Lamy, schody i oferowane żony, czyli droga do Machu Picchu
La Paz opuściłem z podniesionym kciukiem i śmignąłem w kierunku granicy z Peru (chociaż to śmignięcie było mocno uzależnione od wątpliwej uprzejmości boliwijskich kierowców. Och jak bardzo chciałem już przestać lapać w tym kraju!). Ostatni przystanek przed przekroczeniem granicy – Copacabana. Nie, nie plaża w Rio chociaż oba miejsca (złota plaża i boliwijskie miasteczko) są ze sobą jak najbardziej powiązane. Bowiem złote piaski, na których co roku wyleguje się setki tysięcy miłośników salsy, wziela nazwę właśnie od tego małego, niepozornego i bardzo zimnego miasteczka połozonego nad… największym jeziorem świata! Tak tak, granica pomiędzy Peru a Boliwią kroi niewidzialnym nożem najwyżej położony żeglowny zbiornik na świecie. Jezioro Titikaka słynie nie tylko z tego, że jego tafla rozciąga się na poziomie 3812 m npm., ale też dlatego, że to jedno z najświętszych miejsc dla Inków. To tutaj, na malutkiej wyspece, powstali pierwsi ludzie i narodził sie bóg Słońce. Ja widziałem jedynie zarys tej wyspy, bo w wyniku konfliktu dwóch społeczności Indian nie możliwe bylo przejście z południowej na północną część. A poza tym koszt łódki i… zimno skutecznie mnie paraliżowały.
Alonso spotkałem na ulicy. Sprzedawał swoje rękodzieło. Pytam czy zna jakiś opuszczony budynek, bo szła burza niesamowita, i pewnie gdybym się rozbił pod gołym niebem to bym zamarzł na śmierć. „Tu niedaleko jest hostel. Płaci się tylko 5 Boliwianów. Ale ja wprowadze Cię za darmo”. Ten hostel to była jakaś kompletna dziura. Malutka klitka, trzy łóżka bez prysznica. Ale… to była darmowa dziura 🙂 Tak zostałem tam przez 3 kolejne noce.
Boliwia wydawała mi się względnie bezpiecznym krajem. Ale przed wyjazdem jedna z tablic przypomniała mi że to jednak „Dziki Zachód”. Oddział specjalny policji do walki z handlem ludźmi i organami”. Trzeba będzie bliżej się przyglądać co podają na talerzach…
Zaskoczyła mnie w Boliwii cena różnego rodzaju migdałów. Jakie to wszystko tutaj tanie! Można jeść kilogramami. A najlepiej całymi torbami 🙂
Ostatecznie wysadzając w powietrze laske dynamitu na plaży, kupioną jeszcze w Patosi na lokalnym targu, pożegnałem się z Boliwią i przeszedłem granicę. A granica to nie tylko na mapach ale i mentalna. Jacy ludzie po Peruwiańskiej stronie są otwarci, życzliwi i pomocni, rzuciło mi sie jako pierwsze w oczy. Rzuciła się też na mnie wataha psów drąc z lekksza moje nienajlepszej jakości jeansy, które dostałem w prezencie jeszcze w Argentynie. Za autostop ludzie jeszcze chcą pieniądze, ale częściej znajdują się tacy, którzy może z litości na widok moich spodni biorą mnie za darmo 🙂 I oferują rodziny! „Patrz ona jest sama. Nie ma nikogo! Nie chcesz jej zabrać ze sobą?” Mówi do mnie żona pierwszego kierowcy, który mnie zabrał. „Nie chcesz? Patrz, to może być Twoje dziecko!” mówi śmiejąc się podnosząc wysoko pod słońce dzieciaka wspomnianej Pani. Scena jak z Króla Lwa. Jadąc w kolejnym samochodzie minęła nas osobówka z przywiązanymi na dachu żywymi… owcami! Trzy żywe małe owieczki przywiązane sznurem to coś dziwnego? Kilkanaście kilometrów dalej minął nas malutki samochodzik z… jałówką na tylnym siedzeniu 😀 Mucząca głowa wystawała na zewnątrz z jednej strony a dyndający ogon z drugiej! Fot oczywiście nie ma, bo smignęli obok jak szaleni. Ale jeśli tak to się zaczyna to co będzie później myślałem? 😀
A co oprócz ludzi zachwyca w Peru? W przciwieństwie do Boliwii tutaj ludzie nie oddają moczu na głównym placu miasta, wyrzucają śmieci do koszy (tu sa kosze na śmieci!), na ulicach panuje jako taki ład i porządek (chociaż nadal moi kierowcy nie widza problemu wyprzedzać policyjny radiowóz na zakręcie przekraczając podwójną ciągłą), a w marketach panują niepodważalne ceny (tu w ogóle sa markety!). Jedzenie dobre i tanie, wózki uginają się od tanich owoców i całej masy słodyczy. Żyć, nie umierać!
