Boliwia

Od stolicy do stolicy boliwijską drogą śmierci

By on 2 czerwca 2017

Ostatnia noc w Patosi była jak potężny plaskacz zimna. Rano na namiocie znalazłem nie szron, ale potężne płaty lodu! To by tłumaczyło dlaczego śniłem o mięsie zawieszonym na hakach w chłodni… Muszę uciekać na północ tak szybko jak to możliwe, bo jesli na 4 tysiąch metrów chwyci mnie zima to sam zamienie się w kamień który odwieźć trzeba będzie do domu… Wziąłem sobie to głęboko do serca i szybko kopytkowałem przez kolejne miasta.

Najpierw skułem pokrywe z mojego lodowego grobowca i pokopytkowałem na autostradową bramkę. A na niej taki wynik – 10:1. To poporcja kierowców, którzy chcieli kasę za przewóz, do tych którzy jej nie chcieli. Chyba tylko dlatego, że o pieniądzach nigdy nie slyszeli wciąż wymieniając swoje zboże za owce. I to ich oburzenie: „Ale dlaczego nie chcesz nam zapłacić?”. I nie ukrywam, że mam z tym problem. Bo z jednej strony wiadomo, że nie po to stercze na tym poboczu z kciukiem i kącikami ust podniesionymi do góry żeby płacić. Ale z drugiej te kwoty, które chcą są abstrakcyjnie niskie i jedynie symboliczne. Zapłata za przejazd to ich tradycja i zwyczaj, a walka z nimi wydaje mi się troche nie na miejscu. Zwłaszcza, że w przekonaniu Boliwijczyków każdy białogłowy plecak wypchany ma dolarami, więc niezrozumiałe jest dlaczego nie chce zapłacić 10 centów. Ot autostopowiczowe dylematy na krańcu świata.

Doturlałem się jakoś do jednej z dwóch stolic Boliwii. Jednej z dwóch? Tak, bo Bolwijczycy są tak leniwi, że nie chciało im sie zmieniać konsytucji po którejś z wojen. Prezydent Evo Moralez ze swoją rządową świtą pomieszkuje wśród szczytów And w La Paz. W konstytucji jednak zapisane jest, że stolica Bolwii jest wciąż położona u ich podnóży w miejscowości Sucre. Może niech tak zostanie, bo rządowe limuzyny i ciągnące za nimi chaos i rozgardiasz stolicy zniszczyłyby to miejsce.

 

 

Usystematyzowana kolorystycznie i stylowo starówka wpisana jest na listę UNESCO. Chociaż wciąż wszystkie kościoły pozamykane są na 4 kłódki z jednym wyjątkiem wartym odwiedzenia. Zakon Franciszkanów na wzgórzu ze swoimi POTĘŻNYMI zbiorami dzieł wszelakich (kategoryczny zakaz robienia zdjęć z karą ukrzyżowania włącznie, więc musicie sobie to wyobrazić) pozwala przenieść się kilka wieków wstecz kiedy pierwsi misjonarze karczowali tutaj dżungle europejską cywilizacją, a ludzkie dusze katolickim krzyżem.

Najstarsze drzewo w Boliwii. Żeby je objąć potrzeba dzisiaj 8 ludzi. Ale kilkanaście lat temu aż.. 17! Dlaczego? Ano dlatego, że drzewo zostało zabezpieczone przed zniszczeniem ziemią i betonem 😀 Druga połowa drzewa znajduje się podd moimi nogami. Co więcej, to drzewo spełnia życzenia! Wystarczy obejść je trzy razy w przeciwnym kierunku do ruchu wskazówek zegara jednocześnie wypowiadając trzy życzenia. Natomiast jeśli obejdziemy je raz zgodnie z ruchem wskazówek zegara zagwarantuje nam dobre małżeństwo. Ot drewniana złota rybka 🙂

Szybko przerzuciłem się do Santa Cruz, gdzie znalazłem miejsce u hosta w najwyższym budynku w mieście z prywatnym basenem 😀 W jego apartamencie spotkałem Michała z „Na szlaku footbolu”, który jedzie od 10 miesięcy przez Ameryke Południową odwiedzając stadiony i wszystko to co związane z piłką nożną. Ale oprócz niego nie spotkałem tutaj nic dobrego. Jedynie najmniejsze muzeum w którym byłem – muzeum niepodległości – składajace się z dwóch pomieszczeń (wychodzi na to, że droga Bolwii do suwerenności była całkiem szybka), muzeum archeologiczne, na którego piętrze noga ugrzęzła mi w dziurze w podłodze i problemy żołądkowych.

Szereg panów ze soimi malutki warsztatami od ręki naprawiających obuwie

W Santa Cruz znalazłem pierwszy market w Boliwii. I jak wszędzie tak i tutaj nie było cen pod produktami. Więc co wymyślili „sprytni” boliwijczycy? Postanowili umieści cene NA KAŻDYM produkcie z osobna. Ile sztuk produktów jest w przeciętnym markecie? Kilka milionów? Nie łatwa praca tych którzy towary tutaj wykładają…

Normalny widok przed szpitalami. Odpady szpitalne zaraz obok komunalnych. Ale dobrzez że w ogóle stoi tu śmietnik…

 

Szukając miejsca na couchsurfingu do spania w Santa Cruz, pokrętnymi drogami znalazłem miejsce w Cochabamba. A droga do tego miejsca to była istna krew, pot i łzy. Autostop tutaj to autentyczny dramat! Tak czy siak, w Cocha przywitały mnie dwie przecudnej urody dziewczyny i tak zaczeła się nasza podróż przez zakątki miasta Zbuszowaliśmy garkuchnie umiejscowione nad miejskimi targowiskami, gdzie o poranku w drodze do pracy wszyscy siedzą w chmurach parującego api. Uliczne graffiti, tajemniczne tunele łączące katedre z teatrem. Festyn w niedalkiej wsi gdzie królował roquette przypominające nasze bezy i chicha (sfermentowana kukurydza) w niemoralnych ilościach. Poprosiłem o najmniejszą a dostalem ceramiczny dzbanek z 3 litrami sfermentowanej kukurydzy!

Najmłodsi policjanci jakich widzialem. Mieli po 14 lat! Z braku zasobów ludzkich na festynach mundury rozdaje się tu nawet dzieciakom

Poszliśmy też na boliwijską operę! Było jak w teatrze elżbietańskim. Płaczące dzieci, gadający ludzie, muzyka przerywana oklaskami w akompaniamencie jedzonego popcornu, czipsów i siorbania coli. A to co na deskach nie o wiele było lepszego od tego co na widowni. Opera choć dramat. Ale czego można było oczekiwać więcej, po kraju gdzie kultura wysoka kończy się na piwie i reaggeton? Ale w końcu przyszedł Czas na drugą z boliwijskich stolic. La Paz.

Moje trampki stanęły też na Drodze Śmierci, czyli najniebezpieczniejszej drodze świata. Cały odcinek ma raptem 64 km ale od lat 30’ kiedy powstała rękami paragwajskich więźniów, zdązyła pochłonąć niezliczoną ilośc ludzkich istnień. Ale czemu się dziwić, skoro droga ta w najszerszym miejscu ma 3,9 metra a jeżdżą nią (i mijają się!) ciężarówki i autobusy! Zaczyna się na 3720m npm kończąc w miejscowości Yolosa na wysokości 1200m npm. Ponad 2500m przewyższenia pełnego zakrętow, serpentyn i przepaści które mają tutaj od 250 do nawet 800m wysokości! A jeśli dodamy do tego, że to droga gruntowa, która podczas najmniejszego deszczu zamienia się w błotną ślizgawicę, krusząc się i ułamując na niczym nie zabezpieczonych brzegach, to adrenalinę i wypadki mamy gwarantowaną. Innym tematem jest jak Boliwijczycy prowadzą samochody, a raczej jak te samochody prowadzą ich. Jeśli chcecie poznać jednych z najgorszych kierowców świata przyjedźcie tutaj. Wyprzedzają na zakrętach najlepiej kilka samochodów jednocześnie. Prędkość, linie, znaki dla nich to abstrakcja. W mieście nie jest lepiej, piesi uskakują, przeskakują, modlą się przed przekroczeniem drogi. Kierowcy zachowują się tutaj jak kamikaze niemając litości dla swoich maszyn! Drą asfalt, sypią się iskry, żyłują silniki jak szaleni. Podobnie było w Brazylii, ale tam wyczuwałem jako takie ogarnięcie ludzi za kółkiem i prawie byłem pewien, że w odpowiednim momencie zachamują albo skręcą. Tu nie mam żadnej pewności.

Wracając do samej drogi. To jedyny fragment w Bolwii gdzie obowiązuje ruch lewostronny, a samochody jadące pod górę mają pierwszeństwo nad tymi zjeżdżającymi. Od kilkunastu lat równolegle do tej funkcjonuje także nowa „bezpieczniejsza” droga dlatego ruch, a tym samym ilość ofiar na drodze śmierci zmalała. Ale wciaż spotkać na niej można śpieszące do nielicznych, ale widowiskowo położonych domków, ciężarówek z zapasami, osobówek i… całej masy rowerzystów (patrząc na kolejne nagrobki to oni ostatnio są najczęstszymi ofiarami drogi). W La Paz wykupić można ekstremalny zjazd na rowerach górskich z czego obcokrajowcy skwapliwie korzystają. Mnie nie było na to stać (koszt to od 350 do 500 boliwianów) dlatego postanowiłem te drogę zrobić z sandała.

Tego mi brakowało! To jak klimat zmienia się za najwyższym ze szczytów – po stronie stolicy sucho i pampowo, po stronie Yolosy zielono i wilgotno – robi wrażenie. Ale jeszcze większe wrażenie robią te widoki! Ta droga pociągnęła za sobą tak wielu kierowców pewnie dlatego, że zapatrzyli się w przepaści. Tak czy siak, po dwóch dniach ostrego trekkingu i nocy spędzonej na jednym z szerszcyh punktów doszedłem na sam dół. Nogi opuchnięte, cały pożarty przez jakiś rodzaj much których nie spotkałem nawet w Brazylii i zmęczony niesamowicie. Czy było warto? Jasne! Na rowerach byłoby zbyt szybko 🙂 Pozostała jeszcze nocna walka z deszczem, który chciał mnie z namiotem zmyć do rzeki, wdrapanie się 600m pod górę do Coroico i w końcu… droga do La Paz.

W końcu widok na Coroico i latające nad moją głową kondory

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT