Peru

Co w dżungli piszczy. W hamaku z prądem Amazonki.

By on 25 lipca 2017

Ostatnie trzy tygodnie stopowałem razem z Wojtkiem i Sewerynem, których spotkałem już wcześniej w Chile i Peru. Umówilismy się, że w Tarapoto razem wgryziemy się w amazońską dżunglę. O mały włos, a nasze rozbuchane plany skończylibyśmy w mieście, w którym się spotkaliśmy. Po nocy spędzonej przy ognisku nad brzegiem rzeczki, wlewając w siebie znalezioną w miasteczku gorzałkę (w cenie wartej odnotowania – 2,44zł za 600ml!!!!), położyliśmy się spać na chwilę przed świtem. Ale równie wysoką intelYgencją jak przy zakupie trunków nie wykazaliśmy się przy wyborze miejsca do rozbicia. W ciągu dnia rzeczka mała i przyjemna, o świcie w ciągu kilku chwil zamieniła się w rwącą szeroką rzekę. Przed pójściem na dno uratował nas rozpaczliwy krzyk kobiet z brzegu, który zadziałał lepiej niż najgłośniejszy budzik. „Agua viene! Agua viene!”. „Idzie woda!”. Miejscowe chłopki pomogły nam przerzucić namiot przez wał przeciw powodziowy i już z jego szczytu obserwowaliśmy jak w ciągu kilkunastu minut, pod wpływem deszczu, czysta rzeczka zamienia się w brązową rwącą breje. Zapamiętać na przyszłość: rozbijać się na terenach zalewowych rzeki tylko w ostateczności.

Po sklejeniu się jako tako w jeden kawałek ruszyliśmy stopem na spotkanie górnej dżungli. Z kierowcą, którego mina ewidentnie mówiła że chce za nasze podwiezienie kilka groszy, pokonaliśmy całe 136km dzielące nas od Juanjui. Szukaliśmy tam domu naszego hosta z Couchsurfingu, ale ktoś kto ustalał tutaj numerację domów, na urbanizacji znał się chyba tylko z monopoly. Pierwszą noc zostaliśmy w domu kuzyna naszego hosta, do którego zaprowadzili nas miejscowi (przecież ma takie samo nazwisko, a i imie miał podobne). Następnego dnia w końcu odnaleźliśmy Calego. Facet, którego życiorys mógłby posłużyć za kanwę filmu „Blow” z Johnym Deepem w roli narkotykowego przemytnika, teraz zajmuje się prowadzeniem wycieczek wgłąb dżungli. Zaproponował nam abyśmy wypłyneli na kilka dni wgłąb dżungli i popracowali na plantacji kakao. Jak wgryźliśmy się (dosłownie i w przenośni) w królestwo najlepszego kakao na świecie przeczytacie TUTAJ.

Po powrocie udało nam się jeszcze zachaczyć o coroczną fiestę kakao i pomarańczy, na której wystawiali się producenci wyrobów z czarnego złota 😀 Kilkadziesiąt stoisk uginających się od czekolady w bloczkach i w płynie. Czystej i z dodatkiem przypraw, ziół i najsłodszej pomarańczy. Czegoś takiego w Europie nie spróbujecie nigdzie! A mówię Wam to ja – czekoladowy potwór zjadający jej kilogramy w ciągu roku 😀 A do tego likiery, nalewki i inne trunki na bazie kakao. Czy kogoś zdziwi informacja, że zrobiliśmy tam kilka rund próbując wszystkich łakoci? 😀

Parada producentów kakao. I dziewczyn rzucających najlepszą czekoladę świata!

Takiej czekolady nie spróbujecie nigdzie w Europie. A jeśli nawet to zapłacicie góóóóóórę złota za tabliczkę tego czarnego złota.

Flaszeczka z zatopionymi w środku robakami żerującymi na drewnie. Jedna bezpiecznie leży w moim plecaku, czekają na odpowiednią okazje 😉

A na zakończenie 3 dniowego święta koncert i… boks. Ludzie tak napierali na liny, że jeden z widzów dostał w twarz zamiast przeciwnika. Było się tak pchać?

Najedzeni do syta zarzuciliśmy plecaki i kilkoma samochodami wróciliśmy do Tarapoto przygotować się do tej intensywniejszej dżungli. Przed nami byli już tam Tarzan i Wojciech C., który biegał boso po świecie, więc jako tako wiedzieliśmy co trzeba przygotować żeby podczas tego wgryzania się w dżungle nie połamać sobie na niej zębów. Zaczeliśmy od kupienia 10 litrów wysokooktanowej lokalnej gorzałki 😀 (której cena wychodziła taniej niż butelkowana woda!). Na wypadek węży i innych pełzających stworzeń sandały zamieniliśmy na kalosze, a na wypadek grubszego zwierza znalazła się zaostrzona maczeta. Kilka kilogramów ryżu, troche warzyw i… w drogę! Najpierw rzuciliśmy kotwicę w Yurimaguas. Malutkie miasteczko, w którym nie ma kompletnie nic, a jednocześnie to jedno z najważniejszych miast tego regionu, bo z głównym portem z którego odpływają barki wgłąb dżungli. Ale zanim zamustrowaliśmy się na naszej, znaleźliśmy (przeskakując przez płot kościoła i rozbijając się na jego terenie) miejsce do spania, prysznic w formie rury wystającej z ziemi, z której wydawało nam się że płynie względnie czysta woda, i zakręconych znajomych w postaci… prawdziwych narkotraficante! Chłopaki przyjechały z Limy z myślą założenia regularnego połączenia lotniczego transportującego marihuanę z dżungli! Mają już samoloty, pilotów, w Limie przyszykowane magazyny. Brakuje tylko źródła, ale zgodnie z tym co mówili znalezienie selwowych dostawców nie powinno być problemem. Dla nas Europejczyków przymyt tony narkotyków to historia jak z filmu. Tutaj to rzeczywistość. Filmiki na telefonie, które pokazywał mi mój „informator”, wyglądały jak z narkotycznego Hollywoodzkiego snu. Awionetka wypełniona po brzegi białymi foliowymi workami startująca na wypalonym pośrodku dżungli malutkim pasie startowym. Kiedy już wyląduje zawartość tych worków sprzedawana jest nie na  gramy, ale w paczkach po 50 – 100 gramów. Tak czy siak chłopaki postawili nam noc w hostelu i następnego dnia wskoczyliśmy do portu w poszukiwaniu łajby, na której moglibyśmy popłynąć na spotkanie Amazonki. Okazało się że dżungla zaczyna się już w porcie.

Nasi narko przyjaciele i Seweryn. Materiał z ich telefonów wygląda jak fragementy narkotycznego snu Hollywood

To zdjęcie przesłał mi Max kilka dni po naszym spotkaniu. Chwalił się, że to jego pierwszy samolot z transportem. 

To że właściwe towary trafiają pod i na pokłady właściwych barek to czysty cud! Ciężarówki podjeżdżają bez ładu i składu. Rozmiękczona ziemia, w którą dziesiątki butów wdeptują porozsypywane owoce, butelki i resztki kapitalizmu. Wężyk tragarzy (jak wężyk mrówek) wnosi wszystkie towary na swoich plecach. 25 cegieł, 2 worki mąki każdy po 50kg, 6 osób wnosi gigantyczną skrzynie z dwoma motorami, ryby wrzucane do skrzyń, a te zasypywane lodem. W między Czasie ktoś wnosi podkosiarkę, ktoś inny przeciska się z krzesłem i sedesem. W tym samym Czasie inni wynoszą spod pokładu wcześniej wniesione (przez pomyłkę?) tony cementu. Wchodzą pasażerowie i świnie prowadzone przez kucharzy. A to wszystko po dwóch wąskich deskach łączących statek z portem. Atmosfera pod pokładem zaczyna się zagęszczać. Kulminacją jest wniesienie na pokład 360tysięcy kurzych jaj!!! Rejs z jajami! Kiedy inne statki próbują przybić do portu przepychają już te stojące na wybrzeżu. Wydaje się że statki przepychają się łokciami szukając wolnego miejsca przy portowym barze, gdzie zostaną napojone towarami.

Co robimy kiedy dwa statki muszą się „przepchnąć” w porcie? Delegujemy jednego z marynarzy (pan w czerwonej czapeczce i z piwnym brzuchem) żeby wsadził w odpowiednim momencie drewnianą belkę pomiędzy dwa statki. Jakie to proste! A to że wszystkie burty są poobijane to zupeeeełnie inna sprawa 😉

Pasażerowie wchodzą na pierwszy pokład. Nie ma łóżek ani kajut. Ludzie rozwieszają swoje hamaki tam gdzie znajdą wolną przestrzeń. Hamak przy hamaku. W nocy ocieramy się snami, a w ciągu dnia wszyscy bujają się w rytm fal naszych myśli. Łódź zaczyna zamieniać się w jeden organizm. Handlarze przeciskają się pomiędzy kokonami podwieszonymi do sufitu próbując sprzedać absolutnie wszystko. Zegarki, czapki, miski, papier toaletowy, słodycze. I cierpliwość, bo statki mają zazwyczaj jednodniową obsuwę, i kiedy wszyscy już porozwieszani czekamy na moment odbicia od brzegu pada informacja: odpływamy jutro w nocy. Dodatkowa noc na pokładzie. W końcu jednak odbijamy i suniemy wolno do Iquitos. Planowane 3 dni rejsu, ostatecznie zamieniły się w 5 dni na rzece. A rzeka to niezwykła.

Jajecznych snów

Nasz obóz bezhamakowców

Rzeka Maranon, która w pewnym momencie łącząc się z Ucayali tworzy Amazonkę, wije się jak wąż. Koło steru pracuje non stop. To w lewo, to w prawo. Wydaje się że, drzewa to dekoracja ruchoma, a chmury to dekoracja stała, wklejona. Po pewnym Czasie tracimy orientacje i nie wiemy czy płyniemy w górę, czy w dół rzeki. Siedząc na podłodze i widząc tylko niebo tracimy orientacje czy stoimy czy płyniemy. Człowiek wpada tu w jakiegoś rodzaju letarg. Wciąż te same widoki, co jakiś Czas ze ściany dżungli wyłaniają się malutkie osady i ludzie machający nam z brzegu. Płynąc śrubą bełtamy brunatną wodę, w której kto wie co się kryje. Czas leci od posiłku do posiłku wydawanego przez okrętowego kucharza. Na dźwięk dzwonka ustawia się długa kolejka. W jednej ręce własna miska, w drugiej bilet za rejs, na którym kucharz zaznacza wydany posiłek, a na twarzach głód, bo posiłki obfitością nie grzeszą. Na statku 4 łazienki dla prawie 200 osób. Trzymałem kciuki za jakość strawy, bo gdyby sterylne nie były, to 4 porcelanowe bożki mogłyby nie nadąrzać z wysłuchiwaniem naszych próśb. Do snu kołysze nas ciągle pracujący silnik. Podłoga drży. Nie chcieliśmy kupować hamaka na tę jedną podróż (25 soli od sztuki), ani ich wypożyczać (15 soli), więc spaliśmy na podłodze dostając gratis całonocny masaż podłogowy. Nad ranem otwieram oczy, szukam słońca, słysze pianie koguta. Musi być ok 4, moge spać dalej. Dopiero rano doszła mnie myśl; „Skąd tutaj kogut?”. Jeden z pasażerów przewoził w wiklinowym koszu część swojego domowego drobiu… W nocy wystarczy położyć się na górnym pokładzie i można poczuć się jak w ruchomym planetarium. Statek co chwile obraca się w lewo to w prawo, a z nim i całe niebo.

Amazońska dżungla. Co się w niej kryje? Czasami czułem się jak bohater „Jądra ciemności” Josepha Conrada.

 

Były mgliste świty…

… tęczowe dni …

… i ogniste zachody …

… Czasami oglądane samemu …

… Czasami w parach

Były kółeczka karciane i gitarowe.

Były koncerty na górnym pokładzie

I z nudów obserwowanie pracującej śruby mielącej brązową zupę zwaną Amazonką. Ciekawe co w tej wodzie pływa (i jak szybko rozszarpałyby człowieka gdyby do niej wpadł)

Chociaż pokładowa papuga przestrzegała przed wyrzucaniem resztek do rzeki…

… wszystkie resztki lądowały do rzeki. O ile organiczne szybko zostały zjadane przez ryby, to plastikowe butelki będą tutaj jeszcze długo po tym jak ich właściciele będą wąchali kwiatki od dołu.

Zawiązują się przelotne znajomości, skąd, gdzie i po co Pan/Pani płynie. Czasami przygodne i przelotne pokładowe miłości. W nocy snują się po pokładzie parki szukając ustronnych miejsc i zakamarków dla miłosnych uniesień. Zdarzają się i miłosne mielizny. Kucharzowi homoseksualiście ktoś złamał serce (co w wyraźny sposób wpłynęło na jakość posiłków). W końcu jednak przypłyneliśmy do Iquitos.

Dla dzieciaków cały ten statek był jak gigantyczny plac zabaw. A gringo jak najlepsze zabawki 😀

O! Takie rzeczy można znaleźć na pokładzie statku płynącego wgłąb amazońskiej dżungli. Chyba wiem gdzie są zagubione listy, które nigdy nie dotarły do adresatów. Worek dostał jeden z pasażerów od swojego znajomego w Iquitos. Ciekawe czy z zawartością…

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT