Reakcja łańcuchowa gościnności
Przez kilka ostatnich tygodni droga prowadziła nas przez zielony ocean niekończących się upraw i pustynne morze pyłu i kaktusów. Na tych pozornie wyludnionych akwenach mieliśmy nie zobaczyć żywej duszy, a prawie codziennie spotykaliśmy ciekawych ludzi. Chociaż czasami takich, których spotkać nie koniecznie chcieliśmy… Ale czego mieliśmy oczekiwać idąc przez Sinaloe, krainę osławionych narcos.
Chodźcie razem z nami i przekonajcie się, czy Sinaloa jest taka straszna jak ją malują.
29.01.- 2.02.2019 Mazátlan 0 km /// 6724,74 km
W Mazátlanie zatrzymaliśmy się u Dennisa, hosta z Warmshowers. A człowiek to jest na wskroś niezwykły! Dennis dziś jest po sześćdziesiątce, ale kilka lat temu przebył 6500 kilometrów pieszo i ponad 7000 km na rowerze, ucierając jakby nosa tym, którzy mówią, że takie eskapady są zarezerwowane dla chmurnej i durnej młodości.
Dennis jest emerytowanym policjantem, weteranem Pustynnej Burzy, a obecnie gorliwym protestantem. W Mazatlánie wieczorami rozdaje 45 porcji jedzenia bezdomnym w parku. Gotuje je w swojej małej kuchni, podobnej do tych z wielkiej płyty, gdzie wyminięcie się dwóch osób wymaga gimnastyki niczym w grze towarzyskiej zwanej Twisterem.
W parku zna imiona wszystkich, zna ich historie. W swoim dwupokojowym, skromnym mieszkaniu urządził zaś dom przejściowy dla narkomanów próbujących wyjść z nałogu, wielu z nich wcześniej bezdomnych. Jest ich obecnie czterech. Jesus ma 34 lata, ćpa od piętnastu. Juan Carlos, marynarz na kutrach do połowu krewetek, odstawił metaamfetaminę tydzień temu. Wcześniej nie spał przez cały miesiąc, więc teraz odsypia całymi dniami. Jest też Daniel z rękami pełnymi tatuaży oraz Marco z długo niediagnozowanym autyzmem. I Luna, kotka, którą Jesus znalazł przy plaży. No i przez kilka dni jesteśmy też my, mieszkając w tym bezpiecznym porcie u Dennisa, którego chłopaki nazywają „Papa Oso” – „Tatą Niedźwiedziem”. (na zdjęciu poniżej brakuje Juana Carlosa, śpi)
Myślę, że świat potrzebuje ludzi takich jak Dennis. Ale my potrzebowaliśmy w tym momencie trochę więcej spokoju, którego, w co prawda gościnnym, ale nad wyraz otwartym domu naszego gospodarza, znaleźć nie potrafiliśmy. Dlatego dwie kolejne noce spędziliśmy u Edwarda i jego dziewczyny Jasmin, skrzypka i tancerki. To oni pokazali nam miasto oraz okolice, a także jedno z najciekawszych ciepłych źródeł, jakie widziałem. Bo cztery zbiorniki o różnych temperaturach służą nie tylko wygrzaniu ciała, ale paniom okolicznych domów również za… pralnię 🙂
Wskoczyliśmy do środka, a kobiety w tej samej wodzie prały bieliznę. Po wielkości pchanych przez nie taczek wnioskuje, że należała nie tylko do ich męża i dzieci, ale do połowy miejscowości. One jednak nie wydawały się być przygniecione ogromem prania do wykonania. Ta brudna robota była dla nich bowiem świetną okazją do niedzielnych ploteczek z koleżankami. Tym samym miejska pralnia zamienia się w niedzielę w najgorętszą miejscówkę we wsi. Panie prały, a ich pociechy pluskały się w gorącej, wulkanicznej wodzie. I przyglądały się, jak wchodzę do najgorętszego zbiornika. Patrzyły na mnie jak na superbohatera. Dobrze, że nie wiedziały, ile mnie to kosztowało… Podczas wspólnego moczenia się w gorących źródłach usłyszeliśmy też, że mają one właściwości lecznicze. „Przychodził tu kiedyś codziennie pewien mężczyzna. Był tu dzień w dzień, siedział po kilka godzin. Mówił, że woda czyni dla jego zdrowia cuda” – powiedziała nam jedna z kobiet. „Już nie przychodzi?” – zapytaliśmy. „Nie, zmarł niedługo potem” – ucięła.
Mazatlán to miasto legenda. Niegdyś tak sławny kurort, że nazywany “perłą Pacyfiku”. Siedziba jednego z najsłynniejszych…
Opublikowany przez Mexico Magico Blog Sobota, 9 lutego 2019
W poszukiwaniu wężyka do rowerowej pompki trafiamy do jaskini skarbów. Gdzieś w głębi na pewno siedzi Sméagol.
W końcu jest! Jedyny wężyk, który znaleźliśmy w tym mieście, był częścią wystawy w muzeum sztuki współczesnej. Jakbym szukał legendarnych treblinek w filmie „Nie lubię Poniedziałków”.
Najbliższy spektakl w przyszłym tygodniu? Spokojnie, mam czas.
Zbychu poszedł w tany
Przed skokiem w gorące źródła warto się ochłodzić. Najlepiej tradycyjnym raspado, czyli prototypem dzisiejszych lodów – zwykłym pokruszonym lodem z dodatkiem soku owocowego, mleka i garści śliwek.
Można pływać, plotkować i jednocześnie robić pranie.
3 – 4.02.2019 Dimas 49,6 km /// 6774,34 km
Opuszczając miasto przeszliśmy niekończącą się promenadą, bo pod względem długości podobno drugą na świecie, i znowu wskoczyliśmy w nurt autostradowej rzeki. Pytacie nas, czy nie mamy problemu z legalnością chodzenia po autostradzie. Nie wiemy, jak jest z legalnością, ale my problemów żadnych nie mamy. Wręcz przeciwnie. Pracownicy autostradowych bramek zazwyczaj machają nam i życzliwie pozdrawiają. Tego dnia podarowali nam znacznie więcej. Nie dość, że pozwolili nam się rozbić przy bramkach i obiecali czuwać całą noc nad naszym spokojnym snem, to była też poranna kawa, prąd, woda, łazienka, a także setka wspólnych zdjęć oraz opowieści o tym, jak to żona strażnika ze wszystkich krajów świata wymarzyła sobie odwiedzić właśnie Polskę.
Zwrotnik Raka! Dobrze, że łatwiej jest go pokonać niż płot oddzielający nas od tabliczki
Nocleg na autostradowej bramce? Pracownicy dają lajka!
Następnego dnia spotkaliśmy Francisco, Włocha jadącego z Salwadoru do Kanady. Pierwsze słowa, którymi nas powitał brzmiały: „To Wy jesteście tą parą z Polski? Słyszałem o was!”. Okazało się, że nocował u Jorge w Tepic, u którego i my też się zatrzymaliśmy. Potem zaś jeszcze u Dennisa. Żywy dowód na to, że podróżniczy świat jest malutki jak ziarenko kawy
Francisco! Mówią, że jesteśmy podobni. Ale w końcu jesteśmy dziećmi tej samej Drogi 😉
Kolejne noce spędzamy w miniaturowych miasteczkach, gdzie nasze przybycie zawsze okazywało się jednym z najważniejszych wydarzeń w tym roku. W miasteczku Dimas postanowiliśmy nie pytać księdza o pozwolenie na spędzenie nocy na jego posesji, ale rozbić się bezpośrednio na głównym placu. Tradycyjna już wizyta miejscowych stróżów prawa przyniosła nie tylko pewność, że noc będzie spokojna, ale i nasze żołądki pełne. Chłopaki, oprócz miłej pogawędki, wcisnęli mi w rękę kilka pesos na tacos i popędzili na swoim pyrkoczącym motorku walczyć ze złem i nieprawością.
Momentami na drodze nie spotykamy nikogo oprócz naszych cieni. Zabawne z nich ziomki!
Dlatego spotkanie na poboczu Hedwigi urasta do wydarzenia dnia. Szkoda, że jedną nóżką była na poboczu, a drugą w Krainie Długich Cieni.
Problem pojawił się ze strony co najmniej nieoczekiwanej. Do tej pory posiłki gotowaliśmy na 96% alkoholu, ale kilka ostatnich kupionych buteleczek wypełnionych było płynem, który nijak nie chciał się palić. Najbardziej zdesperowany miłośnik tanich trunków musiałby się poważnie napracować, aby tym czymś się upić. Musieliśmy sięgnąć po broń najwyższej próby – paliwo. Jego standardy w Meksyku też są często dalekie od przyjętych norm, ale nawet rozcieńczone wodą pali się jak szalone. Od tego alkoholowego kryzysu, postanowiliśmy zbierać na poboczu kawałki drewna i rozpalać je paliwem właśnie. Pracownicy stacji nie robią problemów z jego nalewaniem do absolutnie każdego pojemnika. Plastikowa butelka, miska, a pewnie można i do kieszeni.
Grecja, Święty Józef ani Jelonek. Każdy z tych „alkoholi” okazał się być picem na wodę. Albo po prostu wodą.
5 – 6.02.2019 Laguna de Canachi 64,8 km /// 6839,14 km
Do wioski Potrerillo del Norote weszliśmy na oparach sił, ścigając się z ostatnimi promieniami słońca. Jeśli chcieliśmy dojść przed zmrokiem, to nie mogliśmy marnować chwili na łatanie pękniętej dętki. Dlatego pod kościółek, w objęciach którego mieliśmy spędzić noc, wtoczyliśmy się widowiskowo na dwóch kołach. Nic dziwnego, że zanim wskoczyliśmy do namiotu, przyjęliśmy wizytę kilku mieszkańców ciekawych skąd, gdzie i po co. Przyjeżdżali na swoich motorach często z bardzo daleka! A żeby utrzymywać z nami kontakt wracali do domów po telefon i kogoś, kto umie go obsługiwać 😀
Trafiamy do kolejnej wsi przy drodze, Laguna de Canachi, i tym razem naszymi przewodnikami są miejscowe dzieci. Kontaktowa Keysi, pulchniutka Lluvia, przyjacielski Pablo i urwisowaty Jose, zwany tutaj Chepe. Wszyscy lat 10. Pokazują nam swoją wieś, swoją Lagunę de Canachi. Jest jezioro i żyjący tam groźny krokodyl. Jest domek na drzewie. „Tyle że powypisywali tam w środku mnóstwo brzydkich słów: kocham cię i takie tam” – ostrzega Pablo. I miejscowy gej, nastoletni dryblas grający w siatkówkę. „Gej, gej, to nasz gej” – zaczynają dzieciaki. „Tata mówi, że nieładnie jest mówić „gej”… że lepiej „ciota” – poprawia nie do końca przekonana Keysi. „Nie mówcie tak o nim, bo usłyszy, zbije was i będziecie płakać” – ucina Chepe. „Na początku baliśmy się podejść, bo mówili w wiosce, że kradniecie dzieci, ale widzimy przecież, że jesteście dobrymi ludźmi” – wyznają, a my zastanawiamy się, kiedy poszła już taka plota. Przecież dzieciaki podbiegły do nas praktycznie w momencie, gdy weszliśmy do wsi. Ale to już nie pierwszy raz, kiedy w wiosce wiedzą już o nas wszystko, zanim jeszcze do niej wejdziemy.
Nasi mali przewodnicy
Nic tak nie pobudza jak kąpiel w jeziorze! Zwłaszcza kiedy coś zaczyna cię podgryzać w stopę. Ryba? Żółw? A może kuzyn potwor z Loch Ness? Albo coś jeszcze gorszego? Dzieciaki bowiem powiedziały nam, że w lagunie mieszka krokodyl. Dla bezpieczeństwa kąpiel nie trwała długo.
7 – 8.02.2019 Autostradowe bramki przed Culiacanem 64,8 km /// 6903,94 km
Od kilku dni idziemy w otoczeniu niekończących się upraw kukurydzy i fasoli. Czujemy się jak marynarze płynący przez morza upraw. A jak wiadomo, morza nie jeden skarb skrywają, dlatego nie zdziwiło nas spotkanie z chłopakiem, który opowiedział o plantacji marihuany kryjącej się w tym zielonym akwenie. O tym trochę strasznym, a trochę dziwnym spotkaniu do przeczytania na Facebooku.
"Z kim łączysz się przez tę krótkofalówkę?" pytam chłopaka, który ze skrzeczącym radiem podjechał do nas, kiedy…
Opublikowany przez Stones on Travel Piątek, 8 lutego 2019
Noc spędzamy w miasteczku La Loma, tradycyjnie już rozbici na terenie kościoła. Przez dostęp do wody, gniazdka, toalety i prysznica, czuliśmy się jak w domu! A przez myśl przeszła wizja zamieszkania tutaj na stałe. W końcu jest tu wszystko, czego nam potrzeba 😉
Nasz rejs przez ocean upraw trwał też następnego dnia, chociaż teraz patrzeliśmy w jego głębie wypatrując zupełnie innych roślin. Zastanawialiśmy się, czy piloci naprawdę nisko przelatujących nad drogą samolotów opryskujących pola, widzą te archipelagi marihuany. Wizyty pod wiaduktami także staraliśmy się robić krótsze, mimo przyjaznych pytań, czy potrzebujemy wody, zadawanych przez stacjonujących tam „halcones” ze skrzeczącymi radiami.
Is there anybody out there?
Samoloty co chwila przelatują nad drogą tak nisko, że mogłyby nam zaoferować darmowe strzyżenie. Czujemy się jak bohater filmu „Północ, północny zachód”.
Tu na razie jest ściernisko, ale będzie stał nasz namiot. Nie od razu San Francisco zbudowano.
9 – 11.02.2019 Culiacan 35 km /// 6938,94 km
Do Culiacanu weszliśmy pełni obaw. Bo jeśli Sinaloa w wyobraźni wielu zapisała się jako najniebezpieczniejszy z meksykańskich stanów, to jego stolica jako dno piekła. Kiedyś może i tak było, bo ulice kipią od historii z gangsterami w roli głównej. Jak ta, kiedy wchodzili do restauracji, zabierali telefony komórkowe nie pozwalając nikomu wejść ani wyjść do czasu, aż sami nie zjedzą. Potem płacili za wszystkie rachunki, więc ostatecznie pozostali klienci oprócz odrobiny strachu wynosili kilka pesos ekstra w kieszeni. I niezłą anegdotkę do opowiedzenia.
Ulice same w sobie też przez narkohistorię wyglądają, a raczej brzmią inaczej. Miasto jest wyjątkowo ciche, nikt nie używa klaksonu. To dlatego, że nigdy nie wiadomo, na kogo się trąbi. I czy ten ktoś nie ma broni i czy nie wyjdzie z nią do nas, kiedy go wkurzymy. Samo miasto specjalnie nas nie porwało, ale złych wspomnień też stąd nie wynieśliśmy. Mieliśmy dużo szczęścia, albo miasto się zmieniło od okresu swojej wątpliwej sławy.
W Culiacánie odwiedzamy kaplicę Jesúsa Malverde, znanego jako święty przemytników narkotyków. Żył tutaj na przełomie XIX…
Opublikowany przez Mexico Magico Blog Sobota, 16 lutego 2019
12 – 17.02.2019 Los Mochis 224,4 km /// 7163,34 km
Quirino, Couchsurfingowy host u którego się zatrzymaliśmy, przypadkowo rozpoczął reakcję łańcuchową gościnności. Przez kilka dni gościł nas w swoim domu, a na koniec załatwił nocleg u swojego byłego szefa w Pericos. Rodzina jego syna przywitała nas tam już przy wjeździe do wsi, samochodem eskortując pod sam dom. Stawali i upewniali się, czy nie pomylimy drogi. Prawdziwy service car! W ruch poszedł telefon, a w świat wieść o naszym przyjściu. Pojawił się syn z żoną i drugi, który przyjechał z ośrodka medycznego pod opieką pielęgniarki. Senior rodu, doktor Sarmiento, zadzwonił do Albana w kolejnej wsi. „Masz ich przenocować i nakarmić” – zakomenderował przez telefon.
U Albana powtórka z rozrywki: obiad na stół, a telefon w ruch. Tym razem po założyciela miasteczka i siostrę, która z mężem jechała z sąsiedniej miejscowości. Słuchawce nie dali wytchnienia, dopóki połowa wsi nie dowiedziała się o naszym przyjściu. Dlatego kiedy odprowadzali nas kilka kilometrów (sic!), przechodziliśmy przez prawdziwy szpaler żegnających nas mieszkańców. „Wychodź na ulicę! Jak to kiedy? Teraz, już!” – krzyczał do słuchawki Albano.
Albano również zaoferował nam nocleg u znajomego księdza w kolejnej miejscowości. Ale w Guasave czekał już na nas Angel German, nasz cudowny, otwarty i rządny podróży host z Couchsurfingu. On też nie dawał wytchnienia telefonowi, dopóki nie znalazł nam miejsca na kolejną noc u rodziny swojej uczelnianej koleżanki! A rodzina ta od pierwszego uścisku sprawiła, że czuliśmy się jej częścią. Przywitać nas zeszli wszyscy jej członkowie, a noc wybuchająca śmiechem i śpiewem nie chciała się kończyć.
Angel German ze swoją mamą i psami notorycznie próbującymi zjeść nasze buty
Mara obok Oli i jej pozytywnie zwariowana rodzina
Kolejne noce spędzimy pod dachem Enrique w Los Mochis, kolejnego Couchsurfingowego hosta. Dzięki gościnności, otwartości i zaangażowaniu spotykanych ludzi, przez ostatni tydzień spaliśmy tylko raz w namiocie! Czy ten łańcuszek dobra może się nigdy nie kończyć?
Enrique z Los Mochis
A co działo się pomiędzy tymi punktami? Żeby dojść do Pericos, musieliśmy opuścić gościnne pobocze autostrady i pójść darmową alternatywą. Ze świecą szukać było na niej pobocza, za to aż za długi był wężyk pędzących niebezpiecznie blisko nas samochodów.
Jedyna noc, którą spędziliśmy w tym tygodniu pod namiotem, do najspokojniejszych nie należała. A po tym jak malutka, zakurzona i senna wioska Caitime wygląda, można by się spodziewać czegoś zupełnie innego. Mieszkańcy twierdzili, że nie będzie dla nikogo problemem, jeśli rozbijamy się na terenie szkoły podstawowej. Jednak w środku nocy okazało się, że był to problem dla kilku, powracających po sobie z coraz większą bronią, grup miejscowych szeryfów. Rozumiem, że mogli nas brać za włóczęgów albo imigrantów z południa. Rozumiem też, że mogli chcieć bronić swoich rodzin i szkoły. Ale nie rozumiem, dlaczego facet z największym karabinem maszynowym upierał się, że kłamię mówiąc, że idziemy pieszo. Jego pusta głowa w połączeniu z trzymanym automatem było niebezpiecznym połączeniem, ale w końcu jego bardziej ogarnięty kompan przekonał go do naszych racji. To była noc pełna ciemnych myśli i napiętych snów.
Dawno nie spałem na terenie szkoły. I szybko drugi raz tego nie zrobię.
Z dala od autostrady szybko przypomnieliśmy sobie o dwóch dawno niewidzianych znajomych. Górach, które wyrosły na naszej drodze jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, i muszek próbujących nas zjeść żywcem. Były ich setki! Całe chmury krążyły wokół nas jak tornado. Nie mogliśmy przez nie patrzeć, bo wpadały do oczu. Nie mogliśmy oddychać, bo zatykały nos. Nawet przekleństwem nie mogliśmy rzucić, bo w sekundę wypełniały usta.
W różnych chmarach gryzącego ustrojstwa już chodziliśmy, ale to przerastało wszystko. Poganiały nas jak okrutni trenerzy personalni. Bo wystarczyło stanąć na chwilę, a zlatywały się do nas jak do szwedzkiego stołu.
Skarłowaciali kuzyni Drakuli, pomiot Szatana, dzieci Belzebuba.
Ponad 30 stopni w cieniu, a ja pod budowlaną folią. Ale czego człowiek nie zrobi, aby uciec przed tymi krwiopijcami
W miasteczku Adolfo Ruiz Cortines goszcząca nas tam Mara opowiedziała o niefunkcjonującym już kinie. Lampy jego projektorów już dawno wygasły, ale wspomnienia o latach jego świetności są wśród mieszkańców wciąż żywe. Więcej o Kinie Alameda pisałem w poście na Facebooku, który nieoczekiwanie poszedł w wiral. Ponad 350 udostępnień, z których większość poczyniona przez mieszkańców miejscowości. Czasem tak jest, że musi przyjechać para z Polski, żeby przypomnieć o zakurzonym wspomnieniu z dzieciństwa, skarbie, który mają tuż za rogiem i który mijają codziennie. Pojawiły się głosy o rewitalizacji kina. Kto wie, może przysłużymy się do zmartwychwstania tego niezwykłego miejsca?
Od lat film był moją pasją, dlatego od początku podróży przez Ameryki szukam na swojej drodze małych kin. Byłem w…
Opublikowany przez Stones on Travel Wtorek, 19 lutego 2019
Los Mochis zaskoczyło nas jak mało które miasto. Wchodząc do 232 tysięcznego miasta spodziewaliśmy się rozgardiaszu, śmieci i podejrzanych typów wystających na skrzyżowaniach. A znaleźliśmy poprawne aż do bólu pseudoamerykańskie miasto. Czyste, zadbane, wypełnione kasynami i… prawie wyludnione. Zaskoczyła nas też propozycja udzielenia wywiadu do „El Debate”, czyli największego w stanie dziennika. Nasze pięć minut sławy bardzo szybko przyniosło materialne korzyści. Bo pracownik stacji, który powitał nas słowami: „To wy jesteście tymi od Kanady”, pozwolił podładować nasze telefony w służbowym gniazdku tylko dlatego, że czytał o nas artykuł 🙂
19 – 22.02.2019 Luis Echeverria 142,5 km /// 7305,84 km
Ostatnie dwie noce w Sinaloa spędzamy w małych wsiach rozbici obok jeszcze mniejszych kościołów. Miejscowi sklepikarze nie mogą się nadziwić, kiedy słyszą, co robimy. Tak samo patrol policji, który odwiedza nas w nocy, ani żołnierze w swoim drogowym punkcie kontrolnym przeszukujący nasz wózek. Zaś przechodząc pod tablicą witającą nas w Sonorze, to my nie potrafimy się nadziwić, że w końcu udało nam się przejść podobno jeden z najniebezpieczniejszych stanów w Meksyku. Który okazał się o wiele spokojniejszy niż się o nim mówi.
Taka „kuchenka” marzy nam się podczas każdego noclegu
Równolegle do naszej autostrady biegnie linia kolejowa. W ciągu dnia mija nas nawet kilka pociągów. Na poły towarowych, bo do Stanów Zjednoczonych wiozących chili, awokado i części amerykańskich samochodów, a zza granicy zmodyfikowaną genetycznie kukurydzę i marzenia o amerykańskim śnie. A na poły pasażerskie, bo na wagonach nielegalnie jadą dziesiątki migrantów chcących znaleźć swoje szczęście za północną granicą.
Powinniśmy się już przyzwyczaić, a mimo wszystko zaskakuje nas jak szybko (jeśli w trakcie naszej pieszej włóczęgi w ogóle można mówić o szybkości) potrafi zmienić się tutaj klimat. Z każdym krokiem w głąb nowego stanu uprawy wypierane były przez co raz większe połacie piachu, a drzewa przez wysuszone kaktusy. Nawet asfalt zastąpiły betonowe płyty, z której to zmiany cieszyliśmy się jak dzieci. To zdecydowanie lepsza nawierzchnia, mniej nagrzewająca się, lepiej wyprofilowana i pozbawiona drobnych kamyków. Pod warunkiem, że te betonowe płyty w ogóle są położone. Bo przez pierwsze dwa dni turlaliśmy się od jednego pobocza do drugiego, pokonując ciągnący się w nieskończoność plac budowy.
„Panie, długo jeszcze będziecie to budować?”
Tam gdzie budowa trwała w najlepsze, czasami na naszej drodze stawały prawdziwe monstra. Jak w platformowych grach komputerowych.
Ale tam gdzie drogowcy skończyli już swoją pracę, dostawaliśmy drogę na wyłączność
Zmieniła się nie tylko droga i krajobraz. Zmieniły się też wsie. Jest ich znacznie mniej, przez co zaplanowanie trasy zaczyna być nie lada wyzwaniem. A jeśli już na horyzoncie pojawi się biały zbiornik na wodę, wskazujący na ludzką osadę, to prawie zawsze to tylko dwie ulice na krzyż. Dosłownie. A na nich garść zakurzonych domów, pomiędzy którymi jak duchy przemykali z rzadka ludzie idący nie wiadomo skąd i dokąd. Nie interesował się nami nikt oprócz psa z kulawą nogą. Również dosłownie. Chociaż bardziej od nas zwracał uwagę na nasz zapas jedzenia 🙂 Z tego nikłego zainteresowania korzystaliśmy bez wahania, włączając bezpieczniki w jednym z kościołów i ładując w nim nasz sprzęt.
Miejsca wypadków drogowych zaczynają znaczyć nie tylko kapliczki, ale co raz częściej całe banery przedstawiające zmarłego i czasami symulacje wypadku. Śmiesznostraszne.
Śniadanie na jednej z bramek autostradowych
Nie zmienili się jedynie ludzie, którzy gdy w końcu do nas podeszli, dawali nam na dłoni swoje serce. Tak jak to było we wsi Benito Juarez, gdzie rano Maria Isabel zaprosiła nas na kawę. W jednej chwili pojawiła się też jej sąsiadka Guadalupe, udowadniając zaśpiewaną nam piosenką, że jest wiodącym głosem w kościelnym chórze. Nie wiadomo, skąd przyszedł też Horacio, który na pożegnanie podarował nam… paczkę tabletek przeciwbólowych. „Bierzcie! Ja mam ich dużo” – powiedział 🙂
Od lewej Horacio, Maria Isabel i Guadalupe
23.02.2019 Navojoa 29,2 km /// 7335,04 km
W Navojoa po raz kolejny jesteśmy pierwszymi gośćmi u Couchsurfingowego hosta. A myśleliśmy, że na tej jednej z dwóch dróg łączących Tijuanę z południem kraju, nasi gospodarze będą zmęczeni ilością podróżników wysyłających im zapytania o nocleg. Dlatego z jednej strony to my staraliśmy się wypaść jak najlepiej, jako ambasadorzy nie tylko Polski, ale i całego Couchsurfingowego światka, a z drugiej Victor starał się zrobić wszystko, żebyśmy czuli się jak u siebie w domu. I chociaż spędziliśmy tylko jedną noc, to udało mu się to w 100%!
Victor ze swoimi koleżankami z pracy
24 – 26.02.2019 Ciudad Obregón 75,1 km /// 7410,14 km
Droga do Ciudad Obregón hipnotyzowała swoją monotonią. Ocean zakurzonych kaktusów, opuszczone restauracje, betonowe płyty drogi, po których pędzące samochody wydawały hipnotyzujące dźwięki, słońce i my. Szukamy na tej półpustyni odrobiny cienia i cieszymy się jak dzieci, że nie jesteśmy tu w lipcu, kiedy temperatury skaczą ponad 40 stopni w cieniu (jeśli jakiś się tu znajdzie). Nam stale towarzyszy przyjemnie chłodzący wiatr i kierowcy pozdrawiający nas ze swoich samochodów. Duża część kierowców ciężarówek i autobusów rejsowych musiała nas widzieć już po raz n-ty, bo już z daleka na nasz widok migają światłami i machają jak szaleni.
Indiana Jones i poszukiwacze Zaginionego Cienia
W osadzie Gabriel Leyva stanęliśmy do boju z nowym wrogiem. Kolce z akacji, pod którą spaliśmy na podwórku sołtysa, dosłownie zmasakrowały nasze opony! Kiedy ruszyliśmy, słońce stało już zdecydowanie za wysoko na niebie. Na szczęście po przejściu tego dnia 40 km do Ciudad Obregón, przez kolejne dwa dni zaopiekowali się nami Daniela i Daniel, nasi Couchsurfingowi gospodarze.
Daniel i Daniela
27.02.- 02.03.2019 Guaymas 132,7 km /// 7542,84 km
Droga do Guaymas prowadziła przez tereny Indian Yaqui. Przeprawa przez nie, delikatnie mówiąc, nie należała do najłatwiejszych. Ale o naszych przygodach z tego okresu do przeczytania na Facebooku.
„Przyjechaliście na deskorolce?”. Spojrzeliśmy zdziwieni na wózek i na siebie nawzajem szukając choćby cienia czegoś, co…
Opublikowany przez Stones on Travel Sobota, 2 marca 2019
A może zrobić na śniadanie rosół z któregoś budzika?
Znalezienie noclegu w Cruz de Piedra do najłatwiejszych nie należało. Rozmawialiśmy chyba ze wszystkimi ważniejszymi mieszkańcami. Próbowaliśmy rozwiać ich wątpliwości i lęki związane z tym, że… przyszliśmy kraść wiejskie dzieci! Temat powracający jak nieznośna mantra. Ostatecznie rada, pod przewodnictwem właścicielki sklepu, ustaliła, że bezpieczniej będzie otworzyć nam podwórze kościoła. Nie wiemy tylko czy bezpieczniej dla nich czy dla nas.
Odpoczynek w Guaymas miał nam dać energię na przeprawę przez pustynie północnego Meksyku. Czy naładowaliśmy swoje baterie i jak wyglądał ostatni, a zarazem chyba najtrudniejszy fragment naszej wyprawy przez Meksyk – do przeczytania w kolejnym poście.