Zrobiłem przystanek w Puno, gdzie jeden z koników zrobił mnie w… no nie ważne w co. Sprzedał mi bilet na łódkę, którą miałem odwiedzić dziwaczne wyspy z trzciny, na których żyją jeszcze dziwaczniejsi ludzie. Zapłacilem połowe biletu (10 soli), drugą miałem zapłacić przy abordażu łodzi, ale… nie bylo co abordażować, bo o umówionej godzinie wszystkie łódki odpłynęły, a ja zostalem w porcie trzymając swój bilet w garści. Czułem się jakbym stał z czymś innym na wierzchu. „Kij mu w oko” pomyślalem, odczekałem swoje i na innej krypie popłynąłem na spotkanie trzcinowych ludzi.
Całkowicie legalnie każdy może tutaj kupić mundur policyjny, strażaka, kitle lekarskie i inne „umundurowanie”. Teoretycznie trzeba przedstawić legitymacje służbowe ale… wiadomo jak jest. Dla bardziej wybrednych widziałem sklepy w których sprzedają mundury oddziałów specjalnych. Marzenia o byciu policjantem tutaj to kwestia pieniędzy 🙂
Wózki owocówki. Nie odgonisz się od nich. Bo nie chcesz.
„Komu komu bo ide do domu!”
Wiecie, że w Peru jest ponad 2000 rodzajów ziemniaków? W Puno trafiłem na narodowy dzień ziemniaka. Prawie jakw domu 🙂
targowiska to przedziwne twory. Na parterze podzielone na działy – tu nabiał, tu pieczowo, tu naprawia się telewizory, a tu sprzedaje mięso. Na piętrze budki serwujące obiady po 5 soli. A jak się człowiek wychyli przez barierkę to może poodglądać jak babeczki ciachają mięso. To samo które ma się na talerzu.
Narodowy wyrób Peru. Dumni są z tego jak cholera! W smaku szału ni ma, w cenie zresztą też. Ale mają – złotą cole!
Świeżo wyciskany sok (ok 500ml) za 2 sole (ok 2,44zł). Pozostawie bez komentarza 🙂
I riksze! Naprawdę byłem zaskoczony, że tu takie jeżdżą! A każda z innej parafii, obkleojna, oświetlona i z muzyczką jaka w duszy kierowcy gra. Śmigają tym jak szaleni pokasłując silnikami i klaksonami. Zapytalem jednego z rikszarzy ile takie cudo kosztuje. 14 000 soli! Ok 16000 złotych za 3 kołowy motorek z budką! Większość tej ceny pewnie pochłaniają bajeczne naklejki.
Wyobraźcie sobie trzcinowe wyspy z umieszczonymi na nich trzcinowymi domkami, a zamiast czerwonego nissana przed nimi zaparkowane trzcinowe łódki. Czekalem tylko jak z jednego z otworów wychyli swoje trzcinowe włosy trzcinowy gospodarz. Była jednak jak najbardziej realna „mięsna” rodzina. Ludzie zyją w takich warukach od 600 lat! Żyją z rybołóstwa i turystyki. Na głównym placu jest jedna pływająca szkoła, do której z lądu dopływa nauczyciel. Wodny, łatwoplany świat.
Cala wyspa jest łatwopalna więc… uważaj jak gotujesz!
Chałupa, w której mieszka 4 osobowa rodzina
Ale na zewnątrz musi być panel słoneczny. Wiadomo, każdy chce pooglądać mecz ulubionej drużyny piłki nożnej 🙂
A co można tutaj jeszcze robić? Pleść trzy po trzy o sąsiadach albo to i owo z trzciny!
Czas było jednak wracać na ląd gdzie sporo Czasu spędziłem na ulicznym targu odbijając się od jednego stoiska z jedzeniem do drugiego. Pomiędzy jednym kęsem gotowanej kukurydzy a siorbnięciem rosołu, z przerażeniem i podziwem obserwowalem skrzyżowania na których królowały budki z jedzeniem, a pomiędzy nimi lawirowały samochody, ciężarówki, taksówki zatrzymywały sie na środku, bo klient na tylne siedzenie pakował pół tuszy wieprzowej, starsze babeczki przepychały swoje kramy, a młode matki wózki z dziećmi. I nikt nikogo nie potrącał, nikt nie przeklinał. Doskonały przykład ładu w chaosie.
Te budki z jedzeniem są absolutnie wszędzie. Na środku skrzyżowania też. Objeżdżane przez samochody zaczynają pełnić rolę parujących rond.
W drogę! Rzuciłem kotwicę w miejscowości o swojskiej nazwie „Lampa”. Nie ma tu kompletnie nic do zobaczenia oprócz pięknego kościoła, ciekawej kopii watykańskiej Piety, i o tyle pięknej co przerażającej kaplicy czaszek. Od lat zastanawia mnie kto do cholery wpada na pomysł aby robić takie pomieszczenia?!
Jeden z gospodarzy miał też swój prywatny dystrybutor paliw! Stacja otwarta kiedy otwarte są drziw. Tylko jak on ładował tam paliwo?
Głowy sobie tym jednak długo nie zatrząsałem (nie byłem pewien pochodzenia rzeczonych kości, a przeszło mi przez myśl, że być może to głowy tych, którzy chcieli dowiedzieć się celowości tworzenia takich miejsc). Ruszyłem dalej. Nie bałem się że „we wsi Moskal stoi” i w te wsie właśnie się wbiłem. Przyznać trzeba, że nie ma w nich nic wartego do zobaczenia. Kiedy zwizytowałem trzy z nich to ja robiłem za naczelne widowisko. „Patrz, patrz! Gringo!”. „Nie chcesz się zamienić na oczy?” padające z ust młodych dziewczyn, i „Mam córkę na wydaniu. Ładna, spodoba Ci się. Dorzucę alpake” z ust wiejkich gospodarzy. Wynik? 3 wsie i zaoferowane 5 żon, 2 dzieci i 2 alpaki. Wniosek? Całe życie żyłem w złym kraju 😀 Pomiedzy jednym a drugim łykiem chichy (nie, tym razem bez alkoholowej mieszanki ziół) dostałem cynka od miejscowych, że powinienem zobaczyć jakichś most.
„Co ja mostu nie widziałem?” pomyślałem, ale pojechałem. I dobrze zrobiłem, bo most to z historią. Ponad 600 letnią historią! W tym miejscu ponad 600 lat temu Inkowie zawiesili pierwszy most zrobiony wyłącznie z trawy. I tak wisi on do dzisiaj, chociaż co jakiś Czas w 3 dniowym święcie, jest wymieniany na nowo. Co ważne i zjawiskowe zachowany jest proces „produkcji” tego mostu, więc wygląda on i pracuje jak ten pierwszy inkaski. A przechodząc po nim człowiek czuje się jak Indiana Jones 😀
Tak jak w Bolwii ludzie chciali ode mnie pieniądze za podwiezienie, tak tutaj je dają! Z tym starszym panem prawie nie zamieniłem słowa, a on kiedy wysiadałem wcisnął mi w rękę 10 soli. „Na czekoladę”. Jak mój dziadek! 😀
Choćby nie wiem jak małe było miasteczko to musi być stadion do walki byków i boisko. Czasami tak OGROMNE jak tutaj
Przy moście spotkałem dwójkę chłopaków, którzy pomogli mi ogarnąć nocleg we wsi na najwyższym piętrze miejskiego hotelu. A to że w tej klitce mieściło sie tylko łóżko i całe stado lwów na nakryciu to inna sprawa 😀 Dzięki Sergio, miejscowemu szefowi dbającemu o historyczny most, dostałem klucz do hotelu i tak mogłem tam zostać tak długo jak tylko chciałem. Ale Czas było ruszać do serca Inkaskiego Imperium. Cusco.
Szkoda, że to jedyne zdjęcie z moimi mostowymi chłopkami. Jedziemy we trójkę (a raczej we czwórkę, bo mój plecak to jak kolejna osoba) na jednym, ledwo tyrkającym motorku. Udało się wjechać na gigantyczną górkę, i tam nasza maszyna przez chwilę wpadła w stan śmierci klinicznej. Mocny kopniak i salwa śmiechu na nasz widok innych chłopaków pracującyh na jednym z dachów i ruszyliśmy!
Sergio, miejscowy burmistrz, na początku chciał ode mnie 10 soli za nocleg, ale kiedy usłyszał moją historię dal mi klucz do miejskiego hotelu bez niczego! I tak zamieszkałem w najwyższym budynku we wsi. Jedynym trzy piętrowym 😀
Moja klatka z lwami. Nic więcej oprócz nich i mnie się tam nie mieściło, ale radość była ogromna, bo na zewnątrz… 0 stopni!
Uliczne śniadanie. nie mogę się nadziwić jakie oni jedzą tu kopce!
I świnki morskie! 13 soli za połówkę smarzonego pluszaka. faszerowane ziołami, nabijane na patyk i smarzone. Podawane są po przekrojeniu w całości, dlatego dostajemy czaszkę, żebra, nóżki. Komplet!
Nie wiedziałem czy to reklama promująca hodowlę smacznych pluszaków czy materiał reklamujący nowy horror ze świnkami morskimi 😀
Wyjście do sklepu po bułki może być nie lada wyprawą. Miało być 5 minut, a spotkałem tę rodzinkę i zostałem 3 godziny rozmawiając o wszystkim. I ucząc polskiego 😀
O potędze Inków, tajemniczości Machu Picchu, majestacie nizeliczonych ruin i pięknie samego miasta nie ma sensu pisać. To rzecz oczywista! Ale warto napisać dlaczego region Cuzco powinien wskoczyć na jedno z pierwszych miejsc na Waszych listach miejsc do odwiedzenia. Podczas mojej wędrówki przechodziłem przez progi niezliczonej ilości kościołów i galerii, ale TAKICH zbiorów dzieł nie zobaczycie NIGDZIE na świecie! W muzeach Watykanu i Luwru nie zobaczycie takich rzeczy! Bo to przecież do Ameryki Łacińskiej, na pierwszy front walki z „pogaństwem”, rzucono najwspanialszych rzeźbiarzy, malarzy, architektów i innych twórców, aby za pomoca sztuki wbić w głowy „ciemnego ludu” prawdy oświecone. Nie bez swojej roli byli też najświetlejsi kaznodzieje starego kontynentu, którzy niczym komandosi zrzucani byli w środek tej „mentalnej dziczy”. Tylko tutaj zobaczycie UNIKALNY miks kultury chrześcijańsko-europejskiej z inkaskimi wierzeniami. Zobaczycie tutaj ukrzyżowanego Chrystusa, ale ubranego w tradycyjne lokalne stroje, tego samego Jezusa jedzącego ze swoimi uczniami podczas ostatniej wierzeczy świnkę morską, czy w tradycyjnych strojach Matke Boską. OGROMNE katedry poustawiane na miejscach inkaskich świątyń i miejsca te adaptując do sakralnych celów nowej religii. Sprawia to, że świątynie wyglądają jak synkretyzm wierzeń. Kilogramy złota i srebra (swoją drogą kradzionego i przetapianego ze zdobytych inkaskich świątyń) wypełniają wnętrza, ale nie zalewają MNOGOŚCI szczegółów. Ściany zawieszone najwspanialszymi obrazami, albo jak w jednym z przypadków… lustrami! Kiedy kościelny odpala światła człowiek czuje się tam jak w przestrzeni kosmicznej otoczony gwiazdami. Chociaż oczywiście za wszystko trzeba zapłacić swoją cenę. Dosłownie, bo wejście do absolutnie każdego punktu kosztuje. Ale wiecie co? W tym jednym wypadku absolutnie każde muzeum, galeria i kościół wart jest zapłacenia wejściówki! Sypcie złotem i przyklejajcie oczy taśmą klejącą, bo zaraz za progiem mogą Wam wypaść z orbit! A do tego bezpieczeństwo (kamery monitoringu miejskiego zebrano chyba ze wszystkich zakątków Peru) i organizacja samego miasta. Żyć nie umierać 🙂
Prawie wszystkie świątynie zbudowane są na miejscu inkaskich świątyń. Dlatego na ziemi spotkać można prekolumbijskie symbole.
Miasto bez klaksonów! \W całym Peru klakson jest wykorzystywany intensywnie. Aby powiadomić pieszych że jedzie taxi, że przejechało taxi, że samochód zbliża się do skrzyżowania i że to skrzyżowanie przejechał. No i żeby pozdrowić sąsiada. A tu cudowna (prawie) cisza!
W żadnym kościele nie można tutaj robić zdjęć (dlatego kościoła wyłożonego lustrami nie pokażę), ale tutaj już nie wytrzymałem. Polski zakątek w jednej ze świątyń.
Facet z nożną ostrzałką do noży rozłożył sie przed idealnym miejscem. Przed wietnamską knajpą 🙂
W jednym z muzeów znalażłem mapę Polski. ALe ta Polska jakaś taka koślawa w wyobrażeniach Peruwiańczyków…
Był i Czas żeby wybraź się w góry. Na ponad 5000 metrów!
Na szczycie oprócz lam i zimna, znalazłem parkę z Polski! Mały ten świat 🙂 PS. Uważajcie gdzie przeklinacie, bo nawet na krańcu świata może się znaleźć ktoś kto Was zrozumie 😉
Pozostało chyba najważniejsze miejsce dla którego przyjeżdżają tutaj ludzie z całego świata. Machu Picchu. Czy warto? To chyba rzecz oczywista! Chociaż dostanie się tam do najłatwiejszych rzeczy nie należy. Najpierw busikiem do Santa Maria. Potem samochodem do Santa Teresa. Dalej do stacji kolejki jeszcze mniejszym samochodem. Potem 10 km wzdłuż torów do Aqua Calientes, przedziwnego miasteczka wczepionego w górskie szczyty gdzie wita nas kilkaście kilkupiętrowych budynków. I prawie zero miejsc na rozbicie się. Prawie, bo czułem się jak w grze komputerowej kiedy znalazłem to jedno ukryte wgłąb gór i kilkoma wodospadami. I naprawdę myślalem, że na jednym z nich zgine, bo żeby go pokonać trzeba bylo przejść po prawie pionowej ściance oblanej obficie wodą. Z moim plecakiem okazało się to nie możliwe i w pewnym momencie zacząłem się niekontrolowanie zsuwać wgłąb czekającej na mnie 10 metrowej rozpadliny poniżej! Jakimś cudem zatrzymałem się na jednym z kamieni i chyłkiem boczkiem na miękkich, poobdzieranych nogach przesunąłem się na bardziej stały ląd. Ale naprawdę było blisko!
Na sam koniec z Aguas Calientes czeka ponad 2000 schodów na szczyt podniebnej fortecy. Widoki i potęga tego miejsca razem z kunsztem budowniczych warte są tego wysiłku! Na nasze nieszczeście identycznie myśli nawet kilkaset innych turystów z całego świata („to prawdziwa wieża babel” mówi mi jeden ze strażników) dlatego musimy ryzykować się na stanie w kolejkach przed wąskimi gardłami fortecy.
Można podjechać kolejką…
… albo iść 10 km wzdłuż torów …
… aż do Aguas Calientes
Schodami w górę!
Tak to jest jak się używa tanich zamienników zamiast Duraceli
Czego chcieć więcej? Może spotkanych ludzi. Kolejny raz spotkałem Wojtka i Seweryna ze „Świat w 2D”, z którymi sięgneliśmy dna kilku butelek. Minąłem się z Michałem z „Na szlaku footbolu”, a za chwile swoje cztery koła postawią tutaj Kasia i Andrzej z „Bear do You go?”. Ten podróżniczy świat jest naprawdę mały! Przewinął się też Kolumbijski handlarz narkotyków, którzy narzekał że rynek się psuje i to już nie to samo co kilka lat temu i przewodnik miejski, któremu w końcu wytłumaczyłem dlaczego polacy śmieją się kiedy ten tłumaczy jak dużo curev (hiszp. Zakrętów) będąmusieli pokonać w drodze na jakiś szczyt. Ja po ponad tygodniu spędzonym w tej peruwiańskiej stolicy kultury ruszam dalej. Kierunek – wybrzeże!