Polska

I znów w trasie! (Pieszo wokół Polski 2022)

By on 16 czerwca 2022

W TYM ROKU RUSZAMY PIESZO DOOKOŁA POLSKI 👫 Mieliśmy wyjść już dwa lata temu (sic!), ale pandemiczne zawirowania skutecznie podcięły nam skrzydła. Plany na spacer wzdłuż granic trafiły do zamrażarki pomysłów, do której z jeszcze większą ekscytacją teraz sięgamy. Bo jak nigdy czujemy, że nie ma co odkładać planów na lepsze jutro. Czekać na ładniejszą pogodę, prostszy asfalt czy optymistyczne wydanie wieczornego dziennika. Trzeba żyć! ❤️

Start: 30 maja – Gdańsk
Koniec: w połowie października w tym samym miejscu
Pieszo dookoła Polski 2022
Dzień wędrówki: 12
Pokonany dystans 303 km
Odcinek: Gdańsk-Gołdap

I znowu jesteśmy w trasie! I znowu asfalt ucieka pod nogami z taką prędkością, jaką chcemy. Na gdańskich rogatkach przedzieramy się przez paliwowo-gorzkie wyziewy rafinerii, by granice miasta ostatecznie opuścić jak na portowe miasto przystało. Odpływając. Promem na drugi brzeg Wisły, ale jednak. Tam z otwartymi rękoma wita nas jarmarczna feria nadmorskich miasteczek. Sezon dopiero się rozkręca, ale powietrze już klei się od słodkiego zapachu kiczu, który najwidoczniej wylewa się w głąb bałtyckich wód. Bo po zanurzeniu w nich palców dochodzimy do wniosku, że więcej soli ma gotująca się woda z ziemniakami. Ten posmak przywołuje wspomnienia – pierwszy prawdziwy autostop z Żor do Gdańska, kiedy miałem 20 lat. Z papierową mapą i plecakiem nadziei, pierwszy raz w życiu, samotnie wypuszczam się na kraniec mojego ówczesnego świata. Wracam stamtąd nie tylko z kilogramem piasku w namiocie, ale przeczuciem, że świat jest znacznie większy. Kto wie, czy Bałtykowi nie zawdzięczam tego wszystkiego, co potem się wydarzyło. Może gdyby nie ten autostop, a potem kolejne, nie byłbym tu, gdzie teraz jestem.

Wędrując w przestrzeni co krok zahaczamy o pozostałości Czasów, o których nie możemy zapomnieć. Przekraczając bramy obozu koncentracyjnego Stutthof czujemy, że jako ludzkość zatoczyliśmy jakieś błędne koło i to, co kiedyś wydawało się nie do powtórzenia, w kontekście ostatnich miesięcy wcale nie jest już takie pewne.

Pierwsze dni to też powroty dawno niewidzianych „przyjaciół”. Odciski wysypują się gromadnie sprawiając, że w ruch idzie sandałowa rezerwa obuwnicza. Pojawiają się też drogi tak wąskie, że dwa mijające się samochody niemal muskają nas lusterkami. Za grosz nie żałujemy, że idziemy bez wózka!

O bezpieczeństwie na drodze mówi też Wojtek. Pokonuje Polskę wokół, tylko że na rowerze. Przechodzimy wspólnie 6 km i być może zasialiśmy w nim ziarno niepewności, że lepiej zwolnić i zamiast na dwóch kołach, Polskę poznawać na dwóch nogach.

Słońce bawi się z nami w chowanego to wyskakując zza chmury, to grożąc, że lunie z niej rzęsisty deszcz. Też próbujemy uników i uciekamy z asfaltówek w polne ścieżki, z dróg krajowych w wiejskie ulicówki.

Pamiętamy newsa o łosiu widzianym na dachu elbląskiego marketu. Dlatego kiedy na polnej drodze spotykamy małego łosia wiemy na pewno, że Elbląg czeka już za rogiem.

Ta podróż pod niektórymi względami będzie trudniejsza niż ta przez Ameryki. Wiedzieliśmy o tym od początku. Chociażby dlatego, że po drodze organizujemy spotkania autorskie w instytucjach kultury, na które – co by się nie działo – musimy zdążyć. Dlatego pomału stajemy się ekspertami od naginania czasoprzestrzeni i zawodnikami w nowej dyscyplinie sportowej – chodzono-gadanym biathlonie 😉
Każde z trzech spotkań na trasie mieliśmy w niezwykłym miejscu: w Bibliotece Elbląskiej w murach trzynastowiecznego kościoła św. Ducha, w Olsztynie w starej zajezdni trolejbusowej, zaś w Lidzbarku Warmińskim…w miejskiej sali ślubów, i to jeszcze przy sobocie🤵👰 Na spotkanie w Olsztynie weszliśmy zaś nie przy dźwiękach Mendelsona, ale grupy bębniarskiej! Dziękujemy MOK Olsztyn za tak cudowne przywitanie. A Wam za tak dopingująco dużą frekwencję na spotkaniach!

Elbląg gości nas przez dwie noce w apartamencie na poddaszu biblioteki. Dzięki temu buszujemy wśród ceglanych uliczek i zbieramy szczęki z posadzki na wskroś wyjątkowej Galerii El, która mieści się w strzelistych przestrzeniach kościoła Najświętszej Maryi Panny, jeszcze z czasów krzyżackich. Drugiego dnia idziemy 30 km za Elbląg, żeby wrócić autobusem do miasta i przeprowadzić spotkanie, a trzeciego wracamy na miejsce, gdzie skończyliśmy, aby kontynuować marsz 😓 Znalezienie jedynego połączenia, którym można to zrobić, było chyba trudniejsze, niż pokonanie tego odcinka i zdążenie na autobus o 14:00 🙈

Do Ornety idziemy drogą wojewódzką, na której zabrakło jakiegokolwiek pobocza, za to pod dostatkiem na niej pędzących ciężarówek i spopielającego słońca. W USA w takich sytuacjach obserwowały nas stada kruków wyczuwających świeżą padlinę. W Burdajnach były to dziesiątki bocianów. Na dachach, słupach i latarniach. Wszędzie bocianie oczy. Jaki kraj, takie „Ptaki” Hitchcocka 😱

Ich klekot zagłuszają przelatujące myśliwce wojskowe. Od Czasu wojny w Ukrainie jest ich zdecydowanie więcej, ale mieszkańcy są już przyzwyczajeni. Orneta przez lata była zresztą związana z lotnictwem, o czym opowiadają nam Robert i Iza, którzy otwierają specjalnie dla nas podziemia Ratusza. W miejscu dawnego pubu, gdzie odbywały się punkowe koncerty, wraz z grupą pasjonatów – stowarzyszeniem Reduta Orneta starają się ocalić od zapomnienia relikty przeszłości tych ziem – tego kulturowego tygla, tożsamościowego patchworku.

”Kiedy nauczycielka w szkole kazała nam narysować typowe danie wigilijne, każdy narysował co innego” – śmieje się Iza. Rodzina Izy, która gości nas u siebie, wywodzi się od Łemków, Ukraińców oraz przesiedleńców z Wileńszczyzny. Co człowiek na tych terenach to fascynująca, choć czasem niełatwa historia o skomplikowanych korzeniach.

Cerkiew w Godkowie

Cerkiew dotarła tu ponad 60 lat po nich. Została przewieziona z jednego krańca Polski na drugi, spod granicy do granicy. Z powiatu przemyskiego do powiatu elbląskiego.

Oni trafili tu w 1947 roku, w ramach akcji Wisła. To głównie Ukraińcy, wciąż wiele osób w Godkowie w domu mówi po ukraińsku. W tutejszej szkole, dzisiaj świętującej na boisku Dzień Dziecka, uczy się zresztą ukraińskiego. Są też lekcje religii greckokatolickiej. „Oboje dziadkowie mówili po ukraińsku, ale nie rozmawiali w tym języku między sobą. Byli z innych wsi, babcia śmiała się z jego gwary, więc dziadek się obraził i po ukraińsku więcej nie mówił. Dopiero z moim mężem zaczął. Ja też z mężem rozmawiam po ukraińsku” – mówi pani Ania – „A tu obok, w Szymborach to tylko po ukraińsku się mówiło. Jak córka była mała, to nazywała Szymbory Ukrainą. Pytała tylko, kiedy pojedziemy do Ukrainy. Dopiero potem się jorgnęłam, o co jej chodzi”.

Mąż jest stolarzem, to on odbudowywał cerkiew. To, co z niej zostało, przywieziono ze wsi Kupna, w Beskidach, z jego rodzinnych okolic. Kiedy ich wysiedlono, cerkiew zamieniono w magazyn nawozów rolniczych. Z czasem zostały z niej tylko ściany, i to tylko co poniektóre. Resztę dobudowano na miejscu, wedle starych zdjęć. „Tu, gdzie te ciemne deski, to ta starsza część” – mówi pani Ania.

Pod miejscowym marketem, nowiutkim Dino, konkurencją dla dawnego GS-u „Jedynka”, zagaduje do nas Robert. Był szefem budowy drogi, którą idziemy. Mówi, że cerkiew zamknięta, ale już dzwoni do wójta, żeby nam otworzył. Wójt instruuje, żeby o klucz zapytać naprzeciwko, na stacji benzynowej Heops. W międzyczasie Robert dzwoni jeszcze do szefa stacji i na miejscu już o nas wiedzą. Pani Ania idzie po klucz do domu i prowadzi do cerkwi.

Cerkiew odbudowano w 2012 roku. „Ale wielu nie doczekało” – spuszcza wzrok pani Ania – „Teść był tylko raz, potem zmarł. A tak się cieszył, mówił, że jak ją wybudują, to nawet rowerem będzie do niej jeździł”. Teść był z rocznika 1935 albo 1936, więc dobrze pamiętał akcję przesiedleńczą. Dlatego nigdy nie wrócił, nawet z wizytą. „Pamiętał palone stodoły, palone domy. Pamiętał, jak mordowano tych, którzy nie chcieli wyjechać. To byłoby zbyt bolesne” – wyjaśnia. Wsie specjalnie rozdzielano, sąsiedzi trafiali do różnych miejsc. Dopiero przed śmiercią teść odkrył, że jego sąsiad mieszka tutaj zaraz obok, w Osieku. „Spotkali się i płakali. Wspominali i płakali” – mówi pani Ania.

Po przejściu 300 kilometrów odkładamy pierwszy kamyk na naszej trasie! Ula wywiozła go przed dwoma laty z Gołdapi i przesłała do mnie pocztą. W końcu wraca do swojej macierzy.

Ostatnie kroki na Warmii stawiamy z Izą, która dołącza do nas w Lidzbarku Warmińskim. Odcinkami greenvelo omijamy stresogenne drogi krajowe i zamiast pędzących śmierciowozów spotykamy całkiem niespieszne rozmowy. Tak jak ta sprzed starego dworca kolejowego, gdzie dwie sąsiadki wspominały wizytę malarza krajobrazowego. – Siadł sobie, o tu, i malował. Wszystko, wszyściuchno, nawet ten kamień. Pięknie!” – rozpromienia się zgarbiona nad laską babuszka. Ale po chwili gaśnie – Niestety niepokoszone było, a on to też namalował. Taka szkoda. Ale potem w zakonie to sprzedawali za 300 zł. O, tu za rogiem – dodaje. I tak dowiadujemy się o zakonie, w którym więziono Prymasa Wyszyńskiego.

Na pylastych dróżkach mijamy polne krzyże łopoczące różnokolorowymi wstążkami. Zasłuchani w szelest ich modlitw spotykamy Natalię, z którą stawiamy pierwsze kroki na Mazurach. To trzecia osoba, która dołącza do nas, i jedyna która przechodzi cały dzień – 30 niełatwych kilometrów! Słońce niemiłosiernie chłosta nas swoimi promieniami, droga z asfaltowego kojca dla rozwydrzonych samochodów zamienia się w zarośnięte chaszczami boczne dróżki. Jakby mało było nam drogi w poziomie, to postanawiamy zrobić ponad 200 stopni w górę na kościelną wieżę w Reszlu. Z postojem na chórze, gdzie spotykamy Wojtka. „Jestem tu ministrantem od piątej klasy podstawówki. Normalnie nikogo tu nie wpuszczamy, ale dla was zrobię wyjątek” – mówi pokazując nam stare pruskie organy. Jak się okazuje, nie zawsze widok ze szczytu jest tym, który zapiera dech.

Po nocy spędzonej u Pani Lucyny w Kętrzynie, mamy kolegi Oli, już na dobre wchodzimy na mazurską ziemię, która dla urozmaicenia wita nas wiszącą w powietrzu nawałnicą. Czujemy się jakbyśmy maszerowali po pogodowej szachownicy. Na lewo i prawo leje niemiłosiernie, a my jakimś dziwnym trafem poruszamy się tylko po białych polach. Ruchem konika szachowego zanurzamy się w świat opisywany jednym fontem – germańskim pismem gotyckim z upodobaniem wykorzystywanym przed laty przez nazistów. Dzisiaj widzimy go na niemal każdym banerze reklamowym. Zwłaszcza na tych, kierujących do Wilczego Szańca – pozostałości kwatery polowej Adolfa Hitlera. Uwagę chyba bardziej przyciągają inni zwiedzający niż przytłaczające swoim gabarytem bunkry. Ubrani w moro, z czołówkami i włączonymi kamerami, aby nie umknął im najmniejszy szczegół, nie zauważają, że odbieranie telefonu słowami „Jawohl, mein fuhrer” jest co najmniej nie na miejscu. A może ja mam tylko z tym problem? Tak jak z pamiątkami, które można kupić na wspomnienie miejsca, gdzie podejmowano najważniejsze decyzje II wojny światowej: ręczniki, solniczkę z pieprzniczką czy zestaw kieliszków do wódki. Wszystko z napisem „Wilczy Szaniec”, tym samym gotyckim fontem.

Summa summarum chyba lepiej takie pamiątki niż te wynajdywane po lasach z wykrywaczami metalu. Bo ziemia tutaj nabita pozostałościami z wojny jak dobra kasza skwarkami. Ci, którzy zamiast nieśmiertelników znajdą niewypały, Czasami skonsternowani zostawiają je na powierzchni, a od tego tylko krok do tragedii, o czym opowiadają nam mieszkańcy. Jest podaż, bo jest niemały popyt, o czym i informują nas naklejone na każdym przystanku ogłoszenia od kogoś, kto kupi militaria „wykopane, wyłowione, z pola bitwy, ze strychu, z komórki, z ogródka, z piwnicy, części od pojazdów pancernych, części oporządzenia i uzbrojenia wojskowego.” Ta ziemia obradza nie tylko żytem.

W towarzystwie rechotu żab i zapachu sitowia wędrujemy pomiędzy jeziorami ścigając się z białymi żaglami łódek i czarnymi tumanami chmur. Czasami wpadamy po kostki w błoto, Czasami w krajobrazy tak sielskie, że zapominamy o narastającym zmęczeniu i problemach z Oleńkowym kolanem, które bólem coraz częściej przypomina o swoim istnieniu.

Z pierwszymi kroplami spadającymi na głowy, wchodzimy do gołdapskiego mieszkania kolejnej znajomej Oli. Żaneta pokazuje nam niebanalną miejscowość, jaką jest Gołdap – jedyne w województwie uzdrowisko i to na dodatek z jedynym w tej części kraju… wyciągiem narciarskim. Bo to że jesteśmy na północy, wcale nie oznacza, że jest płasko! Mazury Garbate momentami przypominają górskie szlaki, a momentami sielskie Tolkienowskie Shire. Napojeni źródlaną wodą idziemy dalej – na wschód! W otwarte ramiona rosyjskiej sieci telefonicznej.

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT