Kanada

Na kraniec mapy i jeden krok dalej

By on 1 grudnia 2019

Czas na kanadyjskie ostatki – ostatnie kroki, które postawiliśmy w spacerze z Panamy do Vancouver i ostatnie kilometry pokonane w drodze na koło podbiegunowe. O tym, co czuje się po przejściu prawie 12 000 km pieszo, jak jeździ się autostopem po kraju klonowego liścia, jak ratowaliśmy się przed zamarznięciem w namiocie wśród kanadyjskiej tundry, jak powstał tajemniczy las, w którym wisi ponad 100 tysięcy tablic z całego świata, jak utknęliśmy na kilkanaście kilometrów przed kołem podbiegunowym w hoteliku rodem z filmu, jak żyje się miasteczku, w którym czas zatrzymał się w czasach gorączki złota i jak my z tym czasem walczyliśmy uciekając przed zimą w otwarte ramiona kanadyjskiej Polonii z konsulem na czele? To we wpisie, który jest kropką na końcu ponad trzyletniej pieszo-autostopowej podróży przez 3 Ameryki.

21 – 22.08.2019 Vancouver 24 km /// 11704 km

Stawiając pierwsze kroki po kanadyjskiej stronie granicy, poczuliśmy w powietrzu coś dawno nie wyczuwalnego – zapach wolności, otwartości i tolerancji. Po pokonaniu Stanów Zjednoczonych, przez które szliśmy istnymi tunelami utworzonymi przez niekończące się kilkumetrowe płoty oraz szpaler zakazująco-nakazujących tabliczek, tutaj było jakby swobodniej. Na nowo pojawił się „problem”, o istnieniu którego prawie kompletnie zapomnieliśmy – wymijanie innych pieszych na chodnikach. Idąc opustoszałymi ulicami amerykańskich miasteczek, nie raz zastanawialiśmy się, czy nie wybuchła zaraza albo nie nastała zombie apokalipsa. A tutaj znowu są – ludzie z krwi i kości, do których można się uśmiechnąć i z którymi można wymienić w końcu przyjacielskie spojrzenie. W Stanach, gdzie ludzie albo starali się nas nie zauważać, albo obrzucać kłującym/niechętnym wzrokiem, zaczęliśmy obserwować naszą skórę szukając oznak trądu. Podczas czterech miesięcy marszu przez Trumpolandie nikt nie zaprosił nas do swojego domu, czy nie zaproponował posiłku. Nie oczekiwaliśmy tego oczywiście, lecz w Ameryce Łacińskiej takie sytuacje przytrafiały nam się każdego dnia. Dlatego jakim przyjemnym zaskoczeniem była spotkana pierwsza kanadyjska para, która nie dość, że pomogła nam przenieść wózek, to po wysłuchaniu z zainteresowaniem naszej historii zaproponowała nocleg! Tej nocy mieliśmy już załatwiony bezpieczny kąt u gospodarza z portalu Couchsurfing, ale po tej krótkiej rozmowie i propozycji na nowo odżyła w nas wiara w ludzi.

Obdzielając wszystkich wokół promiennymi uśmiechami i przedzierając się przez przeszywające ubrania i myśli opary curry w hinduskiej dzielnicy, późnym wieczorem dotarliśmy do domu Melody, która zaakceptowała naszą prośbę na portalu Couchsurfing. Naszej gospodyni co prawda nie było, ale w cudowny sposób przyjął nas jej współlokator Ben. Po nad wyraz długim dniu padliśmy na przygotowane łóżka nieomal tracąc ze zmęczenia przytomność.

Jeszcze kilka kroków i będziemy w Vancouver!

Od pierwszego kroku zachwyca nas sieć ścieżek rowerowych i wykorzystanie przestrzeni pod kolejką miejską

„Chcesz kupić albo sprzedać kościół?”. Wyczuwamy, że Vancouver będzie ciekawym miastem 🙂

Ben

Następny dzień, 22 sierpnia 2019 roku, miał być tym, w którym dojdziemy do celu naszej pieszej włóczęgi. Już od jakiegoś czasu towarzyszyła nam smutna świadomość zbliżającego się kresu. Podświadomie skracaliśmy krok, aby ta przygoda nigdy się nie skończyła. Chcieliśmy iść przed siebie aż po horyzontu kres. Dlatego kiedy w końcu minęliśmy tabliczkę witającą w Vancouver, chcieliśmy krzyczeć z radości, ale i smutku. Kto by się spodziewał, że w tym momencie będą nami targać tak silne choć przeciwstawne emocje?! Do centrum miasta, gdzie czekali na nas nasi gospodarze Gosia i Paweł, szliśmy jak w transie. Naszą pieszą przygodę kończyliśmy oblewani złotem zachodzącego słońca. Jednak tak jak po nocy przychodzi dzień, tak po jednej następuje następna przygoda. Musieliśmy przecież jeszcze dotrzeć na koło podbiegunowe!

Z nostalgicznego klimatu wyrwało nas samo Vancouver, które powitało chlebem, solą i bigosem. Tzn. powitało nas po polsku. Polonia w Ameryce zawsze wprowadza nam element magiczny do ułożonej i przewidywalnej anglosaskiej rzeczywistości, ale tym razem przerosła sama siebie!  Roman, gitarzysta polskiego coverbandu, zorganizował specjalnie dla nas prawdziwą polską biesiadę! W ogródku swojego domu pomieścił ponad trzydzieścioro Polaków, a także ustawił ekran, rzutnik, głośniki i mikrofony, byśmy pokazali nasze zdjęcia z podróży. Od rana wraz z żoną wędził kiełbasy, warzył garniec bigosu, kroił sałatkę jarzynową i gotował jaja, jaja w najprawdziwszym polskim majonezie!  Stół uginał się od jadła, trunków, a wszystkie miały słodki smak utęsknionej i umiłowanej ojczyzny 😉 Były gitary i wyśpiewywane na całe gardła ogniskowe przeboje. Nurzaliśmy się w sentymentalnym siódmym niebie, ale vancouverska Polonia postanowiła nas wynieść jeszcze dalej w przestworza radości i podarowała nam…… specjalnie przygotowane koszulki okolicznościowe na cześć zakończenia naszej podróży! Była radość i łzy w oczach. Cudowne przyjęcie jak wisienka na torcie naszej podróży.

Dostaliśmy też zaproszenie do lokalnej polskiej audycji! Rafał prowadzi ją w Vancouver już od 26 lat. Dostaliśmy aż dwie godziny czasu antenowego, które zapełniliśmy opowieściami z naszej wędrówki i wybieraną przez nas muzyką, przy której tańczyliśmy sobie w studiu w przerwach. Nie wiedzieliśmy, że to całe medium zwane radiem to taka przednia zabawa!

Z Rafałem, który zaprosił nas do współprowadzenia swojej audycji radiowej 🙂 Dziękujemy!

Monika i Krzysiek pokazali nam drugą – po tutejszej Polonii 😉 – najlepszą rzecz w Vancouver: zjawiskową naturę. Jest to bowiem miasto wszystkomające: jednego dnia byliśmy nad morzem, w górach i na rejsie motorówką po 25-kilometrowym jeziorze Pitt. A i był jeszcze kilkudziesięciometrowy wodospad, wpadający do jeziora. Monika i Krzysiek nakarmili nas delicjami i kaszą gryczaną (nie sądziłem, że tak ucieszy mnie jej widok!), a także wyposażyli w lepszy namiot oraz w ciepłe ubrania na północ. Nie mieliśmy słów, by okazać wdzięczność za to wszystko. „Nas też tak ciepło przywitano, gdy się tu sprowadziliśmy” – powiedział Krzysiek – „Powiedziano nam, by po prostu podziękować i podać dalej”.

Być w Kanadzie i nie spróbować o restaurację Tim Hortons to podobno jak być na Księżycu i nie spojrzeć na Ziemie 🙂 Wypełnieni po brzegi jedziemy na jezioro!

Od lewej Krzysiek, Gosia, Monika i Paweł. Z takimi rozbitkami nie chciałoby się opuszczać bezludnej wyspy

No i Gosia i Paweł! Nasi cudowni gospodarze, którzy zaprosili nas do siebie już miesiące temu, gdy dowiedzieli się, że idziemy do Kanady. Oni też zakończyli tu swoją podróż, w ich przypadku 3-letnią podróż poślubną dookoła świata (o ich przygodach, a tych nie brakowało, przeczytacie na blogu Ale Jazda). Tyle że oni już zostali w – jak mówią – najlepszym mieście do życia na świecie. My też zakochaliśmy się w Vancouver od pierwszego wejrzenia. Chcieliśmy się przekonać, czy to uczucie przetrwa próbę czasu i bliższe poznanie. Pełni ekscytacji weszliśmy w jego uliczki i od pierwszych chwil otworzyliśmy oczy z zachwytu. Dlaczego, przeczytacie na facebookowym wpisie.

Gosia i Paweł, nasi cudowni gospodarze <3 O ich przygodach podczas 3-letniej podróży poślubnej dookoła świata przeczytacie na blogu Ale Jazda

Czy istnieją filmy science fiction, które ukazują przyszłość w pozytywnych barwach? Bo według nas taka przyszłość…

Opublikowany przez Stones on Travel Środa, 28 sierpnia 2019

Autostopem na Koło Podbiegunowe – dzień 1 i 2
Przejechanych kilometrów: 1119
Spotkanych niedźwiedzi: 1, czarny, widziany z samochodu, grasował w czyimś ogródku
Do celu: 2141 km

W końcu jednak krzyknęliśmy „Ahoj przygodo!” i ruszyliśmy autostopem na Koło Podbiegunowe! Czekało na nas 3000 km drogi na północ, dlatego musieliśmy się spieszyć, bo wszystkie znaki na niebie (uciekające z północy gęsi) i w necie (prognozy pogody) wskazywały, że w tym roku zima przyjdzie znacznie wcześniej. Postanowiliśmy w drodze powrotnej bliżej przyjrzeć się Kanadzie, a teraz pędziliśmy w górę mapy niczym rącze rumaki!

Pierwszego stopa na północ złapaliśmy nawet nie wyciągając kciuka i nie wychodząc na wylotówkę. Złapaliśmy go bowiem… na Facebooku. Na powitalnej imprezie w Vancouver zorganizowanej przez miejscową Polonię, poznaliśmy Kasię, która napisała później z propozycją przewiezienia nas przez pierwsze 150 km! W takim to doborowym towarzystwie pokonaliśmy autostradę o nazwie tak pięknej jak rozlewające się z niej widoki: „Sea to Sky Highway”.

Po drodze zaopatrzyliśmy się jeszcze w niezbędne akcesorium każdego tutejszego podróżnika – bear spray, czyli gaz pieprzowy odstraszający niedźwiedzie. Miśków w Kanadzie podobno moc i urodzaj, niedźwiedź na niedźwiedziu jedzie i niedźwiedziem pogania. Przynajmniej dzieje się tak w naszym, europejskim wyobrażeniu Kanady.

Pierwszej nocy naszej wyprawy na północ wystraszyliśmy się nie na żarty, bo coś wielkiego przegalopowało tuż obok naszego namiotu. Ten rozbiliśmy w górach na posesji naszego kolejnego dobrodzieja, Roya, który zatrzymał się dla nas zaledwie kilkanaście minut po rozstaniu z Kasią. Ola wrzeszczała, że niedźwiedź, ale mój zdrowszy rozsądek i dźwięk kopyt podpowiadały mi, że to raczej był łoś. Rano Roy uśmiał się z naszej „przygody”. Bo naszym nocnym koszmarem okazał się być… koń sąsiada. Takie to nasze pierwsze starcia z kanadyjską fauną.

Następnego dnia Roy postanowił podwieźć nas do większego skrzyżowania, bo „to przecież tylko 40 minut w jedną stronę”. Kerrith, biolog, która zabrała nas swoim japońskim modelem Toyoty z kierownicą po prawej stronie, też pokazała, jak względną rzeczą są odległości. „Wracam do domu z Vancouver Island. Jeszcze szybkie 8 godzin za kółkiem i jestem! Jeśli chcecie, możecie jechać ze mną”. Nie wiedzieliśmy, którą z dwóch możliwych dróg wybrać, ale widać los zesłał nam Kerrith, która zdecydowała za nas. I tak kolejną noc spędziliśmy w jej domu na przedmieściach Smithers.

Z Kasią pędzimy przez pierwsze kilometry w drodze na północ

Gaz na niedźwiedzie kosztował nas kilkadziesiąt dolarów! Ale lepiej go mieć i nie użyć, niż nie mieć i w spotkaniu z miśkiem zastanawiać się dlaczego było się takim sknerą 🙂

Roy

Jedziemy! Powoli, bo z lewej strony tej żwirowej drogi stroma skarpa prowadzi do rwącej rzeki, ale jedziemy 🙂

 

Kierunek – północ!

Kerrith, która nie dość że przewiozła nas kilkaset kilometrów to zaoferowała…

 

… łóżko w swoim domu! Jeszcze nie wiedzieliśmy, że wiele dni minie zanim znowu doświadczymy takich wygód

Dzień 3 i 4
Przejechanych kilometrów: 2408
Spotkanych niedźwiedzi: 7, czarnych, przy drodze, widzianych z samochodu
Do celu: 893 km

Ostatnie dni przypomniały nam, że autostop uczy pokory. I że zawsze trzeba mieć zapas jedzenia na więcej dni, niż się początkowo planowało. Zwłaszcza jeśli jedziesz przez piękne, ale przerażająco puste tereny Kanady 😉

Kiedy w miejscowości Prince George zastanawialiśmy się, czy jechać Alaska Highway, czy wybrać drogę numer 16, zabranie nas przez Kerrith jadącą w kierunku tej drugiej uznaliśmy za podpowiedź od losu. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że los miał różki i wywijał diabelskim ogonkiem. Bo po dotarciu do rozwidlenia we wsi Kitwanga, całkiem spora rzeka samochodów zamieniła się nie tyle w strumyk, co w kapiący z wolna kran. Nasze powoli zapuszczane korzenie wyrwała w końcu Anais, Francuzka pracująca sezonowo w tutejszych lasach przy zbieraniu jagód (można zarobić na tym 500-1000 dolarów kanadyjskich dziennie!). Swoim rozklekotanym wozem zabrała nas w głąb krainy czarnego niedźwiedzia. Widzieliśmy ich aż 5 na odcinku nie dłuższym niż 100 km! Dlatego głośno przełykaliśmy ślinę na dźwięk spazmatycznie krztuszącego się silnika naszego samochodu, przez który mogliśmy spędzić tę noc na poboczu.

Lecz przy stacji benzynowej, na której z Anais się rozstaliśmy, ktoś ten z wolna kapiący kran zakręcił całkowicie. W górę mapy przejeżdżał jeden samochód na godzinę! W ciągu dnia słońce próbowało nas spopielić, wieczorem muszki chciały zjeść żywcem, zaś w nocy omal nie zamarzliśmy rozbici w przydrożnym lasku. Rozpoczął się kanadyjski długi weekend, dlatego wizja ratunku oddaliła się do przyszłego wtorku! Do pełni nieszczęścia dołączył nasz zapas jedzenia, który mógł wystarczyć na zaledwie jeden posiłek… Co prawda na stacji można było kupić ciepłą strawę, ale za iście bajońskie sumy!

Wszystko wskazywało na to, że pobije swój dotychczasowy rekord 3 dni spędzonych na poboczu łapiąc stopa. Wtedy jednak, niczym Deus Ex Machina, swoją srebrną strzałą zatrzymał się obok nas Matt. Dzięki niemu nie tylko uciekliśmy z zasięgu Czarnej Dziury, jaką okazała się wybrana przez nas trasa, wróciliśmy do głównego potoku Alaska Highway i wjechaliśmy nią do Jukonu (kolejnej kanadyjskiej prowincji podobno większej niż samo życie), ale także po 8 godzinach wspólnej drogi dojechaliśmy do Whitehorse!

To ostatnia większa miejscowość przed kołem podbiegunowym. Tutaj dokupiliśmy sprzęt i zrobiliśmy poważny zapas żywności. Przed nami ostatnie 893 kilometry żwirowej drogi przez księżycowe krajobrazy.

„Autostop. Czy jest wart ryzyka?” Bilboard postawiony z powodu dużej ilości zaginionych kobiet na tej drodze. Niestety straszył też kierowców, którzy omijali nas szeroookim łukiem…

Anais, która wyrwała z pobocza nasze powoli zapuszczające się korzenie

Minęły 24 godziny, a my w tym samym miejscu

Odległości są tutaj tak duże, a jednocześnie ludzie żyją czasami w takiej izolacji, że często jedynym sposobem dotarcia do nich jest helikopter. Kiedy my wypatrywaliśmy samochodów, kilka takich maszyn wylądowało obok nas zabierając prowiant albo przywożąc ludzi. Złapać na stopa helikopter to byłoby coś, ale niestety żaden z pilotów nie leciał w naszym kierunku

Noce robią się przerażająco zimne

Zbawiciel Matt! <3 Gdyby nie on łapalibyśmy stopa przez kilka kolejnych dni

Opuściliśmy Kolumbie Brytyjską i wjechaliśmy do Jukonu! Kolejna prowincja Kanady przed nami! Podobno większa niż życie

Noc na przedmieściach Whitehorse. Namiot pożyczony od Moniki i Krzyśka spisuje się zawodowo!

 

Dzień 5 – 6
Przejechanych kilometrów: 2898
Widzianych niedźwiedzi: 0, za to był jeden jeżozwierz
Do celu: 403 km

No i w końcu przyszła jesień!  Po raz pierwszy w tej podróży. Przez ostatnie trzy lata było dużo dużo lata. I najdłuższa wiosna mojego życia. Wiosna trwała dla nas w tym roku od lutego aż do połowy lipca. Gdy szliśmy pieszo, poruszaliśmy się dokładnie jej tempem. W północnym Meksyku kwitła cała pustynia (och, jak obłędnie pachnie pustynia wiosną!), w Kalifornii trafiliśmy na wiosnę stulecia zwaną super bloom, a rozwijające się kwiaty czarowały nas aż do Oregonu.

No ale w końcu jest. Jesień najpiękniejsza z możliwych. Podobno tu, w Jukonie, trwa tylko jakieś dwa tygodnie. Między krótkim, szalonym latem a długą, ciemną i depresyjną zimą. Mamy masę szczęścia, to chyba najpiękniejszy czas, by tutaj być. A my wcyrklowaliśmy się zupełnym przypadkiem.

Jesień ma jednak swoje minusy. Zimne noce w namiocie. W Whitehorse mieliśmy umówiony nocleg na Couchsurfingu, czekaliśmy na naszego hosta cały dzień, a wieczorem po wielokrotnym dobijaniu się do niego na messengerze w końcu napisał, że jest na barbeque u znajomych pod miastem. Szkoda, bo mieliśmy plan B w postaci kuzynki znajomej poznanej w USA. Ale było już zbyt późno, by się do niej wpraszać. Potencjalny prysznic i ciepłe miejsce na kanapie zastąpił więc zimny nocleg w lesie pod Walmartem. Nie zapowiadało się, by coś ciepłego miało nas spotkać dalej na północy, więc w wisielczych nastrojach rozpoczęliśmy kolejny dzień autostopowania.

Droga jednak tym razem się do nas uśmiechnęła, serwując nam krótkie czasy oczekiwania i przemiłych kierowców. Brian polecił, że w drodze powrotnej mamy koniecznie się u niego zatrzymać na dłużej. Amanda z Hiszpanii oraz Rikard ze Szwecji kupili starego vana i przez dwa tygodnie zmieniali go w przytulne gniazdko, którym teraz poruszają się po Kanadzie w trybie mocno relaksacyjnym. Zatrzymują się w każdym możliwym punkcie widokowym i przy każdym możliwym jeziorku. Jechaliśmy z nimi 150 km przez pół dnia, ale było nam w to graj! Nie możemy się przyzwyczaić do śmigających za oknem widoków. Wreszcie mogliśmy się naprzyglądać tej Kanadzie do woli!

Na koniec dnia i na ponad 300 km drogi los nam zesłał zaś Kim, naczelną dobrodziejkę autostopowiczów w Jukonie. Podwiozła tutaj chyba wszystkim możliwych podróżników! W tym 70-letniego Indianina, który wyprawił się ze swojej malutkiej wioski Old Crow, by po raz pierwszy zobaczyć ocean. Nie wiedział nawet, jak się łapie stopa, stał po złej stronie drogi i nie wiedział, co zrobić z rękami. Nie miał ze sobą pieniędzy, wziął tylko nóż, miał zamiar po drodze po prostu upolować sobie coś do jedzenia.

My zaś, z pełnym plecakiem jedzenia, ruszamy poza cywilizację, poza wszelkie zasięgi, w bezkresne królestwo natury, bezkresne królestwo jesieni.

Amanda i Rikard

Kim

Dzień 7, 8 i 9
Przejechanych kilometrów:3265
Widzianych niedźwiedzi: 0
Do celu: 36 km

Stanęliśmy na ostatniej prostej przed Kołem Podbiegunowym! Do celu doprowadzić ma nas Dempster Highway, jedyna publiczna droga na Koło Podbiegunowe w Kanadzie, której budowa w morderczych, arktycznych warunkach zajęła 21 lat. Oddana do użytku w 1979 roku do dzisiaj owiana jest sławą jednej z najbardziej wymagających dróg w kraju. Ale my nie takie drogi zdeptaliśmy, dlatego z podniesionym kciukiem i kącikami ust ruszyliśmy sprawdzić, ile prawdy jest w jej legendzie.

A przynajmniej próbowaliśmy, bo już na jej początku, zjadani przez chmary much, w nieskończoność machaliśmy kartonem ze wszystko mówiącym hasłem: „North”. Mijały nas dziesiątki kamperów, które mogłyby pomieścić drużynę futbolową, ale dla nas nie znalazło się w nich miejsca. Dumni właściciele tych monstrualnych samochodów mają najwidoczniej w rzeczywistości malutkie serca. W międzyczasie zakumplowaliśmy się z robotnikami remontującymi most, Niemcem Dieterem, który też przemierza Kanadę w drodze na Koło Podbiegunowe, tyle że na dwóch kółkach (pewnie będzie tam prędzej niż my 😀 ), i Indianiem, który zabrałby nas do swojej wioski na brzegu Oceanu Arktycznego, ale jego samochód załadowany jest po dach (na dowód czego w tym momencie coś obsunęło się z przeładowanej paki jego pickupa). W końcu jednak Japonka swoim malutkim autem zabrała nas pierwsze 70 km do Parku Tombstone. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że utkniemy tam na trzy dni.

Okazało się bowiem, że ten park jest ostatecznym celem dla wielu turystów. Sporo z nich chciałoby jechać dalej, ale przestraszeni pogłoskami o fatalnym stanie drogi zrezygnowało z dalszej jazdy. Słuchając tych, którzy wracali z północy byliśmy przekonani, że strach ma wielkie oczy, a jedyne co kierowcy mają w wspólnego z poszukiwaczami przygód, to wielkie napisy „Adventurer” na ich kamperach. Bo czy o złym stanie nawierzchni świadczą zdania, że większość da się przejechać osiemdziesiątką, jedynie momentami zwalniając do pięćdziesięciu na godzinę?

Na szczęście los w zamian obdarował nas górskimi szlakami. Czym wyżej nimi wchodziliśmy, tym szerzej otwierały nam się oczy. Byliśmy w rejonie rozgrzanym przed laty gorączką złota, ale spektakl zachodzącego słońca dawał nam wrażenie, że nie tylko pod ziemią czeka złoto, ale całe zbocza spływają prawdziwymi rzekami tego kruszcu.

Niestety spadająca w okolice zera temperatura i fale deszczu z nieba skutecznie wypłukiwały z nas nadzieje i motywacje. Ranek powitaliśmy oszronionym namiotem, dlatego kolejnego wieczora wemknęliśmy się do kuchni na polu namiotowym. Żeby nie zamarznąć jak palacz na okręcie przez całą noc dorzucałem drewno do rozgrzanego pieca. Drugiego dnia razem ze śniegiem na szczytach przyszedł kryzys. Dopadły nas bezsensowne myśli o ucieczce do miasta i wynajęciu samochodu.

Ale jak to?! Ponad 3 lata pieszo i autostopem, i w końcówce mieliśmy się złamać?! Daliśmy sobie jeszcze jeden dzień. Zwłaszcza, że dołączyła do nas para autostopowiczów z Czech. Najwidoczniej tylko ludzie z Europy Wschodniej są tak szaleni, aby jeździć tu autostopem. I dobrze, bo konkurencja na poboczu to najlepszy motywator.

Następnego dnia wyszło słońce, a my czuliśmy, że to będzie dobry dzień. Bo jak śpiewa Krzysztof Cugowski: „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”. I tak wczesnym rankiem zatrzymały się dla nas Sara i Julianna, dwie ekolożki jadące badać zanieczyszczenia rzek w okolicach bazy Eagle Plains, oddalonej o 36 kilometrów od Koła Podbiegunowego. Droga, jak podejrzewaliśmy, była w świetnym stanie! Spokojnie można by ją przejechać choćby maluchem.

Jednak kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że dalsza droga jest… zamknięta! Przejazd zagradza szlaban, a przed nim kolejka samochodów czekających tu już kilka dni. Podobno kilkadziesiąt kilometrów dalej przewróciła się ciężarówka wioząca chemikalia i nie wiadomo, ile potrwa neutralizacja wycieku. Za to wiadomo, że nadciągają opady śniegu…

Dotarcie do celu stanęło przed poważnym znakiem zapytania!

Ostatnia prosta przed kołem podbiegunowym

Dieter, który na Koło Podbiegunowe jedzie na rowerze. Jak tak dalej pójdzie nam stopowanie to będzie tam przed nami

Deszcz jeszcze nie zmył nam uśmiechów

Nikt nie chce nas zabrać? Trudno, idziemy w góry!

 

Było tak przepięknie, 

 

Piecyk, który uratował nasze cztery litery. Dosłownie! I wysuszył namiot

Julianna i Sara, które przeniosły nas do Eagle Plains

Zamknęli nam drogę na Koło Podbiegunowe! A do celu tak niewiele

5 września 2019

Kanadyjskie koło podbiegunowe

Mimo tego, że jedyna droga na Koło Podbiegunowe została zamknięta szlabanem dokładnie 36 km przed celem mojej podróży, postanowiłem, że to nie może się tak skończyć. Jesteśmy w końcu już tak bliziutko. Wypadek ciężarówki z chemikaliami, który spowodował cały paraliż, miał miejsce jeszcze kawał za Kołem Podbiegunowym, więc dostanie się tam jest pod tym względem bezpieczne. Tylko nie przepuszczają żadnych samochodów, więc nie ma kto nas tam podrzucić.

Ale ale! Co to 36 kilometrów, kiedy przez ostatnie miesiące przechodziliśmy maraton dziennie! Na coś te spacerki w końcu się zdadzą! Zmniejszyliśmy trochę ciężar plecaków, niepotrzebne na wyprawę rzeczy zostawiliśmy w zajeździe i z ekwipunkiem na dwa dni oraz piosenką na ustach ruszyliśmy.

Po sześciu kilometrach marszruty ku naszemu zdziwieniu na zamkniętej drodze pojawił się samochód. Dwaj mężczyźni jechali do sprzątania wypadku. Wzruszeni oraz trochę rozbawieni naszą historią i determinacją… podrzucili nas na Koło Podbiegunowe!

Pieszo i autostopem POKONAŁEM 3 AMERYKI! Z Polski do Rio de Janeiro w Brazylii, potem w dół mapy do Ushuai na południu Argentyny, aby obrócić się o 180 stopni i po 3 latach, 1 miesiącu i 24 dniach dotrzeć na drugi kraniec Ameryk. SPEŁNIŁEM MOJE NAJWIĘKSZE MARZENIE! A szczęścia i satysfakcji, jaka mnie wypełniała, nijak nie opiszę.

Co najważniejsze, nie byłem tam sam! Kiedy zmarznięty stałem na krańcu Ameryki Południowej wyobrażając sobie podróż na jej północny koniec, nie śniłem nawet, że na swej drodze znajdę miłość życia. Ola zawierzyła mi i ruszyła ze mną w nieznane. Widziałem, jak momenty zachwytu opłaca bólem, zmęczeniem i wyrzeczeniami. Ale ta dziewczyna to prawdziwy twardziel i wojownik szos! Należą się jej oklaski na stojąco.

Zaś wszystkim ludziom, z którymi zetknął mnie los, ogromne słowa podziękowania! Za to, że ofiarowując mi choćby krótką rozmowę, uśmiech, kromkę chleba albo otwierając drzwi swojego domu, tak naprawdę otwierali swoje serca. Zupełnie bezinteresownie ofiarowywali siebie stając się częścią mojej historii! Wyściskałbym ich wszystkich razem i każdego z osobna. Tak jak Was, moi wierni czytelnicy! Większości z Was nigdy osobiście nie poznałem, ale swoją wirtualną obecnością i dobrym słowem wypełnialiście moje żagle motywacją i nadzieją. Dziękuję, że jesteście!

W tym miejscu obejrzałem się za siebie i patrzyłem na drogę, która była za mną. Ta fizyczna, ale i wewnętrzna. Najważniejsi na niej byli spotykani ludzie swoimi historiami malujący złożone oblicze Ameryk. Zaś w ich oczach odbijałem się ja – zmieniający się, jakby na nowo kształtujący przez całe spektrum emocji, których doświadczałem. Od nieskończonej radości i zachwytu, przez samotność i zwątpienie, po strach i ból. Zastanawiałem się, czy po powrocie moi znajomi poznają mnie? I czy ja poznam ich? Czy ja to jeszcze tamten ja?

Mieliśmy to miejsce tylko dla siebie przez jakieś półtorej godziny, by nacieszyć się sukcesem oraz piersiówką Żołądkowej Gorzkiej wiezioną przez te trzy lata specjalnie na tę okazję aż z Polski. Odłożyłem tu też kamień z lodowca z Ushuai, drugiego krańca Ameryk. Stąd zaś wziąłem kamień, który zawiozę z kolei tam. Po hucznym świętowaniu ta sama ekipa podrzuciła nas z powrotem do zajazdu w Eagle Plains. Ale to nie oznaczało jeszcze, że jesteśmy uratowani.

Koło podbiegunowe czynne całą dobę 🙂

Droga na północ wciąż zamknięta, ludzie koczują od kilku dni przed szlabanem, w małym zajeździe pośrodku bezkresów północy, czekają aż otworzą drogę. Kto się odbił od blokady i wrócił na południe, wyjechał stąd już dawno. Nikt nowy nie przyjeżdża, bo o zamkniętej drodze trąbi już cała cywilizacja tam hen, na południu. Więc nie mamy jak wrócić. I koczujemy ze wszystkimi w małym zajeździe pośrodku Jukonu, pośrodku niczego, pośrodku wszystkiego, czego jeszcze nie dotknęła ludzka ręka. W każdym kierunku wokół aż po horyzont i jeszcze dalej roztacza się stumilowy las, bez najmniejszego śladu człowieka.

A pośrodku bezkresnego królestwa natury mały, brzydki, zabłocony, zatrzymany w czasie zajazd Eagle Plains. Na ścianach skóry niedźwiedzi i łosie poroża, a wśród nich my, masa przedziwnie i przepięknie przypadkowych ludzi. To byłby całkiem dobry materiał na jakąś powieść kryminalną, ta kolorowa zbieranina osobowości, która utknęła w małym zajeździe na końcu świata. Bo są tu wszyscy. Hardzi kierowcy tirów z wytatuowanymi głowami, Indianie próbujący się dostać do swoich północnych wiosek, hipisi w vanie pełnym umorusanych dzieci, młode ekolożki badające zanieczyszczenie tutejszych rzek. Oraz, a jakże, cały autokar japońskich turystów z aparatami tak drogimi, że nie będzie nas na takie stać nawet, jakbyśmy pracowali przez 300 lat. Z braku laku fotografują nimi gromadnie hipisowskie dzieci bawiące się w kałużach przed zajazdem.

My też tu chyba pasujemy. Gramy rolę “autostopowicze“, a nasza wyprawa na Koło Podbiegunowe jest wydarzeniem dnia, w końcu nic innego tu się nie dzieje. Barwny tłum kibicuje i gratuluje, gdy wracamy w chwale jako jedyni, którzy przekroczyli Szlaban. Powstają też o nas mity i legendy. Miejscowa plotka zmienia naszą piersiówkę Żołądkowej w półtora litra, które obalamy we dwoje na raz. Można wyjechać z Polski, ale stereotyp polskiej mocnej głowy pojedzie z tobą aż na koniec świata.

Ale chyba wszystko jest po coś. Utknęliśmy w Eagle Plains chyba po to, by… zobaczyć absolutnie niezwykłą ZORZĘ POLARNĄ, która jak gdyby nigdy nic tańczyła sobie beztrosko po całym niebie nad naszym namiotem. Lepszej nagrody za dotarcie do celu nie mogliśmy sobie wymarzyć. Dziękujemy.

„Eagle Plains Hotel. Oaza pośród dziczy”

Droga wciąż zamknięta. Może zamiast czekać na jej otwarcie kierowcy powinni tak jak my ruszyć pieszo? 

Hotelowy bar. To tutaj mieszają się prawdy i plotki o terminie otwarcia drogi

 Tutaj też otrzymujemy oficjalne certyfikaty poświadczające, że przekroczyliśmy koło podbiegunowe

Czekamy na… w sumie nie wiemy na co. Dopiero lądujący kilkanaście metrów od nas helikopter, wzbijając tumany kurzu i kamieni, uświadomił nam dobitnie, że czekanie w tym miejscu na okazje nie ma najmniejszego sensu

Nagroda za czekanie i zdobycie koła podbiegunowe przyszła nocą. Nasze pierwsze w życiu spotkanie z zorzą polarną!

Po dwóch dniach bezowocnego szukania transportu powrotnego spod Koła Podbiegunowego, w końcu doczekaliśmy się na koniec pracy ekolożek, które nas tu przywiozły. Ruszały w drogę powrotną do domu i nie miały sumienia, by zostawić nas tutaj na pastwę zimy. Sytuacja z zamkniętą drogą zrobiła się zaś jeszcze gorsza. Wprawdzie tego dnia szlaban otwarto i przepuszczono część samochodów, ale… jedna z ciężarówek z pierwszego konwoju przewróciła się zaraz obok tej z pierwszego wypadku. Droga była otwarta jedynie przez 20 minut!

My na szczęście ruszaliśmy w przeciwnym kierunku. Pierwszy raz od trzech lat podążyłem w dół mapy! I nie była to jedynie podróż w przestrzeni, ale i w czasie. Przez te 400 kilometrów na południe do Dawson City przenieśliśmy się z wykluwającej się zimy do wczesnej, przyjemnej złotej jesieni. I to nie roku pańskiego 2019, ale do ostatnich lat XIX wieku! Dawson City całe wygląda bowiem jak w czasie gorączki złota. Czas zatrzymał się tu wtedy i nigdy nie ruszył.

Rozgrywało się tu wtedy istne szaleństwo. W 1896 nad tutejszą rzeką Klondike znaleziono złoto, a w następnych dwóch latach ściągnęło tu w ślad za nim 30 tysięcy osób (dzisiaj miasteczko liczy jedynie tysiąc mieszkańców, a jakieś 30 tysięcy liczy cały Jukon). Dawson było wtedy największym miastem na północ od Seattle i na zachód od Winnipeg. Tłumy ciągnęły przez góry, śniegi, przełęcze i zaspy, wydając fortunę na podróż, wikt i opierunek. Fortunę, która nigdy się nie zwróciła, bo na tutejszej gorączce złota wzbogaciła się zaledwie garstka ludzi. Pisarz Jack London nie znalazł tu wówczas nic poza szkorbutem oraz…inspiracjami na przyszłe powieści. Akcja tych najsłynniejszych rozgrywa się właśnie w Jukonie.

Tutaj też, na złocie, swój pierwszy milion zarobił Sknerus McKwacz. Później obrotny kaczor rozmnożył go inwestycjami. Dzisiejsze Dawson też próbuje rozmnożyć swoje dawne złoto i wciąż odcina kwitki od czasów przebrzmiałej świetności (które trwały tak na dobrą sprawę jedynie dwa lata). Zgodnie z prawem nie można tu postawić budynku, który nie przypominałby tego z epoki. Te z epoki też zresztą wciąż stoją, czasem już ledwiutko, przechylając się na boki niczym pijani traperzy. Nie że zostały zapomniane! Zdane na niełaskę wiecznej zmarzliny służą za żywe pomniki, opatrzone zresztą odpowiednimi tabliczkami.

Po drewnianych chodnikach ramię w ramię z turystami zaiwianiają do pracy pracownicy licznych muzeów w strojach po prababci. Nieutwardzone wciąż drogi rozjeżdżają kampery. W sklepach można kupić sprzęt do szukania złota. I nie wygląda on jedynie jak turystyczna popelina. Są sita, łopaty, mechaniczne płuczkarki, odważniki i lupy. Nic tylko zakasać rękawy i szukać złotych nugatów! Przyjezdni przesiadują w saloonach oraz w jedynym na terytorium Jukonu kasynie, gdzie atrakcją każdego wieczoru w sezonie jest wciąż wyuzdany kankan. W ten weekend odbywał się w kasynie akurat ogromny turniej pokera. Czasy się zmieniają, ale złoto wciąż trafia do tego z najbardziej sprawną ręką, bystrym okiem i dużym szczęściem 😉

Takie miasta fascynują nas chyba bardziej niż ghost towns, te zupełnie opuszczone. Bo w miastach-widmach przeszłość jest przeszłością, tu przeszłość jest teraźniejszością. Tamte już po prostu nie żyją, te żyją przeszłością. Przeszłością błogą, podkolororyzowaną, przeszłością na miarę naszych wyobrażeń i oczekiwań. XIX wiekiem na miarę wieku XXI.

A w sklepie profesjonalny sprzęt do poszukiwań złota! Byliśmy o krok, aby nie wracać na południe, ale podwinąć rękawy i szukać złotego „szczęścia” w potoku 🙂

13 czarnych niedźwiedzi, 2 grizzly, 4 stada bizonów, 3 łosie, 3 jeżozwierze, 1 lis, 1 kojot i 1 ryś – tyle dzikich…

Opublikowany przez Stones on Travel Czwartek, 12 września 2019

Okazało się, ze nasze ekolożki wracają następnego dnia do domu, czyli do… Whitehorse! Innymi słowy te cudowne dziewczyny przewiozły nas 1151 kilometrów! Byliśmy im za tę pomoc niezwykle wdzięczni. Tak samo jak Joy i Dave’owi, którzy pozwolili nam spędzić dwie noce w swoim ogródku. Joy jest kuzynką Robin, u której spaliśmy na obrzeżach Portland. To ona przekazała do Whitehorse wieść o nas i prośbę, aby Joy się nami zaopiekowała. Be dwóch zdań zrobiła to jakbyśmy byli członkami rodziny.

Pożegnanie z Joy. Dave niestety musiał wyjść wcześniej do pracy w szkole. 

Wyjazd z Whitehorse delikatnie mówiąc do najłatwiejszych nie należał. Godziny wyczekiwania na poboczu kończyły się podwiezieniem o kilkanaście kilometrów. Do tego przeszywający wiatr i łakome naszej krwi meszki. W końcu zabrał nas Gordon, wywodzący się z tzw. Pierwszych Narodów (jak w Kanadzie poprawnościowopolitycznie nazywa się rdzennych mieszkańców). Gordon swojego pierwszego łosia zabił w wieku 8 lat. Zaprosił nas do swojego domu na noc i przez tę noc solidnie nas przeedukował z polowania na łosie, prezentując tzw. odgłosy paszczą do przywoływania łosiej płci przeciwnej. Na wieczerzę wjechał też, a jakże, łoś. W końcu już po pierwszym w tym sezonie polowaniu. Zapytaliśmy go o ulubioną część zwierzęcia. „Wszystkie” – odparł szybko – „Jemy wszystko. Nic się nie marnuje. Dobry jest nos. Piecze się go przez trzy godziny w piekarniku”. Wiedzieliśmy, że podróże kształcą, ale nie spodziewaliśmy się, że podczas tej wyprawy przyjdzie nam uczyć się teorii polowania na łosie od starszego Indianina w jego drewnianej chatce.

Gordon

Noce zaczęły się robić niebezpiecznie zimne, dlatego kawałek podłogi na noc w chatce Gordona przyjęliśmy z ogromną radością

Wjeżdżając do Watson Lake poczuliśmy się jak Adaś Miauczyński w "Nic śmiesznego". Naszym oczom ukazał się bowiem las……

Opublikowany przez Stones on Travel Sobota, 14 września 2019

 

Zima stąpa nam po piętach mrożąc nocami nie tylko karki, ale i wodę w butelkach 🌬 Dlatego nie zastanawialiśmy się dwa…

Opublikowany przez Stones on Travel Poniedziałek, 16 września 2019

Po nocy spędzonej w lasku nieopodal stacji paliw ruszyliśmy w poszukiwaniu szczęścia na poboczu drogi. I znowu kierowcy oferujący nam podwózkę byli skłonni przewieźć nas jedynie kilkanaście kilometrów. Mówili nam, że w zeszłym roku o tej porze leżał tu już śnieg, więc teraz spaść może w każdej chwili. Im więcej takich prognoz pogody słyszeliśmy, tym intensywniej składaliśmy modły, aby kolejny kierowca wywiózł nas hen, daleko na południe. Chyba ktoś czuwał nad nami, bo do swojego automobilu zaprosiła nas Delee, która przewiozła nas do odległego o 800 km Prince George. Na rogatkach niemal rozbiliśmy się o ścianę deszczu, która nasz namiot w nocy mogła zamienić w mokrą ścierkę, a nam zaserwować zapalenie płuc. Nocleg pod przeciekającą chmurką raczej odpadał. Delee rozesłała wici rozpytując znajomych, czy ktoś nas może przyjąć. Na szczęście rzutem na taśmę, udało nam się dodzwonić do Elle, gospodarza z Couchsurfingu, która zgodziła się abyśmy spędzili u niej nie tylko tę zimną noc, ale także następną. Ostatni raz prawdziwy prysznic i wygodne łóżko widzieliśmy jadąc w przeciwnym kierunku u Kerrith na przedmieściach Smitthers. Zmęczonym i brudnym wydawało nam się to być wiecznością, dlatego nie zastanawialiśmy się dwa razy nad propozycją.

Elle zaskoczyła nas jeszcze bardziej, kiedy zaproponowała, że odwiezie nas na wylotówkę. Jednak w międzyczasie zmieniła zdanie i postanowiła zawieść nas do miejscowości oddalonej o… 300 km! Kolejny dowód, że w Kanadzie trzeba przewartościować słowa „blisko” i „daleko”. Po kilku minutach czekania na kolejna okazję zatrzymał się kierowca, który w ekspresowym tempie zawiózł nas niemalże pod dom Romana, u którego zostaliśmy ostatnie dni w Vancouver.

Na miejscu znowu wpadliśmy w otwarte ramiona miejscowej Polonii z… konsulem RP na czele. Wieść o nas dotarła do jego gabinetu na długo przed nami. Okazało się bowiem, że w Portland nieświadomie spaliśmy kilka nocy u kuzynki jego żony! I tak jak za drzwiami tamtego domu, tak i za tymi konsulatu poczuliśmy się jak u siebie. Nigdy nie miałem kontaktu z polskimi placówkami dyplomatycznymi, ale jeśli ich gospodarze są równie otwarci, gościnni i wyluzowani jak Marcin Trzciński, to dołączam je do obowiązkowych atrakcji turystycznych na naszej trasie 😀

 

Po kilku dniach odpoczynku pożegnaliśmy Kanadę i wróciliśmy do Meksyku. Nie, nie pieszo i nie tyłem. Tym razem już „normalnie“, bo samolotem. Ale czy to aby na pewno takie normalne? Kiedy bardziej naturalny stał się lot samolotem albo jazda samochodem od poruszania się na własnych nogach? A ten, który idzie pieszo, brany jest za wariata? Po tych dwóch latach wędrówki nam bardziej szalone wydaje się, że w ciągu sześciu godzin lotu pokonaliśmy dystans, który szliśmy przez 9 miesięcy. Przecież to prędkość nadświetlna! Taka prędkość nie powinna mieścić się w ludzkiej głowie!

Trasa, którą szliśmy, przemknęła nam jak gdyby nigdy nic pod nogami. Wszystkie niesamowite miejsca, wszyscy niezwykli ludzie byli zaledwie mikroskopijnymi punkcikami, tam na dole. Stąd, z góry, nigdy byśmy ich nie zobaczyli, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o ich istnieniu. W sumie nigdy byśmy się nawet nad nimi zastanawiali, bo w samolocie są przecież lepsze rzeczy do roboty. Oglądanie filmów na pokładzie, spanie, zabijanie czasu podróży, by zleciał jak najszybciej.

Za sobą zostawiliśmy Kanadę, która skradła nasze serca. Chociaż ciężko wypowiadać się o całym kraju po tym kawałku, który zobaczyliśmy. Przyroda, infrastruktura, rozwiązania socjalne i ta różnorodność kultur, religii i idei. Kochamy to! A wisienką na torcie byli poznani tu Polacy. Dziękujemy Wam za tak życzliwe przyjęcie.

Tymczasem wracamy na stare śmieci. Bo chociaż chętnie odpoczęlibyśmy pod klonowym liściem, to nasze serca biją w rytmie latino.

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

3 komentarze
  1. Odpowiedz

    Gosia

    2 grudnia 2019

    Jesteście wspaniali!!!!
    Z zapartym tchem spędziłam waszą wędrówkę. 😘😘

  2. Odpowiedz

    Dana

    26 września 2021

    Gratuluję Wam nagród – szczególnie tej od publiczności – na festiwalu Śladami Marzen. Świetnie propagujecie podróżowanie na nogach . Kiedy planujecie wędrówkę wokół Polski? Pozdrawiam Dana

    • Odpowiedz

      Trapez

      26 września 2021

      Dzięki serdeczne 🙂 Cudownie że podobało Ci się to o czym i jak opowiadaliśmy. Marsz wokół Polski planujemy rozpocząć pod koniec kwietnia/na początku maja 2022. O wszystkich szczegółach, gdzie jesteśmy i jak można do nas dołączyć, będziemy pisać na naszym Facebooku i Instagramie Stones on Travel 🙂

LEAVE A COMMENT