Polska

Niebo w kolorze wody po płukaniu pędzli (Pieszo wokół Polski 2022)

By on 8 października 2022
Pieszo wokół Polski 2022
Odcinek: Bolesławiec – Kostrzyn nad Odrą
Dzień wędrówki: 100!
Pokonany dystans: 2553 km
Do marszu przyłączyło się dotychczas: 119 osób i 7 psów

– Kłamstwo, kłamstwo! – emocjonuje się sprzedawczyni – Mówili w pogodzie, że będzie padać, a nie pada. Po co tak kłamią w żywe oczy! Mają internet i wszystko, to wiedzą przecież – ciągnie swój monolog, który niepostrzeżenie, na jednym wdechu i tym samym tonie, zmienia się w prezentację stojących przy kasie promocji tygodnia – Pasztecik polecam, wieprzowo-drobiowy. Albo sól. Albo ćwiartkę w promocyjnej cenie.

Długo jednak czekać nie trzeba, a wrzesień rozlewa się po tutejszych lasach deszczem i grzybiarzami. Niebo ma kolor wody po płukaniu pędzli. Województwo lubuskie przez dwa tygodnie nie rzuci nam w ochłapie nawet dnia bez deszczu. Suche buty są odległym, pięknym snem. Zen osiągamy po trzech dniach. Deszcz wypłukuje energię, ale i chęć do walki z zastanym stanem rzeczy. Nawet nadzieja nie ma już siły formować się w coś na kształt słońca czy niebieskiego nieba, przybiera co najwyżej formę przystanku autobusowego, i to tylko w trakcie największej ulewy. I choć ostatni autobus odjechał stąd w 2017 roku, to on został, czekając chyba tylko na nas. Lubimy też rozłożyste drzewa, chyba bardziej nawet świerki od tych liściastych, których opoka w końcu załamuje się pod naporem deszczu. I choć lubuskie to najbardziej zalesione polskie województwo, a las zajmuje tu połowę powierzchni, to jak na złość najwięcej tych chudych raszpli – nasadzanych sosen, które są jeszcze za młode i zbyt zajęte pięciem się w górę, by czuć potrzebę zatroszczenia się o kogoś innego poza sobą.

Za Bolesławcem las to głównie poligony, które rozstępują się przed nami wąską ścieżką szosy na Świętoszów. Najstarsze drzewa widują tu wojskowych od lat, zmieniają się tylko komendy. Najpierw od ich pni echem odbijały się „Achtung!”, „Halt!, „Feuer!”, po wojnie już „Wpierjod!” i „Ruki wjerch!”, po dziewięćdziesiątym drugim „Stój!” i „Naprzód”, a ostatnio nawet „Stand easy!”. Karty Biedronki mają tu osoby o wszystkich odcieniach skóry. – Tylko ci młodzi Amerykanie jeździć nie umieją po tych naszych wąskich drogach! Co chwilę słychać o jakimś wypadku z ich udziałem – opowiada Patrycja, która zaprasza nas do siebie pod Bolesławcem. Może dlatego automatycznie uskakujemy na pobocze, kiedy mijają nas pojazdy z rejestracją zaczynającą się od litery „U”.

Las rozstępuje się na chwilę na Zieloną Górę, gdzie trafiamy na ostatni dzień sztandarowego miejskiego wydarzenia – Winobrania. Nasze spotkanie w Centrum Keplera jest zresztą w jego programie jako jedna z imprez towarzyszących. Wino produkowano tutaj wprawdzie już przed wiekami, ale renesans tradycji to dopiero ostatnie trzydzieści lat. I choć winnice są dzisiaj już we wszystkich polskich województwach, a ocieplający się klimat w Polsce lubi się coraz bardziej z winogronem niż z chmielem, to okolice Zielonej Góry wciąż pozostają polską stolicą wina. I marketingowo ze swoich stołecznych obowiązków świetnie się wywiązują! Oto wkroczyliśmy do polskiego Karczochville (piszemy o nim w książce) – winogrona są tu wszędzie! Na koszach na śmieci, na siedzeniach miejskich autobusów, kształt winogrona ma też nowy element każdego polskiego miasta – pojemnik na łatające braki finansowe polskiej opieki zdrowotnej plastikowe nakrętki. Wino trzyma w swej ręce z brązu patron Zielonej Góry, święty Urban, a z innych pomników zawadiacko patrzą Bachusiki, odpowiedniki wrocławskich krasnali i żorskich żorków. Jest Informatikus Ekonomikus, Nieruchomix, Transportikus, MZKus, RODuś Ogrodnikus i innych pięćdziesięciu bogów, a każdy o wylewnym brzuchu i przepitym obliczu. Winorośla rosną tu w parku miejskim zamiast drzew, a także przed zakładem fryzjerskim i przed Biedronką. Ta zresztą na bilbordzie „Biedronka świętuje z Zieloną Górą” przedstawia specjalną ofertę winogronowo-serową, właśnie na Winobranie. Kilka bilbordów dalej – coś na powinobraniowego kaca, „Zamień wino na wodę, odwiedź Polanicę Zdrój” – namawia do wyjazdu uzdrowisko.

Uwielbiamy w tej podróży oglądać, jak Polska się sprzedaje, jak sprzedaje się Polskę. Z antropologicznym zacięciem, ale i nieskrywaną radością buszujemy po stoiskach z pamiątkami, po darmowych ulotkach informacji turystycznych, po nieposiadających wersji mobilnych stronach miejskich działów promocji. Co w naszej codzienności jest najatrakcyjniejsze dla tych, dla których nasza codzienność ma być najlepszymi wakacjami? Co ze skomplikowanego krajobrazu tej codzienności ktoś inny chciałby sobie powiesić na lodówce? Co zachęci go do poświęcenia nam czasu i pieniędzy? Wiele zdjęć, które wrzucamy codziennie na stories, to udane albo nieudane przydrożne indywidualne interpretacje sztuki reklamy. Jest restauracja Wytwórnia Pierogów Wartościowych, salon kosmetyczne Epicentrum Urody oraz nosacz Janusz reklamujący skup gruzu słowami „Masz gruz? To dej”. Z czułością patrzymy szczególnie na copywriterskie relikty lat dziewięćdziesiątych, słodkiej krainy naszego dzieciństwa, na te wszystkie Marexy, Darexy, Sławexy, na te bezgrzeszne westchnienia za Stanami Zjednoczonymi, święte i czyste jak pierwsze kochanie. Jest lodziarnia Dolar, autoserwis Magajwer i usługi koparko-ładowarką RoboKop. Za Świebodzinem trafiamy zaś do sentymentalnego raju. Idziemy dawną dwójką na Niemcy, a jakbyśmy szli znowu przez Stany. Przed deszczem ratuje nas rosół w zajeździe Las Vegas (oczywiście z wielką palmą), nieco dalej jest zaś jeszcze większy przybytek – Nevada (ten z wielką piramidą).

– Kiedyś ta droga to było życie. Ile tu się pieniędzy przetaczało, ile stąd bogactw wyrosło – opowiada nam Tomek, który sam przy dawnej dwójce miał kantor. Żałuje jednak, że otworzył go za późno, bo tuż przed oddaniem do użytku autostrady numer dwa, która dawnej „drodze biznesu i seksu” zabrała klientów oraz nazwę (dawna dwójka to dzisiaj droga krajowa numer 92). Ci co zaczynali wcześniej, dorobili się majątku, co sprytniejsi przenieśli się w porę do internetu. Właściciele największych internetowych polskich kantorów zaczynali od małych budek przy dawnej dwójce. „Drogą biznesu i seksu” nazwał ją w rozmowie z nami ktoś z lokalsów, tirowcy używali zaś często określenia „Trasą 3K – Ku**y, krasnale, koleiny”. Dzisiaj jeździ się już raczej autostradą jednego K, pana Kulczyka. – Zjazdy obiecali, ale nie porobili. Nawet duzi gracze się nic u Kulczyka nie wywalczyli – opowiada nam sprzedawczyni w wielkiej knajpie, gdzie siedzimy tylko my i jeden kierowca. Mówi, że ktoś jeszcze tędy jeździ. Omijają drogie autostradowe bramki albo autostradową nudę. Niektórzy zajeżdżają z sentymentu, na ulubione schabowe i golonki. Inni do mini zoo, które wciąż działa jako atrakcja przy autohofie w Mostkach. Jest tam też park dinozaurów.

Choć miłe nam takie atrakcje, to schodzimy z dwójki na kamieniste leśne dukty, jeszcze poniemieckie. Między jeziorami i bagnami najmłodszego polskiego parku narodowego dochodzimy do Kostrzyna. I choć nie po drodze, i choć pada – muszę to zrobić. Idę na puste pole, gdzie odbywał się kiedyś Przystanek Woodstock. Tu była scena ASP, tu Oaza – jedna z baz Pokojowego Patrolu, teraz jest tylko mokra trawa. Tylko drzewo rodzące trampki wciąż obwieszone jest butami. I tak jak na krajowej dwójce, z której zniknęli kierowcy, rozbrzmiewa echo dawnych rozmów przez CB, tak i tu rozbrzmiewa już tylko przebrzmiały gwar największego w Europie festiwalu na otwartym powietrzu. Znikanie towarzyszy nam aż do granicy z zachodniopomorskim, gdzie spod nóg umyka szeroki asfalt na rzecz wyboistej dróżki. Czy znikną też burzowe chmury? W nowe województwo wchodzimy zmęczeni, ale pełni nadziei na bardziej słoneczne jutro.

Pieszo wokół Polski 2022
Odcinek: Kostrzyn nad Odrą – Świnoujście
Dzień wędrówki: 110
Pokonany dystans: 2831 km
Do marszu przyłączyło się dotychczas: 120 osób i 7 psów

Tego dziwnego roku pańskiego 2022 była na ustach wszystkich. Jej życie zazwyczaj płynie cicho i skromnie, ale tego lata oczy całej Polski zwrócone były na zachód, na nią i jej tragedię. Na Odrę.

Dolina Dolnej Odry jest dla nas jednym z największych pozytywnych zaskoczeń tej podróży. Jest dziko i bezludnie, są poranne mgły i najpiękniejsze zachody słońca. I te zwichrzone wzgórza, całe w stepowych trawach i wrzosach. Promienie słońca wpadają w korale rosy rozwieszone na pajęczych sieciach. Drogę przebiega nam wydra. Obok drą się tysiące ptaków. Nigdy wcześniej ranki nie były tak głośne od ich pokrzykiwań i pogawędek. Gęsi i żurawi jest tu kilka razy więcej niż mieszkańców w całej gminie, a gatunków zagrożonych tyle, że gdyby przeliczyć ich liczbę na powierzchnię, to okazałoby się, że to najcenniejszy ptasi obszar w Polsce. Wraz z tegorocznym rozgłosem medialnym Odry wrócił temat utworzenia tu parku narodowego. Pomysł taki pojawił się jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych – park miał być dwunarodowy, polsko-niemiecki, na dwóch brzegach rzeki. Po niemieckiej stronie utworzono wtedy park narodowy, po polskiej – krajobrazowy.

Park narodowy miał jednoczyć oba narody „zieloną wstegą” wspólnych starań o dobro nadodrzańskiej przyrody. Do tej pory Odra była raczej symbolem podziału. W 1945 roku toczyły się tutaj o nią walki z III Rzeszą, jej polski brzeg porastają odtąd bunkry, pomniki i cmentarze. Wkrótce potem odległe układy pociągnęły tędy granicę, a władze ludowe postawiły największy w Polsce pomnik orła – na pamiątkę pierwszego pobicia Niemca, spod Cedyni, sprzed tysiąca lat. Wciąż trwają spory, czy bitwa stoczyła się właśnie w tym miejscu, ale przynajmniej dzięki propagandowemu wysłaniu tutaj przez PRL-owskich włodarzy zastępów archeologów znaleziono pod ziemią inne relikty sprzed tysiąca lat.

Kto za kolejnych kilkaset lat zagłębi się w tę ziemię, znajdzie zgoła inne pozostałości – krasnale ogrodowe, cenniki papierosów i fajerwerków, reklamy fryzjerów i klubów nocnych. Wszystko w krzykliwych barwach, nachalnie tandetnych formach. I po niemiecku, bo ten nadgraniczny jarmark rozmaitości skierowany jest właśnie do zachodnich sąsiadów. Cedyński orzeł i pozostałe pomniki mające z daleka oznajmiać, kto jest ostatecznie górą w odwiecznej walce polsko-niemieckiej pod flagą biało-czerwoną, patrzą jak od tego sąsiada nadgraniczne tereny ekonomicznie się uzależniają.

W Świnoujściu kompletnie tracimy rozeznanie, po której stronie granicy jesteśmy. Ceny, jadłospis, a nawet kanały w hotelowej telewizji podporządkowane są gustom turystów z Rajchu. Na ulicy usłyszenie rozmowy po polsku jest rzadkością. Podobnie jak minięcie kogoś przed sześćdziesiątką. Niemieccy emeryci grzejący twarze w resztkach słońca są o tej porze roku nowym elementem krajobrazu, pospołu z nowoczesną kurortową architekturą, dzięki której czujemy się tu jak w zona hotelera w jakimś Cancún. Tylko morze zimniejsze. Kiedyś znajomy Meksykanin zagadnął Olę o temperaturę polskiego morza. – Ma jakieś siedemnaście stopni – odpowiedziała Ola. – A latem? – spytał Meksykanin.

My na przekór wszystkiemu ruszamy nad Bałtyk jesienią, po sezonie. Gdzieś na drugim końcu tego wybrzeża znajduje się cel naszej wyprawy. W Świnoujściu odwracamy się i idziemy znów w stronę wschodzącego słońca. Zataczamy koło. Wracamy do Gdańska.


TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT