Stany Zjednoczone

Pierwsze kroki po drugiej stronie lustra

By on 13 października 2019

Doszliśmy do krańca muru dzielącego Meksyk i Stany Zjednoczone. Chociaż Tijuana to tak naprawdę punkt, gdzie łączą się dwa zupełnie różne światy. Paradoksalnie nieprzystające do siebie, a jednocześnie uzupełniające się i od siebie silnie uzależnione. Obawiałem się, czy po ponad dwóch latach w „chaotycznej” Ameryce Łacińskiej odnajdę się w poukładanej „cywilizacji”. Wzięliśmy jednak głęboki oddech i równie podnieceni co przestraszeni, ruszyliśmy na spotkanie z Północą. Już po kilku krokach zorientowaliśmy się, że rzeczywistość za murem jest prawdziwym negatywem świata, przez który do tej pory podróżowałem. Jakie są Stany Zjednoczone widziane z pobocza drogi? Chodźcie z nami na drugą stronę lustra!

17-23.04.2019 San Diego 64,6 km /// 8713,74 km

Tijuana nie powitała nas ulicami pełnymi tequili, seksu i marihuany – jak obiecywał Manu Chao w swoim przeboju – ale gwarą, nowoczesnością i swoistym kolorytem. Cudowne urozmaicenie po nijakim centrum przygranicznego Mexicali, w którym byliśmy kilka dni wcześniej. Ignacio i jego żona Raissa, nasi gospodarze z Warmshowers, sprawili, że czuliśmy się w ich domu jak u siebie, a miasto, dzięki zorganizowanej przez nich wycieczce objazdowej, okazało się jeszcze ciekawszym bytem niż początkowo twierdziliśmy. I znacznie większym, dlatego aby przejść do Stanów Zjednoczonych musieliśmy znaleźć jeszcze jednego hosta bliżej granicy. I tak znaleźliśmy się w domu Brendy, gdzie postanowiliśmy prewencyjnie popracować nad naszym wizerunkiem włóczęgów. Na początku odpicowaliśmy naszą brykę. Wózek zaliczył gruntowne mycie, a jego czarną folię zamieniliśmy na gustowny pomarańczowy pokrowiec. Ola odrosty potraktowała barwami wojennymi, a moja broda leśnego dziadka trafiła pod nożyczki, przez co przestałem przypominać Foresta Gumpa. Najwyższa pora, bo od jakiegoś czasu celnicy nie mogli uwierzyć, że ten na zdjęciu w paszporcie to ja (tam nie mam na głowie ani jednego włoska). I tak świecąc odblaskowymi kamizelkami ruszyliśmy w kierunku przejścia granicznego. Ścieżka prowadzi przez mocno nadszarpnięte przez czas tunele i pomosty, dlatego nie dziwimy się, że Amerykanie tu przychodzący mogą czuć się nieswojo.

Tak się stało, że moje mocno graniczne urodziny, bo trzydzieste, przyszło nam świętować w Tijuanie! Razem z naszymi gospodarzami oraz Mariachim, najbardziej tchórzliwym psem świata 😀

Koniec, a zarazem początek Meksyku

 

View this post on Instagram

Ostatni dzień w Meksyku spędzamy jakże po meksykańsku! Muzeum Lucha Libre w Tijuanie to niezwykła kolekcja wszystkiego, co związane z ulubioną meksykańską rozrywką. W sumie można znaleźć tu ponad 6800 eksponatów, a zbiory cały czas się powiększają. Jest kolekcja figurek zapaśników, kolekcja masek, a także… kolekcja ich włosów. . Obcinane są one podczas pojedynków "cabellera vs cabellera", po których zwycięzca ma prawo obciąć przegranemu włosy (podczas analogicznych pojedynków "mascara vs mascara" walczą zawodnicy w maskach, a na koniec przegrany zostaje takowej pozbawiony, co dla luchadora jest największym wymiarem porażki). . . Więcej o lucha libre na blogu Oli Mexico Magico Blog. #stonesontravel #meksyk #podroze #blogtrotters #blogtroterzy #blogpodrozniczy#polishtravelblogs #polishtraveller #polacywpodrozy #kochampodroze #blogipodroznicze #podrozowanie #pieszo #wedrowka #longwalk #walking #przygoda #adventure #luchalibre #museodeluchalibre #tijuana #luchas

A post shared by Arek Winiatorski&Ola Synowiec (@stones_on_travel) on

Przed przekroczeniem granicy musimy odpicować siebie…

… ale i nasz wózek 🙂

Piękni i pachnący idziemy na drugą stronę lustra!

Za to ja czułem się nieco nieswojo czekając na naszą kolej do rozmowy z celnikiem. Bo co prawda mieliśmy prawo przekroczyć granicę, w naszych paszportach wbite były nowe wizy, mieliśmy też paszport Polsatu i znaliśmy Piaska, ale decyzja celnika jest bardzo subiektywna. Lekko drżącymi rękami podaliśmy paszporty i… szybko okazało się, że strach ma tylko wielkie oczy. Pierwszy celnik ze śmiechem stwierdził, że rzuci pracę i zacznie iść z nami. Zaś drugi, kiedy nasz wózek nie mieścił się do skanera, obmacał go jedynie z zewnątrz i przepuścił dalej. Tyle z legendarnych szczegółowych kontroli. Pozostało zapłacić garść dolarów za wjazd i po kilku sekundach byliśmy w Stanach Zjednoczonych!

Wystarczyło zaledwie kilka kroków i skrzyżowań, żeby przekonać się, że na szeroko pojętym południu… zdziczeliśmy 😀 Musieliśmy przypomnieć sobie, że przechodząc przez przejście dla pieszych musimy wcisnąć przycisk i poczekać na zielone światło. Do tej pory, jeśli nikt nie jechał, szliśmy niezależnie od sygnału. Do tego truchtaliśmy – jak wszyscy – prawie wyłącznie ulicami. Chodniki, jeśli jakimś cudem istniały i nie kończyły się nagle płotem, drzewem lub metrową dziurą, zastawione były zaparkowanymi samochodami, budkami z tacos i plastikowym umeblowaniem samozwańczych ulicznych restauracji. Tutaj za to chodniki są, i to jakie! Genialna powierzchnia, podjazdy i zjazdy, bez wyrastających niespodziewanie drzew i znaków dokładnie pośrodku nich. I co najważniejsze – one wydają się nie kończyć! Żeby zrozumieć dlaczego serce zadrżało nam na widok rzeczy tak trywialnych, trzeba najpierw przepchać wózek przez prawie 9000 km urbanistycznego chaosu z Panamy do Meksyku.

Z powrotem chodników i innych powszechnych, a przez to niezauważalnych rzeczy zwrócono nam poczucie godności 😀 Całe rzesze turystów zachwycają się architekturą, przyrodą i historycznymi miejscami. My działającą sygnalizacją świetlną, podjazdami, ławkami na ulicach, koszami na śmieci, czystymi toaletami i rozkładami jazdy na przystankach. I to że przystanki w ogóle istnieją! Małe rzeczy, których wielką wartość docenia się dopiero wtedy, kiedy widzi się je pierwszy raz od prawie trzech lat podróży.

Na osobny akapit zasługuje to, jak traktują nas inni użytkownicy ruchu. Do tej pory czuliśmy się na drodze jak intruzi! Ratując się przed potrąceniem uciekaliśmy w przydrożne krzaki i rowy. Zaś tutaj kierowcy już z daleka hamują i omijają nas wręcz absurdalnej szerokości łukami. Wydaje się, że za punkt honoru stawiają sobie niezatrzymywanie się na środku przejścia dla pieszych. Kierowcy, którzy zagapili się i stanęli na zebrze, wycofując w pośpiechu samochód niemal wybiegali na zewnątrz, aby nas przeprosić! Ta nieziemska wręcz infrastruktura w powiązaniu z kulturą jazdy sprawiła, że szybko poczuliśmy się tu jak na podróżniczej emeryturze 🙂

Na tych chodnikach można prasować koszule! Chyba nikt tak się nie cieszył na ich widok jak my 😀

Życie jednak dąży do równowagi. Dlatego razem ze zniknięciem jednych problemów, pojawiły się zupełnie niespodziewane. Zaplanowanie naszej trasy poświęciliśmy Google Maps, uznając, że wie najlepiej, którędy możemy iść nie łamiąc przepisów. Ale w jakiś niewyjaśnionych okolicznościach robimy nawet trzy kilometry więcej, niż początkowo wyznaczone przez internetową mapę! A wierzcie nam, że każde kilkaset metrów dodatkowej trasy daje nam mocno popalić. Skąd bierze się ta różnica? Może dlatego, że nie możemy iść jezdnią, czyli najefektywniejszą trasą, ale jak przykładni obywatele po wyznaczonych ścieżkach dla pieszych. A te czasami wiodą nas to z lewej strony jezdni, to z prawej, kładkami i tunelami.

To, że przechodząc przez miasto nadrabiamy tyle kilometrów, wiele mówi nie tylko o samych metropoliach, ale i Ameryce w ogóle. Miasta, jak i wszystko po tej stronie muru, wydaje się napompowane, wielkie, rozdmuchane. Wielcy Amerykanie wierzący w wielkie idee w swoich wielkich samochodach stającymi się przedłużeniami ich ciała, potrzebują szerokich ulic i gigantycznych parkingów. Ziemi tu pod dostatkiem, dlatego miasta rozlały się do absurdalnych wręcz rozmiarów. A że zaprojektowane były tak, aby poruszać się po nich właśnie ma czterech kółkach, dlatego nowym wyzwaniem okazało się… zdobywanie jedzenia! Sklepów tu jak na lekarstwo, o małych spożywczych można zapomnieć. Do tych kilku, które są, dojazd zajmuje przyjemnych kilka/kilkanaście minut jazdy samochodem. Dla nas zamienia się to czasami w kilkugodzinną pieszą wyprawę.

Dlatego już po pierwszych krokach w Stanach Zjednoczonych wyczuwaliśmy, że w tej dobrze naoliwionej cywilizacyjnej machinie szurają drobiny denerwującego piasku. Jednak nie takie zgrzyty przetrwaliśmy dlatego raźno ruszyliśmy wgłąb Ameryki.

W San Diego zrobiliśmy istną ekwilibrystykę noclegową, aby nie musieć płacić za nocleg, a jednocześnie poznać miasto. Pierwszego dnia przedreptaliśmy prawie 48 km przechodząc do domu Julie, znalezionej na Warsmhowers. To ona, oferując nam małe piwo na dwie osoby, uświadomiła jak bardzo ekonomiczni jesteśmy w kwestii spożycia alkoholu. Nie pijąc procentów od miesięcy tą puszeczką upiliśmy się jak pierwszoklasiści 😀 Zostawiliśmy u niej wózek i kolejne noce spędziliśmy już w centrum u Oli, mieszkającej tu od lat Polki, i u właściciela hostelu znalezionego na Couchsurfingu, który zaoferował nam jeden nocleg za darmo.

Julie

Samo miasto zrobiło na nas niesamowite wrażenie! Zastanawialiśmy się, czy to przez to, że spędziliśmy zbyt dużo czasu w chaotycznej Ameryce Łacińskiej, czy po prostu dlatego, że to miasto jest… piękne 🙂 Chociaż jak w każdej baśniowej krainie tak i w tej są mroczniejsze obszary. Nieświadomi poszliśmy również do dzielnicy zasłanej zbzikowanymi bezdomnymi. Może z tego powodu, że na „południu” bezdomnych praktycznie nie ma, tutaj ich liczba mocno nas zaskoczyła. Umorusani w odchodach, swoje przedramiona dźgając strzykawkami bez zażenowania proszą o kilka dolarów. Lecz chyba bardziej zaskoczyło nas to, że duża część z nich ubrania i plecaki ma dużo lepsze od naszych! Nie byliśmy pewni, czy mijany nas facet to bezdomny, czy fikuśny hipster. Pewnie dlatego czekającą na mnie pod Walmartem Olę ktoś wziął za potrzebującą i podarował jej kilka batonów 😮

View this post on Instagram

San Diego. Miasto, gdzie oficjalnym świętem jest Dzień Tony'ego Hawka, gdzie największym pracodawcą jest marynarka wojenna i gdzie dostanie się mandat, jeśli po 2 lutego nie zdejmie się dekoracji świątecznych. I gdzie wciąż na ulicach słyszymy więcej hiszpańskiego niż angielskiego. Pieszo przez Ameryki / Więcej opowieści FB Stones on Travel Thank you @thehostelcalifornia for great time in San Diego! #stonesontravel #stany #stanyzjednoczone #podroze #blogtrotters #blogtroterzy #blogpodrozniczy#polishtravelblogs #polishtraveller #polacywpodrozy #kochampodroze #blogipodroznicze #podrozowanie #pieszo #wedrowka #longwalk #walking #przygoda #adventure #sandiego #kalifornia

A post shared by Arek Winiatorski&Ola Synowiec (@stones_on_travel) on

Zawekowany kawałek Polski! Ogórki <3

Miłość od pierwszego wejrzenia!

24-25.04.2019 Carlsbad 72,4 km /// 8786,14 km

Idealnym chodnikiem, prowadzącym przez dzielnicę idealnych domków z idealnie przystrzyżoną trawą ruszyliśmy na północ. Kiedy Ola wydawała kolejne jęki zachwytu obserwując wylegujące się na skałach foki i lwy morskie, poznaliśmy wroga, który miał nam towarzyszyć przez kolejne tygodnie. Mewy. Te cwane bestie zaatakowały zostawiony przez nas wózek zjadając nie tylko chleb, ale co ważniejsze niemal porywając Zbycha – figurkę, która towarzyszyła nam od południa Meksyku! Jednak najboleśniejszy cios tego dnia przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Google Maps postanowiło zadbać o nasza formę i dołożyć ekstra kilometry. Mieliśmy przechodzić pięknym szlakiem wśród łąk, który na mapie i na zdjęciach satelitarnych wyglądał jak marzenie piechura. Po dojściu na miejsce okazało się, że ścieżka znalazła się pod taflą wody przywracanego właśnie zalewu. A że nie jesteśmy tak dużej wiary, aby po niej chodzić, dlatego ruszyliśmy naokoło po absurdalnych wręcz wzniesieniach. Żeby było jeszcze trudniej tego dnia przyszła kulminacja trzymającego mnie od kilku dni przeziębienia. Wpychanie wózka z zatkanym nosem, bolącymi kośćmi i głową do najłatwiejszych, delikatnie mówiąc, nie należy.

View this post on Instagram

Jeszcze nawet nie wyszliśmy ze strefy metropolitalnej San Diego, a już ze wszech stron zaatakowała nas przyroda! Ola tak pogrążyła się w uniesieniach natury egzystencjalnej nad marynistycznym życiem ssaków, że już myślałem, iż rzuci to wszystko i przyłączy się do stada fok. Tudzież lwów morskich. Pieszo przez Ameryki / Więcej opowieści FB Stones on Travel #stonesontravel #stany #stanyzjednoczone #podroze#blogtrotters #blogtroterzy#blogpodrozniczy#polishtravelblogs#polishtraveller #polacywpodrozy#kochampodroze #blogipodroznicze#podrozowanie #pieszo #wedrowka#longwalk #walking #przygoda#adventure #sandiego #kalifornia  #foka #lwymorskie #foki #lajollacove #sealion #lajolla

A post shared by Arek Winiatorski&Ola Synowiec (@stones_on_travel) on

Wróg czai się wszędzie

Na szczęście noc spędzona u Kelly’ego i Vicki podbudowała nas energetycznie. Idąc wybrzeżem zachwycało nas coś, na co większość turystów nie zwróciłaby uwagi. Publiczne toalety 😀 Są absolutnie wszędzie, czyste i pachnące. Do tej pory załatwienie prozaicznej sprawy, jaką są potrzeby fizjologiczne, nie stanowiło problemu. Ale tutaj miasto wydaje się nie kończyć, więc malutkie budki ustawione z absurdalną gęstością ratują nas i nasze portfele przed zapłatą mandatu.

Kelly, Vicki ich dzieciaki. I spotkanie bratnich wózków 🙂

Najkrótszy prywatny szlak jaki widziałem w życiu. Tylko dla członków klubu 😀

Namiocik na plaży, a przed nim dywanik. Klasa! 😀

Noc w Carlsbad spędzamy u Erin i Stevena Stuartów z Warmshowers. Do tej pory gościli ponad setkę (!) podróżników, więc do kontaktów z nami podchodzą mocno schematycznie. Trochę nas to drażni, bo szukamy noclegów na portalach Couchsurfing i Warmshowers nie tylko po to, aby mieć darmowy nocleg, ale żeby poznać ludzi. Steven wytłumaczył nam jednak, że w szczycie sezonu codziennie otrzymują nawet kilkanaście zapytań o nocleg! Okazuje się bowiem, że zachodnie wybrzeże USA to jeden z najbardziej ulubionych przez rowerzystów rejonów świata.

 

26.04.2019 Dana Point 45 km /// 8831,14 km

Postawiliśmy pierwsze kroki na historycznej drodze 101!!! Jej 2478 kilometrów przyklejonych do zachodniego wybrzeża, poprowadzić nas mogło prosto do Kanady! Niestety czysto teoretycznie, bo przy szlabanie Bazy Wojskowej Pendleton przekonaliśmy się, że wiedzie przez tereny dla nas niedostępne.

Ciężko odpoczywać w parku kiedy tyle tu zakazów i nakazów 🙁

Aby przejść przez fragment poligonu amerykańskiej piechoty morskiej, można skorzystać ze ścieżki rowerowej, po wcześniejszym zarejestrowaniu się w punkcie kontrolnym. Pod warunkiem, że jest się amerykańskim obywatelem albo szczęśliwym posiadaczem zielonej karty 🙁 Nic nie dały nasze prośby i tłumaczenia. Nie było nam dane podpatrzeć Marines ćwiczących desant. Musieliśmy zawrócić i znaleźć inny szlak.

Sęk w tym, że jedyną alternatywą w tej części zachodniego wybrzeża była autostrada! Nie baliśmy się tego, że jest jedną z najruchliwszych w kraju, ale tego, że za maszerowanie po niej mogliśmy zapłacić 1000 dolarów mandatu od głowy. Długo patrzyliśmy to na zapraszające pobocze szerokie jak kolejny pas, a to w głąb naszych pustawych portfeli, myśląc co zrobić. Google Maps mówiło jasno – albo pójdziemy autostradą, albo musimy przekopać tunel pod bazą wojskową.

Ludzie nazywają nas szaleńcami, ale tym razem wygrał rozsądek. Droga pamiątka w formie mandatu mogła zakończyć naszą podróż… Dlatego pierwszy raz (i przysięgam że ostatni!) zadzwoniliśmy do Stevena i skorzystaliśmy z 10 kilometrowej podwózki, do pierwszego możliwego miejsca, gdzie boczną drogą mogliśmy iść dalej. Wierzcie mi, że serce krajało mi się z bólu. Planowaliśmy całość przejść pieszo! Pokonaliśmy górskie przełęcze, piaski pustyni i metropolie uznawane za jedne z najniebezpieczniejszych na świecie. Pokonaliśmy granice naszych możliwości! Ale amerykańskie przepisy okazały się ponad nasze siły…

Noc spędziliśmy u Couchsurfingowego hosta – Michaela i jego meksykańskiej rodziny. I znowu wróciły wspomnienia sprzed kilku tygodni. Dom rozedrgany muzyką, gościnnością i pokrzykiwaniem zamiast mówieniem. Istny wehikuł czasu! Niestety nie znalazło się tam dla nas miejsce w domu, a na kanapie wystawionej w ogródku. Za sąsiada mieliśmy wujka naszego gospodarza mieszkającego w miniaturowej… szopce. Nie pytaliśmy o to, ale jesteśmy prawie pewni, że nie dostał się tu legalną drogą 😉

Kolejnym problemem jest prawo zakazujące włóczęgostwa. Ciężko bowiem określić co to dokładnie znaczy! Włóczęgą Amerykanin nazwie kogoś kto siedzi w cieniu stacji benzynowej, na przystanku autobusowym czy w innej publicznej przestrzeni. Mimo tego, że ten „ktoś” przyszedł tutaj pieszo z Panamy i idąc maraton dziennie musi czasami odpocząć.

Program sąsiedzkiej ochrony. „Natychmiast zgłaszamy na policję wszystkie podejrzane aktywności”. Tylko czekać jak ktoś wezwie na nas policję, bo idziemy pieszo z dziecięcym wózkiem. Bo czy dla Amerykanina może być coś bardziej podejrzanego?

I tak to się idzie. Ładnie, prosto, przez niekończące się miasteczka.

I to szanuję! W Ameryce Łacińskiej nikt nawet by nie pomyślał o zrobieniu takiego objazdu.

Michael i jego rodzina

I nasz domek na podwórku. W nocy otoczyły nas chłody, więc my otoczyliśmy się czarną folią czyniąc z wersalki robiącej za nasze łóżko, prawdziwy obóz koczowników 🙂

27.04. – 6.05.2019 Santa Monica 131,9 km /// 8963,04 km

Szybko zrozumieliśmy dlaczego rowerzyści uwielbiają tę część Stanów. Infrastruktura dla nich zbudowana jest wprost niesamowita! Idealną wręcz ścieżką wgryźliśmy się w tkankę Los Angeles chociaż nie wiedzieliśmy jeszcze, że przedostanie się na jego drugą stronę zajmie nam… 5 dni! Rozbicie się z namiotem nie wchodziło tu w rachubę. Na szczęście dzięki tutejszej Polonii, znajomej surferce oraz Meksykance poznanej w jakiejś zapadłej wiosce w stanie Sinaloa udało nam się stworzyć siatkę miejsc, gdzie mogliśmy zostać na noc. Męczący to był marsz, ale równocześnie bardzo interesujący. Z jednej strony skrzyżowania, światła i kładki wydłużały oraz spowalniały nasz ruch. Brakowało też tak prozaicznego, a jednocześnie istotnego punktu jak toalety. Z drugiej zobaczyliśmy różne odsłony tej metropolii. Obrzydliwie bogate dzielnice, idealne domki klasy średniej i istne miasteczka namiotowe bezdomnych. Przekonaliśmy się, że kolorowe, zorganizowane i uporządkowane Miasto Aniołów pokazywane na ekranach kin to filmowa fikcja. W rzeczywistości okazało się zatłoczone, momentami brudne i śmierdzące, z wystającymi na skrzyżowaniach podejrzanymi typkami. Wszystko zależy od tego, na co skierujesz kamerę. Poza kadrem zostawiając to, co nie pasuje do wyśnionego obrazka.

Fajna fura, prawda? Ten rzęch po prawej załapał się przypadkowo 🙂

Ludzie wyrażają się już nie przez koszulki i naklejki na zderzaki. Ale przez skrzynki na listy!

Deski Zjednoczone Ameryki Północnej

Ukrojony, świeży arbuz znaleziony na przystanku autobusowym. Może jechał do swojej drugiej połówki?

 

View this post on Instagram

Podobno dokonaliśmy niemożliwego. Słowa znanej piosenki mówią, że „nobody walks in LA”, a Wojciech Orliński w swojej (świetnej!) książce „Ameryka nie istnieje” pisze wprost, że przez Los Angeles nie da się po prostu przejść, bo prędzej czy później „natrafi na barierę w postaci autostrady lub linii kolejowej bez przejścia dla pieszych – albo ulicę pozbawioną chodnika”. . . I choć podobno w LA jest więcej samochodów niż mieszkańców, a tak zwana „kultura samochodowa” podniesiona jest do miary religii – –  I choć to drugie pod względem wielkości miasto w USA – – I choć praktycznie Los Angeles zaczęło się ponad 100 km wcześniej, bo od San Clemente jedno miasto po prostu bezszelestnie zmieniało się w drugie – – I choć ludzi mniej dziwiło to, że idę z Panamy, niż to, że chcę przejść pieszo przez LA – – To dementujemy. Przez Los Angeles da się przejść. I nam się to udało! . Pieszo przez Ameryki / Więcej opowieści FB Stones on Travel #stonesontravel #stany#stanyzjednoczone #kalifornia#podroze #blogtrotters #blogtroterzy#blogpodrozniczy #polishtravelblogs#polishtraveller #polacywpodrozy#kochampodroze #blogipodroznicze#podrozowanie #pieszo #wedrowka#longwalk #walking #przygoda#discoverla #losangelesgrammers #miastoaniolow

A post shared by Arek Winiatorski&Ola Synowiec (@stones_on_travel) on

Los Angeles i okolice chyba leżą na poduszce z ropy! Po drodze mijaliśmy całe lasy takich ruszających się szybów.

 

Wyciągam garnek, może skapnie trochę czarnego złota 😉

Podobno w LA i okolicach codziennie kręcony jest jakiś film albo serial. Nic dziwnego, że i my załapaliśmy się na plan jednego z nich 🙂

Lorenę poznaliśmy w malutkiej meksykańskiej wsi. Przyjechała tam jedynie odwiedzić rodzinę, bo na co dzień mieszka w Huntington Beach. Dzięki temu mogliśmy się spotkać jeszcze raz w Stanach i zostać u niej kilka nocy.

Kalifornia pachnie marihuaną. Od kiedy całkowicie ją tu zalegalizowano ponad ulicami unoszą się prawdziwe zielone chmury. A dostęp do trawki jest znacznie łatwiejszy niż kiedykolwiek. Możesz ją nawet zamówić online z dostawą do domu 🙂

To było niczym dotknięcie stópek Boga! Chyba każdy, kto był w Hollywood, czuł przyjemny dreszcz podniecenia, ale dla…

Opublikowany przez Stones on Travel Piątek, 3 maja 2019

Kamyk sprzed Dolby Theatre, gdzie corocznie przyznaje się statuetki Oscarów. Może kiedyś uda się galę zobaczyć na żywo? 😀

 

To właśnie w 2019 roku w Los Angeles rozgrywała się akcja filmu „Blade Runner”. Nie potrzebujemy wehikułu czasu, by na…

Opublikowany przez Stones on Travel Niedziela, 5 maja 2019

W Kalifornii momentami wciąż czujemy się jak w Meksyku. całe dzielnice mówią po hiszpańsku, pachnie tacosami i zewsząd słychać latynoskie rytmy. W końcu jednak znaleźliśmy różnicę. Na południu na witrynach restauracji to człowiek gotuje świnki w garnku. Tutaj sprawiedliwość wzięła górę 😀

„Jezus nadchodzi. Jesteś gotowy?” głosi billboard na latynoskim markecie

Lotnisko w Los Angeles jest piątym największym portem lotniczym na świecie. Co widać gołym okiem! Samoloty lądują ciurkiem przelatując kilkanaście metrów nad najbardziej ruchliwymi arteriami miasta. Ciekawe, chociaż trochę przerażające uczucie 😀

Informacja dla dealerów na budce telefonicznej: „Wszystkie połączenia wychodzące i przychodzące z tej budki są nagrywane”

Oj długo zajęło mi rozszyfrowanie tego skrótu 😀 A Wy wiecie co oznacza?

Kosmiczne okolice Venice Beach

Kamyk z osławionej Venice Beach. Spędziliśmy się tu raptem jeden dzień, ale czujemy, że to miejsce emanuje niezwykłą energią wolności!

7 – 8.05.2019 Camarillo 84,4 km /// 9047,44 km

Dokonaliśmy rzeczy podobno niemożliwej. Przeszliśmy pieszo Los Angeles! Co więcej, pokonaliśmy największy, bo ciągnący się prawie nie przerwanie od granicy z Meksykiem, obszar miejski na naszej trasie! W dużej mierze pomogła nam w tym Polonia tu mieszkająca. O tym, że Kalifornia ma polską twarz pisaliśmy już na Facebooku.

Kalifornia ma polską twarz 🇵🇱 Już po pierwszych dniach w Stanach dostaliśmy kilkanaście zaproszeń od Polonii…

Opublikowany przez Stones on Travel Wtorek, 7 maja 2019

Ruszyliśmy na spotkanie podobno najpiękniejszej, pod względem natury, części tego stanu. Tymczasem jednak musieliśmy przejść przez jej najdroższą część. Chociaż w osławionym Malibu pasowaliśmy jak wół do karty, 090to udało nam się uszczknąć odrobinę luksusu. Jedną noc spędziliśmy na placu budowy, nasłuchując przedzierające się przez krzaki wokół naszego namiotu bliżej niezidentyfikowane zwierzaki. A następną w rezydencji wartej kilkanaście milionów dolarów!  Od włóczęgów do królowej i króla życia w jeden dzień!

„Duma nigdy nie blaknie”. Sam nie wiem 😀

Przejazd kolejowy i szlaban dla… pieszych 😀

W Malibu domy mają najbogatsi ludzie świata. Dlatego niesfornych paparazzi trzeba odganiać takimi ostrzeżeniami.

W domu czekał wewnętrzny basen o sześciokrotnej powierzchni naszego namiotu, jacuzzi z telewizorem wielkości okna, łazienka większa od pokoju Oli w rodzinnym domu, i ogród, który nie wiadomo gdzie i czy w ogóle się kończył. Do tego wszystkiego weszliśmy my – wcale nie ubrani na biało, a umorusani próbując nie ubrudzić mebli, wózkiem nie strącić czegoś wartościowego, a emanując wokół zapachem dalekim od powabnego, starając się nie stworzyć zabójczego mikroklimatu. Jednak największym dramatem było to, że zamiast nie wierząc własnemu szczęściu korzystać z dóbr wszelakich, przeraźliwie zmęczeni skupiliśmy się na jednym – łóżku i śnie.

W jaki sposób dom wyjęty żywcem z Wielkiego Gatsby’ego stanął przed nami otworem? To wszystko dzięki Peterowi, do którego napisaliśmy na portalu Warmshowers, prosząc o nocleg. Liczyliśmy na kawałek podłogi, ale kiedy zaczęliśmy wchodzić pomiędzy posiadłości swoją wielkością i rozmachem przypominające filmowe makiety, wiedzieliśmy, że wchodzimy w świat do tej pory dla nas niedostępny. Takie miejsca, według darmowej gazetki z ogłoszeniami znalezionej przed marketem warte kwoty o siedmiu zerach, widzieliśmy jedynie zza wysokich płotów.

Te niekończące się płoty właśnie i wszędobylskie tabliczki zakazujące campingu, okazują się być prawdziwą zmorą. Wydaje się, że każdy fragment gruntu już do kogoś należy, a wejście na niego grozi spotkaniem ze stróżami prawa w najlepszym wypadku, albo z garścią śrutu w tym gorszym. Na szczęście przez 19 dni naszej bytności w Stanach dopiero raz sięgaliśmy po namiot! Do tej pory udawało nam się stworzyć prawdziwy łańcuszek hostów z Couchsurfingu i Warmshowers, albo korzystać z uprzejmości znajomych i miejscowej Polonii. Mamy nadzieję, że ta gościnność się nie zmniejszy (albo zwiększy się ilość terenów zielonych), bo jak na razie znalezienie miejsca do rozbicia wydaje się być nie lada wyzwaniem.

Ale nie tylko niezmierzone połacie rezydencji i deszcz zakazów ogranicza nam ruchy. Okazało się bowiem, że problemem w Stanach nie są już dziury w jezdni albo brak chodników, ale mogą być zaparkowane… hiperluksusowe samochody! Czasami ciężko przejść obok nie zahaczając o nie wózkiem. A gdyby do takiego kontaktu doszło, to nie starczyłoby nam organów na sprzedaż, aby zapłacić za naprawę.

9.05.2019 Ventura 27,4 km /// 9074,84 km

Kolejny dzień przyniósł marsz przez podobne do siebie i nijakie w smaku miejscowości. Ostatnią noc w tej niekończącej się metropolii spędziliśmy rozbici w ogródku kawiarni należącej do Todda, którego znaleźliśmy na Warmshowers. Trafiliśmy tam na wieczór otwartego mikrofonu, gdzie lokalni artyści chwalili się swoimi większymi (albo w zdecydowanej mierze mniejszymi) zdolnościami wokalno-instrumentalnymi. Tutaj poznaliśmy Joe, niesamowitego staruszka, który przeszedł w poprzek Stany Zjednoczone i potrafiącego powiedzieć w kilku językach „Ojcze Nasz” (w tym po Polsku oczywiście), oraz znajomą Todda, która kupiła nam kolacje. Wspominam ten szczodry podarunek, bo była to… jedna z raptem trzech takich sytuacji jakie spotkały nas przez całą podróż przez Stany Zjednoczone! Nie oczekiwaliśmy oczywiście takich gestów, ale to dużo świadczy o różnicy w mentalności pomiędzy Amerykanami a Latynosami, którzy niekiedy codziennie oferowali nam jedzenie, wodę czy miejsce do rozbicia się w swoim namiocie.

Można przerobić sobie łodzie na dom? Można! Plusem takiego rozwiązania jest to, że jest się zawsze przygotowanym na potop.

Dzień darmowego awokado! Jedna sztuka kosztuje w sklepie 5 dolarów, a my znaleźliśmy ich kilkanaście pod siatką okalającą rosnący przy drodze sadzie. Szkoda, że płot oddzielał nas od drzew, bo ziemia pod nimi była całkowicie zasłana owocami! Na ten widok krajały nam się serca… Takie marnotrawstwo!

Na mijanych polach pełno od latynoskich robotników. Pracując na akord biegają ze skrzynkami jak szaleni!

Mimo tego mijamy kilometry pól zasłanych świeżymi owocami, których nikt nie zebrał. Zapach truskawek, cytryn czy kalafiorów aż zatyka! Serce boli od takiego marnotrawstwa…

Całe korytarze truskawek 😮

Kościoły rosną tu jak grzyby po deszczu. I zazwyczaj w pęczkach. I tak na tej jednej ulicy, niemalże ściana w ścianę, stało pięć kościołów różnych wyznań. Do wyboru, do koloru 🙂

W jednym z marketów znaleźliśmy chleb o ciekawej nazwie 😀 Może dlatego, że cały cytat ze Starego Testamentu po prostu by się tu nie zmieścił: „Weź sobie pszenicy i jęczmienia, bobu i soczewicy, prosa i orkiszu: włóż je do tego samego naczynia i przygotuj sobie z tego chleb. Będziesz go spożywał przez tyle dni, przez ile będziesz leżał na swym boku – przez trzysta dziewięćdziesiąt dni.”

 

Todd

I nasz domek na skrzyżowaniu 🙂

10 -12.05.2019 Santa Barbara 50,8 km /// 9125,64 km

Niestety świat tak jest skonstruowany, że na naszej trasie do interesujących miejsc, zawsze wyrastały góry. Czasami jak hiszpańska inkwizycja – całkiem nieoczekiwanie. No bo kto spodziewałby się kilkusetmetrowych szczytów nad brzegiem oceanu?! Na pewno nie ja, który morze przed tą wyprawą widział w życiu dwa razy i zawsze w wydaniu nadbałtyckich, płaskich jak stół plaż. Niestety króliki ćwierkają, a mapy pokazują, że z objęć gór nie wydostaniemy się aż do Kanady.

Naszą jedyną nadzieją było to, że od jednego wzniesienia do drugiego niezmiennie prowadzić nas będzie tak genialna infrastruktura, której Polska nie doczeka się chyba nigdy. Całe sieci oznaczonych ścieżek rowerowych, wyznaczonych szlaków dla pieszych, terenów zielonych, przejść, ramp i przejazdów. Chyba tylko dzięki tym udogodnieniom udało nam się w drodze do Santa Barbara pobić absolutny rekord Oli – 50,8 km! Niestety opłaciliśmy to poważnymi bolączkami ciała. Przeraźliwie rwące plecy unieruchomiły Olę na dwie doby w łóżku, zaś mi bolący kręgosłup uniemożliwiał schylanie się. Dlatego u Marianne, Lewisa i Irene – naszych hostów z WarmShowers w ruch poszły grzejące poduszki, gorące kąpiele i masaże. Spięte mięśnie i myśli zaczęły się rozluźniać. A droga chociaż w wyobraźni wypłaszczać.

Wejście do kościoła przez sklep z pamiątkami. Całkiem jak słynny film Banksy’ego 😀

Ścieżka rowerowa zaadoptowana przez jeden z klubów rowerowych. Elegancko!

I tak można iść!

Autostrada jako pomnik? Czemu nie! Tutaj na cześć weteranów wojny w Wietnamie

Na jednej z przenośnych toalet, często i gęsto ustawionych na poboczach i plażach, taka informacja 🙂

W miejscowości Carpinteria stanęliśmy twarzą w korę z największym przedstawiciel torrey pine, czyli pinus torreyana 🙂

Urna wyborcza

Po przejściu prawie 51 km należy się odpoczynek w królewskim łożu 🙂

Irene, Lewis i Marianne. Niesamowita rodzina, która pozwoliła nam zostać u siebie kilka dni dłużej niż początkowo planowaliśmy, aby wyleczyć bolące plecy.

13 – 15.05.2019 Orcutt 120,2 km /// 9245,84 km

Z braku innej trasy wyciągając nogi ruszyliśmy poboczem autostrady. Chyba tylko dlatego, że nabraliśmy rozpędu udało mi się przepchać wózek przez mordercze wzniesienie w Parku Stanowym Gaviota. Po nocy spędzonej u Noah, popędziliśmy rozwijając kosmiczne prędkości przez kolejną partię wzniesień, nijakich miasteczek i pachnących pól. Ostatecznie trafiliśmy do domu Ricka i Ruth, kolejnych gospodarzy z Couchsurfingu, którzy nie tylko nas ugościli, ale i spełnili jedno z naszych największych marzeń. Zabrali nas do prawdziwego kina samochodowego nieprzerwanie pracującego od 1959 roku! Co znaleźliśmy tam w blasku kinowego ekranu przeczytacie w facebookowym poście:

Podczas naszej pieszej podróży przez Ameryki poszukujemy starych kin, a stare kina w Ameryce to przecież w dużej mierze…

Opublikowany przez Stones on Travel Czwartek, 16 maja 2019

Znowu na autostradzie. Kierunek – Północ!

Noah

Stacja benzynowa z 1929 roku. Współczesne sieciówki mogą brać przykład, jak powinno się budować stacje. Tutaj też kręcono sceny filmu „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”

W zachodnich Stanach powszechne jest adoptowanie autostrad. Firmy, instytucje albo osoby prywatne mogą płacić drobną kwotę za utrzymanie odcinka drogi. W Polsce chyba by to na większą skalę nie przeszło 🙁

Sieć ścieżek rowerowych w mieście Lompoc <3 

 

16 – 19.05.2019 Cayucos 105,4 km /// 9351,24 km

Marsz wzdłuż głównych ulic sprawiał, że nasze głowy pękały z bólu. Ruch i panujący na nich hałas wysysały energię. Dlatego na widok drogi biegnącej przez pola, lasy i łąki aż zapialiśmy z zachwytu! Takimi to dróżkami dotarliśmy najpierw do domu Terry’ego, starszego ciałem, chociaż młodego duchem gospodarza z Couchsurfingu, a potem do San Luis Obispo, gdzie rzuciliśmy kotwicę na dwie kolejne noce. Najpierw u ustatkowanego, minimalistycznego, jakby liczącego każdy ruch i słowo Billa i jego żony, a potem Samanthy i jej koleżanek ze studiów, które stanowiły ich całkowite przeciwieństwo. Dom puchnął od rozmów, śmiechów i grającej do późna w nocy muzyki. Dom pełen energii 😀

Przesypując się przez jedno ze wzniesień z wieżą radiową, znaleźliśmy takie ostrzegające informacje. Ciekawe, że u nas (chociaż wieże przecie takie same) podobnych informacji się nie uświadczy…

W Kalifornii wystarczy wbić łopatę w ziemię, żeby zostać królem ropy 😀

Takich rządowych łapek na muchy widzieliśmy dziesiątki w każdym stanie, przez który przechodziliśmy

Kalifornia, a jakby wciąż Meksyk 🙂

Tęsknimy za normalnym chlebem 🙁 Jedyny, na który było nas stać, był chlebem tostowym wypełnionym… powietrzem zamiast wartościami odżywczymi. Po chwili w wózku kurczył się do takiej kulki 😮

Takich dróg nam brakowało!

Terry i jego dziewczyna. Oj przezabawna to była para 😀

Bill z żoną

Można ze zwykłego transformatora zrobić małe dzieło sztuki? Można! Trzeba tylko chcieć 🙂

Na pierwszym planie Samantha i jej koleżanki

View this post on Instagram

Uliczka oblepiona gumami do żucia to jedna z głównych atrakcji w mieście San Luis Obispo w stanie Kalifornia. Tako rzecze lokalna Izba Handlowa oraz Wikipedia. Ta druga dodaje, że HISTORYCY spierają się, kiedy do ścian bocznej alejki w centrum miasta zaczęto przyklejać gumy. Wedle wszystkich jednak wersji wydarzyło się to niedługo po zakończeniu II Wojny Światowej i mieli w tym swój udział tutejsi studenci (San Luis Obispo jest miasteczkiem uniwersyteckim: znajduje się tu kalifornijska politechnika oraz kilka koledżów). W latach siedemdziesiątych dwa razy kompletnie wyczyszczono mur, ale gumy szybko wróciły. Potem na wszelkie pomysły usunięcia gum studenci reagowali protestem. Dzisiaj na murze przy pomocy gum powstają małe dzieła sztuki, czasem wyznawane są uczucia. Wypisywane są też nią daty przyklejenia gumy – najstarsze relikty pochodzą jeszcze z lat osiemdziesiątych. O uliczce powstał wiersz oraz piosenka, a "Weird Al" Yankovic wspomina o niej w swoim utworze „Take me down” napisanym w 1978 roku. . Studentki, u których zatrzymaliśmy się na Couch Surfingu mówią zaś, że ponoć lokalny zwyczaj każe w dwudzieste pierwsze urodziny odkleić ze ściany jedną z gum, włożyć do ust i pożuć 🤤 . Pieszo przez Ameryki / Więcej opowieści na FB: Stones on Travel #stonesontravel#stany#stanyzjednoczone#kalifornia#podroze#blogtrotters#blogtroterzy#blogpodrozniczy#polishtravelblogs#polishtraveller#polacywpodrozy#kochampodroze#blogipodroznicze#podrozowanie#pieszo #wedrowka#longwalk#walking#przygoda #slo #slocal #sanluisobispo #bubblegumalley

A post shared by Arek Winiatorski&Ola Synowiec (@stones_on_travel) on

Pędem przeskoczyliśmy do Douga, niesamowicie pozytywnie zakręconego faceta, który zgodził się nas przenocować w swoim superekologicznym domu na wybrzeżu. Spotkania z takimi ludźmi dodają nam energii i wiary w ludzkość. Doug, nie tylko dokonał niesamowitych wypraw (m.in. przeszedł PCT albo przepłynął potężną część Półwyspu Kalifornijskiego), ale też skonstruował własnoręcznie dom z na wskroś cudownym ogrodem. Zachwyciła nas też jego ideologia, którą kieruje się w życiu. Równowagi, bliskości z naturą, otwartości na drugiego człowieka. Ideologia bliska także naszemu sercu.

Z serii: „Dziwne rzeczy, które kupisz w Stanach”

Królowa Mórz i Oceanów. Tak, to skrzydła zrobione z gigantycznej muszli

Doug

20 – 25.05.2019 Monterey 198,9 km /// 9550,14 km

Naładowani energetycznie ruszyliśmy na spotkanie osławionego Big Sur, parku stanowego przez którą przebiega jedna z najpiękniejszych tras samochodowych na świecie. Stanowa jedynka, prowadząca przez niego, powinna być nazywana Drogą Tysiąca Westchnień. Wiem, co piszę, bo idąc nią przez prawie 200 kilometrów, wzdychaliśmy niezliczone razy.

 

Z jednej strony na widok krajobrazów, które są po prostu oszałamiające! Zobaczcie zdjęcia, a zrozumiecie, dlaczego ten fragment uznawany jest za jedną z najpiękniejszych tras drogowych na świecie. I dlaczego równie często co dzikiego zwierza, spotkać tu można twórców motoryzacyjnych spotów reklamowych. Sami przypadkowo weszliśmy na plan reklamy opon samochodowych! Ekipa była zachwycona naszą historią i obiecała odezwać się przy kolejnej reklamówce ogumienia. Tym razem do trochę mniejszych, bo dziecięcych wózków.

Ale chyba jeszcze częściej wzdychałem tam ze zmęczenia. Bo pokonanie tej trasy w kabriolecie, słuchając wysokooktanowego silnika, to pewnie czysta przyjemność. Ale naprawdę wątpliwą jest przepychanie po niej dziecięcego wózka, przy dźwiękach rzężenia z własnej klatki piersiowej i okrzyków rozpaczy. Bo ta ścieżka, wijąca się jak asfaltowy wąż nad kilkusetmetrowymi klifami, biegnie to absurdalnie w górę, to przerażająco w dół, przez większość czasu składając się wyłącznie z niemiłosiernie poskręcanych zakrętów. Pokonanie każdego z nich wymagało cyrkowych wręcz umiejętności powożenia przeciążonego wózka. Chociaż biegnąc za nim zastanawiałem się, kto tu kogo tak naprawdę prowadzi.

 

Wszystkie te westchnienia i tak porywał huraganowy wiatr, który ani przez sekundę nie zawiał tak, aby nam pomóc. Opętańczo bił prosto w twarz wyhamowując wózek. Rzucał nim w lewo, w prawo, przez co prawie wpadał pod wężyk samochodów. A ten nie chciał się kończyć, bo właśnie zaczynał się amerykański długi weekend i wydawało się, że cała Kalifornia chciała go spędzić w Big Sur. Zwłaszcza posiadacze pudełkowatych kamperów, którzy jak pługiem zamiatali w gruncie rzeczy nieistniejące pobocze. Większość z tych kierowców wypożyczyła je zaraz po przylocie (Byle większe! Byle szersze!) i teraz siedziała za ich kierownicami pierwszy raz w życiu. Co łatwo można było poznać po tym, jak te szerokie kostki wylatywały na zakrętach jak z procy.

Pierwszy dzień, w którym przeszliśmy ponad 50 kilometrów w tych rajsko-piekielnych warunkach, był jednym z najtrudniejszych podczas mojej prawie trzyletniej wyprawy! W domu Murdocka, strażaka z portalu Warmshowers, który zgodził się nas przenocować gdzieś w połowie trasy, padłem jak martwy. I sam nie wiem, co dziwiło mnie bardziej – to, że udało nam się to przejść, czy to, że w latach 30′ tę drogę w ogóle udało się zbudować!

W Big Sur znaleźliśmy wszystko. Było słońce i uśmiech, był deszcz i ból. Ale zdecydowanie było warto. Chociażby dla słów podziwu drogowców i przebijanych piątek z rowerzystami, którzy widząc przez co przechodzimy, obiecali już nigdy nie narzekać podczas swoich wypraw.

Spadają ściany deszczu, a my próbujemy folią ochronić namiot przed utopieniem. Jakoś zdjęcia oddaje nasze humory 🙁

Chwila odpoczynku

Znalezienie miejsca do rozbicia się często graniczy z cudem! Z jednej strony pionowa ściana góry, a z drugiej urwisko.

Na szczęście był też Murdock – gospodarz przyjmujący podróżników na Warmshowers. Na wskroś niesamowity, człowiek!

Relacja prosto z pobocza:

Raj, który w piekło się zamienił

Big Sur. Ostrzegano nas przed pięknem tego miejsca, ale dlaczego nikt nie odradził przejścia tędy z wózkiem?Pierwszy dzień przeprawy przez Big Sur wycisnął ze mnie energię do cna. Nie tylko dlatego, że przeszliśmy ponad 50 kilometrów górskich serpentyn. A zakręty mają tak piekielnie wyprofilowane, że na każdym z nich musiałem walczyć, aby wózek nie stoczył się w przepaść 😨 Na dodatek nasza karoca, załadowana jedzeniem na kilka dni, jeszcze nigdy nie była tak ciężka! Do wszystkiego zaś doszedł huraganowy wiatr, który nieprzerwanie uderzał nas w twarz i próbował zmieść z trasy 😧 Najgorsze jednak jest to, że przed nami jeszcze prawie 100 kilometrów przez to górskie piekło. Trzymajcie kciuki!Padam na twarz, a Wam zostawiam filmik z pierwszego dnia w Big Sur. Wybaczcie mi takie, a nie inne kadry, ale prowadzić wózek jedną ręką, a w drugiej trzymać telefon, to rzecz godna medalu. Albo posady w cyrku ;)/////////////Jeśli chcecie otrzymać pocztówkę z USA, prześlijcie kilka złotych monet na nasze konto. Ile? Koszt pocztówki + wysyłka to ok 20 zł. Lecz jeśli dorzucicie parę groszy ekstra, to będziemy mogli zjeść dodatkową konserwę, kupić nowe buty albo dętkę do naszego wózka :)W TYTULE PRZELEWU WPISZCIE SWÓJ ADRES KORESPONDENCYJNY!!!! Piszcie śmiało, jeśli macie jakiekolwiek pytania.55 1050 1214 1000 0090 7075 0709ING Bank ŚląskiArkadiusz WiniatorskiPaypal: a.winiatorski@gmail.com

Opublikowany przez Stones on Travel Środa, 22 maja 2019

Zwycięzcy! Ponad 100 kilometrów zakrętów i wzniesień za nami!

26 – 30.05.2019 Santa Cruz 77,1 km /// 9627,24 km

W Monterey rzuciliśmy kotwicę u Avalon, dziewczyny przyjmującej Couchsurferów. Sęk w tym, że nie było jej w domu, więc cały mieliśmy do swojej dyspozycji 😀 Dzielnica jest tak spokojna, że zostawiła nam po prostu otwarte drzwi. Rzuciliśmy się na zwiedzanie miasteczka, które tak jak wiele innych jest boleśnie… poprawne. I tyle. Ola zachwycała się lokacjami z serialu „Big Little Lies”, ja zaś zaśmiewałem się największymi zabytkami tego miejsca, do których należą budynki zbudowane… 100 lat temu (sic!).

Jeden z największych zabytków architektonicznych miasta. Budynek zbudowany przez australijskiego drwala. Super.

Stolik przy którym siedziały bohaterki „Big Little Lies”

I dowód na to 🙂

Kiedy ruszyliśmy dalej, zaskoczył nas Grzegorz, Polak poznany jeszcze w obrębie Los Angeles, który postanowił zdalnie kupić nam… pizzę! Mieliśmy jedynie się po nią zgłosić do odpowiedniego punktu. Toż to prezent idealny! Ale chyba jeszcze bardziej zaskoczyła nas Avalon, nasz nieobecny host z Monterey, która całkowicie przypadkowo spotkała nas w Castroville, światowej stolicy karczocha 😀 Świat jest naprawdę malutki. A o samej karczochowej stolicy w poście:

Tego miejsca nie znajdziecie w żadnym programie wycieczki po Stanach! Podczas naszej wędrówki trafiliśmy do "Światowej…

Opublikowany przez Stones on Travel Wtorek, 28 maja 2019

Avalon

Może zamienić wózek na tą furę?

Nawet właściciele takich fur obracają się żeby popatrzeć na naszą 🙂

Z radością wypełniającą serce opuściliśmy pobocze kipiącej od ruchu głównej drogi i do Santa Cruz ruszyliśmy bocznymi, polnymi dróżkami. W mieście czekał już na nas Jim i Teresa, którzy rowerzystów z Warmshowers goszczą w swoim cudownym mieszkaniu z widokiem na ocean zlokalizowanym obok największej atrakcji tego miasta – historycznego lunaparku 🙂 W końcu jednak ruszyliśmy na spotkanie kolejnej metropolii – San Francisco.

Jim i Teresa

Kolejne z amerykańskich marzeń spełnione! Tym razem wybraliśmy się do lunaparku 🎡🎠🎢 I znowu wszystko było, jak powinno…

Opublikowany przez Stones on Travel Niedziela, 2 czerwca 2019

 

 

 

 

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT