km

Przyszedł Czas się pożegnać i po dniu marszu wskoczyć do Cuernavaki, stolicy stanu. Tam czekał już na nas Duńczyk Flemming, host z Warmshowers. Do naszego pokoiku w jego domu wchodziło się po niekończących się, spiralnych schodach, przez co czuliśmy się jak w baśniowej wieży. Na szczęście żaden smok ani rycerz na białym koniu nie przeszkodził nam w udzieleniu wywiadu do radiowej Trójki, który odsłuchać można na stronie audycji „Świat z lotu Drozda”.

Cuernavaca, swoje oblicze miasta „wiecznej wiosny” schowała pod strugami deszczu. I my chowaliśmy się pod dachami muzeów oraz niezwykłej galerii Juana Soriano, gdzie nasyciliśmy się sztuką, aż po brzegi. Po wielu miesiącach bezowocnego wypatrywania srebrnego ekranu, udało nam się też zbuszować stare kino. W Ameryce Południowej w prawie każdym kraju udawało mi się znaleźć świątynię dziesiątej muzy, zobaczyć maszyny projekcyjne i porozmawiać z obsługą. Ale od Panamy wpadłem w filmową porę suchą. Aż do Cuernavaki właśnie, gdzie swoje tajemnice odsłoniło mi kino Morelos dzięki niesamowicie gościnnej obsłudze. A kino to było niezwykłe! Jedno z najstarszych w kraju, z wydzielonym kiedyś balkonem przeznaczonym dla tych, których nie było stać na bilety. Z góry mogli oni zrzucać niedopałki na bardziej zamożnych siedzących na parterze z opłaconymi wejściówkami 🙂

Jeśli w swoich meksykańskich planach macie "miasto wiecznej wiosny", czyli Cuernavacę, nie przegapcie tego nowego…

Opublikowany przez Mexico Magico Blog Środa, 21 listopada 2018

W miejscu, gdzie znajdował się El Hotel Moctezuma w Cuernavace, na naszej mapie znaleźliśmy atrakcję turystyczną, o wiele mówiącej nazwie „Tu był Zapata”. Na miejscu znaleźliśmy obiekt w budowie, ale jego właściciel zaprowadził nas na miejsce… gdzie był Zapata. Czego innego mogliśmy się spodziewać 😀 W tym miejscu Emilian Zapata, meksykański superbohater narodowy, pozował do swojego najbardziej znanego zdjęcia. Zdjęcia, które jest najczęściej powielaną na świecie fotografią słynnego rewolucjonisty. Moje zdjęcie takiej sławy chyba jednak nie zyska 🙂

U Flemminga zostawiliśmy nasz wózek i stopem ruszyliśmy na spotkanie okolicznych wiosek. Trochę przypadkowo trafiliśmy do Chalmy, która zaskoczyła nas nie tylko małżeństwem, które nadrobiło dla nas drogi, aby nas tam zabrać i przy pożegnaniu wręczyło garść monet, ale i sanktuarium, które z zewnątrz nie wyglądało na tak okazałe, jakie było w rzeczywistości. Na pace pickupów wjechaliśmy do Malinalco, na spotkanie strefy archeologicznej, kościotrupa w pięknym konwencie dominikanów i jak najbardziej żywego Jose, który był naszym hostem. Kilkoma okazjami doturlaliśmy się do jaskiń Cacahuamilpa, gdzie spotkaliśmy kolejną pielgrzymkę Polaków. Nie wiemy, czy podczas dwukilometrowej wędrówki w głąb góry szukali bramy piekieł. My z każdym krokiem czuliśmy się coraz bardziej jak hobbici w krainie krasnoludów. Za kolejnymi formacjami skalnymi z trwogą wypatrywaliśmy Smauga strzegącego kopca złota. Za to jedyne, co znaleźliśmy, to stworzona dla turystów toaleta w tak komiczny sposób zamaskowana sztucznymi stalagmitami, że z krainy Tolkiena przenieśliśmy się do świata Flinstonów.

Chalma. Sankturaium niepozorne z zewnątrz, potężne w środku.

Kącik wypełniony wotami. To małe, ręcznie malowane obrazki zostawione przez wiernych, w ramach podziękowań za pomoc w kryzysowych sytuacjach. Te miniaturowe dzieła przedstawiają zazwyczaj tragiczne historie – wypadki samochodowe, postrzały, operacje – i słowne wyjaśnienie, w jaki sposób ingerencja Jezusa, Maryi albo innych świętych pomogła w wyjściu z opałów.

Malinalco jak na dłoni

Zielona energia, czyli dowód, że gniazdka można znaleźć absolutnie wszędzie

Jose, my i nasz prowiant na drogę. Marakuja 🙂

W drodze w głąb królestwa Smauga

 

Zbliżał się wieczór, z nim coraz mniej światła, coraz więcej komarów i prawdziwa pustka na drodze. I znowu sprawdziła się zasada, że czym dłużej czekasz na okazję, tym bardziej niezwykły samochód się zatrzyma. Nas w końcu zabrał zespół grający muzykę banda! W rytm ich przaśnych rytmów wjechaliśmy do Taxco, miasta 1001 westchnięć.

W Taxco byliśmy jakiś Czas temu, ale w ferworze marszu nie mieliśmy, kiedy opisać tego miasta. A miasto to opisać należy…

Opublikowany przez Stones on Travel Czwartek, 29 listopada 2018

19-21.11.2018 Toluca 64,4 km /// 5461,94 km

Fajnie było sprawdzić czy autostopowy kciuk nie stracił swojej mocy, ale nogi żądały ruchu. I zgodnie z życzeniem go dostały. Nawet więcej niż chciały, bo jeszcze przez dwa dni czułem drogę do Lagunas de Zempoala.

⚠️ DZIEŃ REKORDÓW ⚠️‼️Jeszcze żadne buty nie wytrzymały tylu kilometrów! Przeszedłem w nich 1347 km, z czego ostatnie…

Opublikowany przez Stones on Travel Czwartek, 22 listopada 2018

Na przedmieścia Toluki weszliśmy z rozpędu, robiąc rekordowe dla Oli 40 km w ciągu jednego dnia. Nawet GIGANTYCZNY targ w Santiago Tianguistenco, który rozlał się na kilka przecznic, nie zatrzymał naszego marszu. Może dlatego, że nasz 47-kilogramowy wózek, którego specjalnie nie zatrzymywałem w ciasnych korytarzykach pomiędzy straganami, był wystarczającym argumentem, żeby nas przepuszczać. I tak manewrując pomiędzy kierowcami, którzy mieli jeszcze większe argumenty, żeby się dla nas nie zatrzymywać, spotkaliśmy się z Marią Fernandą, która zgodziła się zostać naszym Couchsurfingowym hostem. Co to były za dwa dni! Jej rodzice wzięli sobie chyba za cel wypełnić mnie po brzegi jedzeniem i napitkami. Obawiałem się, że chcą mnie utuczyć, a potem sprzedać na opisanym targu. Trochę odpoczynku, trochę zwiedzania ogrodu botanicznego w centrum Toluki i ruszyliśmy na spotkanie przedmieść tego urbanistycznego giganta.

Stan Meksyk! 

Z przydrożnych barów straszą zielone kiełbaski. Ale nie ma się co bać! To nie Czas, a zielone chili oraz kolendra przydały im tego koloru

Polska to czy Meksyk?

„Toluca jest… inna”. Z jednej strony hasło promocyjne tego miasta powinno wygrać nagrodę na najgłupsze, ale z drugiej wyczerpuje temat.

Cosmovitral w mieście Toluca to niezwykły ogród botaniczny położony w ponadstuletniej dawnej hali targowej, zbudowanej w…

Opublikowany przez Mexico Magico Blog Sobota, 1 grudnia 2018

Ot spotkanie ze znajomymi. Barack, Enrique, który w ostatnich wyborach stracił fotel prezydenta Meksyku, i Stephen, przez kilka lat pełniący funkcje premiera Kanady.

22-25.11.2018 Santa Cruz Tepexpan 74,8 km /// 5536,74 km

Przedmieścia to były nie byle jakie. Bo Toluca, najwyżej położone miasto w Meksyku, leży tylko 50 km od 11. największej aglomeracji świata – miasta Meksyk rzecz jasna. A nasza droga, biegnąc dokładnie pomiędzy nimi, była jakby obwodnicą ich obu. Czuliśmy się jak pomiędzy dwoma huraganami albo odpychającymi się gigantycznymi magnesami. Wąska dróżka bez pobocza, za to z niekończącym się wężykiem pędzących, trąbiących i smrodzących samochodów. A po środku tego – my. Głowa nam pękała od ryku silników, a serce dostawało palpitacji na dźwięk kolejnego samochodu, który w ostatniej chwili hamował. Szkoda, że z dużo lepszymi meksykańskimi drogami pojawiły się o wiele szybsze samochody, a zanikła rozwaga kierowców.

Obuwniczy, gdzie jedyne buty to te w katalogach

Sklep mięsny z kanibalistyczną świnką ćwiartującą inne świnki.

Do Villa Cauhtemoc wpadliśmy razem z ostatnimi promieniami słońca i ostatnimi podmuchami ciepła. Noce w najwyżej położonej aglomeracji kraju (ponad 2600 m n.p.m., wyżej niż Rysy!) zaczęły przynosić ze sobą temperatury tak niskie, że do łask wracały nawet dawno niezakładane ubrania. Najlepiej wszystkie na raz. Dlatego naszej rozmowie z księdzem towarzyszyły chmury pary z ust i strach, że nie pozwoli nam zostać w kościele. Na szczęście noc spędziliśmy w salce parafialnej razem z naszym papieżem, rodakiem 🙂

Ostatnich kilkanaście kilometrów do Santa Cruz Tepexpan postanowiliśmy przejść dróżkami pomiędzy oceanami pól. Może i odpoczęliśmy od ryku silników, ale kamienie, którymi przyszło nam iść, nieźle zmęczyły nas i nasz wózek. Mimo tego doszliśmy z Olą do wspólnego wniosku – musimy częściej wybierać boczne drogi. Tylko tam można odetchnąć, odpocząć i w końcu iść ramię w ramię, a nie kulić się w wężyku do pobocza. I zobaczyć można znacznie więcej wiosek. Jak na przykład Tlachaloya, której byt oparty jest chyba wyłącznie na złomie. To miejsce, przez słupy dymu z palonych śmieci i sterty żelastwa na kępkach czegoś, co kiedyś było trawnikami, przypominało scenerię z Mad Maxa.

Droga niejedno ma imię

Podobno najlepszym źródłem informacji o okolicy są ludzie tam mieszkający. Podobno, bo ile razy pytaliśmy, czy danym skrótem przejdziemy do kolejnej wsi, tyle razy byliśmy solennie zapewniani, że tak, po czym trafialiśmy na przeszkody z potężnymi rzekami przecinającymi drogę włącznie 🌊 ⛵Dlatego nie powinno nas specjalnie dziwić to, co znaleźliśmy w miejscu, gdzie według mieszkańców biegnie droga szybkiego ruchu. Nie powinno, a jednak zaskoczyło 🙈

Opublikowany przez Stones on Travel Sobota, 24 listopada 2018

Tlachaloya zasypana złomem

W Tepexpan powitał nas Aaron, nasz host z Warmshowers. Nie przeczuwaliśmy, że ze swoją rodziną zastawia na nas pułapkę gościnności. Wcześniej wpadło już w nią dwóch francuskich kolarzy, którzy zamiast planowanych trzech dni zostali tutaj tydzień. Mimo ostrożności i my daliśmy się w nią złapać zostając pod niesamowicie gościnnym dachem trzy dni.

Rodzina Aarona. Był wypad na pyszne ryby…

… i wspinaczka na górskie szczyty.

Siostrzeńcy Aarona, z którymi nijak nie mogliśmy wygrać w państwa-miasta. Może gdybyśmy grali po polsku, a nie hiszpańsku byłoby łatwiej? 

26-29.11.2018 Atlacomulco 42,1 km /// 5578,84 km

W Jocotitlan czekał na nas kolejny dom wypełniony gościnnością. Bracia Arciniega Estrada, czyli nasi kolejni hości z Warmshowers, ze swoją mamą sprawili, że poważnie zastanawialiśmy się nad zostaniem kolejnego dnia. Ścigały nas jednak terminy i wizyta u kolejnego hosta w Atlacomulco. W drodze do niego jak Transformersi zamieniliśmy się w okręt/żaglówkę/ponton/łupinę orzecha (niepotrzebne skreślić) i zanurzyliśmy się w ocean kukurydzy. Chałupki wystające ponad jego tafle przypominały łodzie podwodne, a nieliczne samochody pędzące po ukrytych drogach, jak motorówki pędzące bez celu. W mieście czekała nas niespodzianka. Isaac, nasz host, wyjechał w sprawach biznesowych do Stanów Zjednoczonych, ale żeby nie zostawiać nas na lodzie, wynajął nam pokój w hotelu! Dobrze, że w miasteczku nie ma zbyt wiele do zobaczenia, bo strugi mrożącego deszczu skutecznie zamieniły nasz pokój w więzienie. A natura, możliwe, że za jakiś nieopatrznie wyrzucony papierek, wydłużyła wyrok z dwóch do trzech dni, przedłużając opady i zmuszając nas do opłacenia kolejnej nocy pod dachem.

Czasami gościnność naszych hostów nasz onieśmiela. I stawia przed problemem, w którym spać łóżku 🙂

Rodzina Arciniega Estrada

Mijane wsie zlewają się w jedno. Jedyne, co przykuwa oko, to susząca się kukurydza przed domami.

A gonitwa dwóch panów za kurczakiem urasta do wydarzenia miesiąca.

 

W Atlacomulco uwagę zwracają dwa kościoły na głównym placu. To biskup uznał, że stary kościół jest za mały zarówno dla niego, jak i dla posiadania statusu katedry. Dlatego też przed sześcioma laty zbudował obok nowy. Decyzja niezrozumiała nie tylko dla mnie, ale i dla kobiety z kancelarii parafialnej, która mi o tym z nieukrywanym zmieszaniem opowiadała. Bo nowa świątynia nie jest o wiele większa od starej, a na pewno znacznie brakuje jej uroku. 

Nasz najtańszy pokoik jaki znaleźliśmy. Łóżko, komoda, wózek i my. Nic więcej się nie zmieści. Najważniejsze, że nie ma też miejsca na deszcz.

30.11-01.12.2018 Aculco de Espinoza 49,2 km /// 5628,04 km

Kiedy słońce w końcu skończyło odsiadywać swój wyrok za ciemnymi chmurami, ruszyliśmy na spotkanie kolejnych gór i polnych dróg. Szybko okazało się, że słońce nie dostało zwolnienia, a jedynie czasową przepustkę. Na jego miejsce wrócił wiatr i słota przynosząc nam mocno jesienne klimaty. Nic tylko robić zwierzaki z żołędzi. Myśli jednak zaprzątały nam odciski Oli, które pojawiły się po raptem kilku kilometrach w nowych butach. Smutna powtórka z rozrywki… W takich bolących klimatach dochodzimy do kolejnego kościoła w Acambay. Tam pierwszy raz na coś się przydały się uwierające buty. Kościelny, który początkowo twierdził, że świątynia na noc jest zamykana i nie możemy tam zostać, widząc ból na twarzy Oli (trochę podbudowany grą aktorską) otworzył nam jedną z salek kościelnych! Zaś w korytarzu znaleźliśmy kawałki starej pianki, dzięki której nasze dotychczasowe namiotowe łoże składające się z folii budowlanej, nabrało nowego, termicznego wymiaru. Od teraz spać mieliśmy jak (bezdomni) królowie!

Sklep z drobiem (żywym albo martwym!) i najlepszymi malarzami w okolicy

Brakuje ci sznurków do suszenia prania? Znajdź w okolicy agawę!

Uzdrawianko, wskrzeszanko, woda w wino, a teraz Google, Facebook, Youtube i „coś jeszcze”.

Zakład produkujący fajerwerki. Pomiędzy magazynem materiałów a drugim pełnym wyrobów gotowych – kaplica. Przecież to praca wysokiego ryzyka.

 

Szybkim kłusem po dwupasmówce, przerywanym łataniem pękniętej dętki, wpadliśmy na Wzgórze Koników Polnych. Szybko okazało się, że nazwa jest jak najbardziej adekwatna, bo jezdnia była nimi pokryta. Nudny szum pędzących samochodów oraz naszego wózka przerywał dźwięk często i gęsto miażdżonych chitynowych pancerzyków. Z konikiem ratującym się na naszym wózku przed konikową apokalipsą, doszliśmy do Aculco de Espinoza.

Zbychu z pasażerem na gapę

Widziane z góry miasteczko wywołało na naszych twarzach wyraz zniesmaczenia. Po to nadrabialiśmy tyle kilometrów? Czym bliżej centrum, tym więcej kocich łbów, po których jazda naszym wózkiem to nie lada wyczyn niszczący opony i szargający nasze nerwy. Z każdym krokiem nachodziły myśli, czy naprawdę turystyczny status miasta ma podnosić ta niewygodna dla nikogo nawierzchnia? Bo wygląda bardziej europejsko? Kres epitetom i inwektywom położyło ukryte nieco centrum, które nas prawdziwie zachwyciło!

Już mościliśmy się przed malutką kapliczką, kiedy podszedł Beto z sąsiedniego domu zapraszając nas do siebie! Jak mi wyjawiła później Ola, tego dnia marzyła o tym, aby ktoś przygarnął nas pod dach. Trzeba uważać czego sobie życzy ta dziewczyna 🙂

Dalej czekało na nas Queretaro. Kolejny stan, który mieliśmy przejść na drożdżach i bezdrożach. Ale o tym w kolejnym wpisie.


Wspólna publiczna pralnia. Bo dlaczego pralka ma zabierać okazję do ploteczek z sąsiadkami?

Nasz gospodarz Beto. Człowiek o niskim wzroście, ale wielkiej gościnności i wielkich skillach w karate.

I nasz obóz w jego domu.

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT