Oaxaca i Puebla. Stany ludzkiej dobroci
Za nami Oaxaca i Puebla, gdzie co rusz doświadczaliśmy niezwykłych spotkań. A to z przypadkowymi mieszkańcami tych stanów, którzy obdarzali nas niesamowitą gościnnością, a to z polskimi pielgrzymami rozgrzewającymi nas przywiezioną z domów śliwowicą. Choć na poboczu znajdowaliśmy wiele ciepła w ludzkich sercach i podczas zimnych nocy w cieniach gigantycznych konwentów, to sama droga ze złośliwą szczodrością obdarowywała nas diabelnymi zakrętami i niebezpiecznymi sznurami samochodów. Czas na opis naszych kolejnych kroków, tym razem po drodze pachnącej aksamitkami, a prowadzącej przez kolejne stany gościnności.
15-18.10.2018 Oaxaca 0 km /// 4954,94 km
Na bazę wypadową w Oaxace wybraliśmy mieszkanie Pity, czeskiej artystki i znajomej Oli. Zabytkowe kościoły, garść muzeów i galerii, jak najbardziej mogą zachwycać, ale mnie nie rzuciły z zachwytu na bruk. Po trzech miesiącach spędzonych w San Cristóbal, w mieście musi być to COŚ, żeby otworzyć mi z zachwytu usta. Z drugiej strony, na ile można poznać miasto, mając na to trzy i pół dnia…
Niektórych atrakcji w Oaxace, z racji na ich rozmiary, nie można przegapić. Jak tej największej na świecie tlayudy (tradycyjnego placka) i jednocześnie największej na świecie organicznej rzeźby.
Coś naprawdę ciekawego znaleźliśmy dopiero poza samym miastem. Strefa archeologiczna Monte Alban, położona na wzgórzu wyniesiona jest wysoko ponad samo miasto i okoliczne wsie. Jednocześnie można stać w zamierzchłej przeszłości i obserwować tętniącą życiem nowoczesną metropolię.
Za to jak Reksio na szynkę rzuciliśmy się na okoliczne wsie. Zostawiliśmy wózek u Pity i okoliczne miejscowości zdecydowaliśmy odwiedzić autostopem. A że niezbadane są jego wyroki, dlatego zupełnie nieplanowanie znaleźliśmy się pod podobno największym cypryśnikiem na kontynencie amerykańskim. Tam pojechał kierowca, który się dla nas zatrzymał, a my razem z nim. Co mogę napisać o tym drzewie? Jako kompletny laik mogę jedynie to… że jest. Przeogromny pień i korona drzewa. Wszystko na swoim miejscu.
Miasteczko El Tule z drzewem w tle. Z tym drzewem.
Z rozmyślań nad tym, dlaczego sprzedaje się bilety, aby przejść ogrodzenie i stanąć 2 metry od drzewa, skoro można za darmo stać 5 metrów od pnia i równie dobrze (a może nawet lepiej) widzieć drzewo w całej okazałości, wyrwali nas… polscy pielgrzymi! Zorganizowana grupa Polaków mieszkających w Holandii, poznawała Meksyk śladami Jana Pawła II, przy okazji (a może przede wszystkim) odwiedzając największe atrakcje tego kraju. Słowo „największe” wzięli sobie mocno do serca, skoro przyjechali zobaczyć rzeczony cypryśnik. Na nasze szczęście, bo przewodniczką grupy była Lidia, znajoma Oli, która zaproponowała, żebyśmy spędzili dzień razem z nimi!
Nagięliśmy nasze plany i po chwili śmigaliśmy klimatyzowanym autobusem, opowiadając grupie przecudownych, głównie starszych rodaków, o naszych przygodach! Oprócz szeregu pytań, w naszą stronę powędrowały przywiezione ze Starego Kontynentu słodkości i skrzętnie skrywane, a mocno rozgrzewające, buteleczki z domowych zapasów 😉 I tak w lekkich oparach domowej śliwowicy i w rytm naszej opowieści, odwiedziliśmy ruiny, fabryczki mezcalu i restauracje z najlepszym bufetem, jaki próbowałem. Pomachaliśmy na pożegnanie grupie, która zaopiekowała się nami jak swoimi dziećmi, i pojechaliśmy stopem do Teotitlan, słynącego z tkanin barwionych w naturalny sposób. W pierwszym muzeum najciekawsza okazała się kasjerka, kustosz i sprzątaczka w jednej osobie, słodko śpiąca nad niedokończoną robótką z włóczki. Ale drugie, swoim nowoczesnym dizajnem i ciekawymi eksponatami, zrobiło na nas piorunujące wrażenie!
Fabryczka Mezcalu. Najpierw trzeba wycisnąć wszystkie soki z agawy i siódme poty z siebie, żeby napić się tego charakterystycznego dla Oaxaki alkoholu. Bo to, co dobre, nie przychodzi łatwo.
Kilka naturalnych składników, z których wyrabia się barwniki. Na przykład czerwony barwnik, koszenila, wytwarzany jest z czerwca kaktusowego, czyli robaka żyjącego na kaktusach z rodzaju opuncji. Wykorzystywało się go przed laty, wykorzystuje i teraz.
19-20.10.2018 La Cieneguilla 55,9 km /// 5010,84 km
W pracowni Jesusa, znajomego Oli, nad jeszcze mokrymi obrazami poznajemy Judith, która zaprasza nas do swojego domu. Dlatego kiedy zostawiamy Oaxacę za plecami, pierwszą noc spędzamy na patio jej domu za San Pablo Huitzo. O tym, że jej dom jest daleko za miastem, dowiadujemy się po zapadnięciu ciemności. Dlatego klucząc po węźle autostrady promienie mijanych samochodów podświetlały nasze oczy wypełnione strachem, a klaksony przyspieszały nasz chód. Zmęczeni drogą śpimy długo i twardo. Na tyle twardo, że nie czuję kiedy coś gryzie mnie w twarz! Rano budzę się z guzkiem na prawym policzku, który nie zszedł do dzisiaj (a minęło od tego Czasu ponad dwa tygodnie). Inni przywożą z podróży egzotyczne tatuaże, a ja równie egzotyczny guzek…
Na poboczach kolorowe insekty…
… i jeszcze bardziej kolorowe domy. Jego właścicielowi podobno ukazały się leprachauny (to te skrzaty, które trzymają garniec złota na krańcu tęczy) i powiedziały, że jeśli wybuduje dom wg ich planu, bogactwo nigdy go nie opuści. Na fasadzie jest cała masa skrzatów, czterolistnych koniczynek i kuferków z pieniędzmi. Budowa stoi jednak od kilku lat. Szkoda, że leprachauny nie pożyczyły właścicielowi jednego ze swoich garnców.
Patio z bliżej niezidentyfikowanym insektem, który ugryzł mnie w policzek. A może to ta rzeźba z tyłu kolumny ożyła i chciała mnie zjeść?
Jesus, Judith, jej syn Luis, no i my 🙂
Kiedy omijamy autostradę i zaczynamy iść starą drogą, jeszcze nie wiemy, że zapamiętamy ją na długo. Wspinaczkę zaczynamy w strugach coraz gęstszego deszczu. Kiedy kolejne wiadra wody spadają na nasze głowy – pęka dętka! Taplamy się w błocie, wodzie i przekleństwach próbując połatać oponę, która swój prawdziwy test miała przejść na czekających na nas zakrętach. Mam nadzieję, że przewidziany jest specjalny krąg piekieł dla ich konstruktorów! Zakręty nachylone były pod iście diabelskim kątem. Wózek zjeżdżał do środka, a jego utrzymanie kosztowało nadludzkie siły. Jeśli ktoś słyszał moje krzyki złości, rozpaczy i frustracji, pewnie zastanawiał się, co to za potwór wyszedł z podziemi. Do tego kamyczki, na których się ślizgałem, kolczaste roślinki próbujące przebić opony, deszcz i pędzące samochody. I wtedy następuje kulminacja niefartu – rozszczelniła się załatana dętka!
Decydujemy zmienić drogę i jak najszybciej zejść do autostrady. Prostej wstęgi asfaltu wypatrujemy jak zbawienia. Grymas załamania i strugi wody zmazują z naszych twarzy spotkani ludzie. Pani z piekarni, podarowująca nam pieczywo, i Jaime zapraszając nas do swojego domu na noc! Na zewnątrz pada deszcz ledwo widoczny w ciężkiej, zimnej mgle, a my śpimy na malutkim łóżeczku. Dalekim od czystości, ale my czujemy się jak królowie!
Nikt tak nie przepowiada pogody jak pan z billboardu ostrzegający przed okresem cyklonów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co nas czeka…
Żadne zdjęcie nie odda poziomu nachylenia tego zakrętu i tego, jak tymi zakrętami gardziłem 🙁
Gdzieś w oddali wybawienie – autostrada
Jaime…
… i nasz królewski pałac.
21.10.2018 Nochixtlan 35,7 km /// 5046,54 km
Szybka chociaż męcząca trasa autostradą i wpadamy do Nochixtlan. Lawirujemy wózkiem pomiędzy spalonymi samochodami pozostawionymi na ulicy, a przypominającymi wydarzenia z 2016 roku. W ramach sprzeciwu wobec planowanej reformie edukacji, mieszkańcy zdecydowali się zablokować drogę stanową. W wyniku brutalnej pacyfikacji przez oddziały policji, według oficjalnych doniesień śmierć poniosło 6 osób, a 108 trafiło do szpitali.
Pomniki przypominające o wydarzeniach z 2016 roku
Kolejna noc pod dachem kościoła i kolejne przebijane bąble. Tym razem pod bacznym okiem świętych.
Sklep 3 Królowe. W sprzedaży napoje gazowane i piwo.
22-31.10. – 1.11.2018 Acatlan de Osorio 171,5 km /// 5218,04km
Kolejne noce spędzamy rozbici w cieniu miniaturowych kościołów i GIGANTYCZNEGO konwentu dominikanów w miejscowości Santo Domingo Yanhuitlan. Ten kolos z daleka przypomina średniowieczny zamek. Tańczymy w rytm muzyki serwowanej nam z głośników radiowęzła i zastanawiamy się, jak to możliwe, że w tak mikroskopijnej wsi wyrósł taki kompleks. Przecież w środku mogą jednocześnie zmieścić się wszyscy mieszkańcy!
„Hitler. Nigdy Cię nie zapomnimy”. Wiele przydrożnych tablic spotykamy, ale pseudonim tego kierowcy ciężarówki szczególnie przykuł naszą uwagę.
Na dachy niektórych kościołów udało nam się wejść.
Z daleka to, co wydaje się być zamkiem…
… w nocy zamienia się w dobre miejsce do noclegu…
… by w dzień ukazać się w swojej całej, monstrualnej krasie byłego konwentu dominikanów.
Wszyscy zauważają organy. A kto zauważy czerwone dłonie architekta odbite na sklepieniu?
Chyba każdy mieszkaniec tej wsi mówi w języku misteckim. Ale że przyjezdni już nie, dlatego mural tłumaczy niektóre słowa i znaki na język hiszpański. Ot, ścienny (niekoniecznie podręczny) słowniczek
Za to sala gimnastyczna rozświetlana jest nocami prawdziwym żyrandolem. Nie powstydziłaby się go królewska sala balowa.
Upał przybiera na sile, a mijane często i gęsto kaktusy jak na złość nie dają cienia. Zlani potem wchodzimy na ponad 2000 m n.p.m. omiatając wzrokiem krajobraz, który przez czerwoną glebę i futurystyczne plantacje, przypomina Marsa. Można się nabrać, bo razem z cieniem brakuje nam tchu. Nic tylko za przykładem Matta Damona zasiać w namiocie ziemniaki.
To nie cukier puder. To sól! Plecy zaczynają przypominać lizawkę dla zwierząt.
Przeskakujemy przez kilka wsi, które wydają się być kompletnie wymarłe. Ale w tych, w których zauważamy formy życia, spotykamy się z gościnnością, która aż onieśmiela. Ludzie dają nam jedzenie, zgodę na rozbicie się pod ich dachem albo skorzystania z dawno niewidzianego prysznica. W Chila, rodzina Flores obdarowała nas taką ilością jedzenia, że nasz wózek aż stęknął z wysiłku, kiedy ruszyliśmy w drogę usłaną aksamitkami. Bo razem ze zbliżającym się Świętem Zmarłych, gdzie tylko spojrzeliśmy widzieliśmy sprzedawców tonących w tych właśnie kwiatach, rodzinne samochody obwieszone pomarańczowymi girlandami, przydrożne kapliczki i ołtarze przystrojone w tradycyjny sposób. Co prawda dużo mniej tradycyjne były rzesze małych wampirów, zombie, kościotrupów i innych strzyg proszących o cukierki. Bliskość Stanów Zjednoczonych zobowiązuje.
Puebla wita nas otwartymi sercami, ramionami, domami i lodówkami.
Czasami brakowało powietrza w oponach. Wtedy na pomoc przychodziły kompresory stacji paliw.
A czasami brakowało wody. Ale wtedy na pomoc przychodziły przykościelne zbiorniki wody… święconej.
Dlaczego absolutnie wszystkie skróty prowadzą przez rzeki i strumienie? Mimo solennych zapewnień spotykanych ludzi one tam są i czekają, aby utrudnić nam drogę.
Aksamitki! Gdzie nie spojrzysz aksamitki
1-2.11.2018 Acatlan de Osorio 0 km /// 5193,44 km
Święto Zmarłych zamierzaliśmy spędzić w Acatlan de Osorio. Ale kiedy tam przyszliśmy, nie mieliśmy planu, gdzie odstawić na noc wózek i nas samych. Razem z potężniejącą falą ludzi i niesionych przez nich kwiatów, doturlaliśmy się pod bramę cmentarza. Ale co dalej? Szukamy miejsca do rozbicia. Wokół mało przestrzeni, ale co rusz informacje, że to miejsce należy do niebezpiecznych. Trochę się boimy, bo nie chcemy zamienić naszej roli odwiedzających cmentarz, na odwiedzanych…
Sytuacja robi się napięta. Zapada zmierzch, w hotelach nie wciśniesz szpilki, ludzie patrzą na nas jak na łakomy kąsek, a my wciąż bez swojego miejsca na ziemi. Wracamy przed bramę i z pustką w głowie siadamy przed jednym ze stoisk serwujących jedzenie. Jednak trzy tacos później, pustkę wypełnia nadzieja! Rodzina Magdaleno Sanchez, która nam je przyrządza, pozwala zostawić wózek i rozbić się zaraz obok nich! Zaopiekowali się naszym dobytkiem i nami, oferując, nalegając, a momentami wpychając jedzenie. Staliśmy się częścią rodziny, a wiadomo że babci się nie odmawia.
Kawałek chodnika, obok tysięcy przewalających się przez całą noc ludzi, przekrzykujących się sprzedawców, trąbiącej muzyki, ludzi gadających nad głową i motoru wjeżdżającego w namiot, zmieniliśmy na nasz dom. W różnych miejscach byłem rozbity, ale jeszcze nigdy w prawdziwym centrum całonocnego festynu! Ale kto by spał w taką noc…
Jak było na samym cmentarzu i o tancerzach, którzy zawładnęli placem dnia następnego, opisaliśmy już z Olą na Facebooku.
Chyba nie ma osoby, której nie oczarowałyby obchody meksykańskiego Święta Zmarłych. Wielu zachwyca się grobami…
Opublikowany przez Stones on Travel Sobota, 3 listopada 2018
Danza de los tecuanes tańczy się tu z różnych okazji. Tydzień temu dla Archanioła Rafała, dzisiaj – 2 listopada – dla…
Opublikowany przez Mexico Magico Blog Sobota, 3 listopada 2018
To nie kościół. To jeden z grobowców! Pan Loyola, nad wyraz bogaty jegomość, wysłał z Europy plany swojego przyszłego grobowca. Chciał, aby wielkością nie odbiegał od innych, ale zapomniał zaznaczyć skali na dokumentach. Robotnicy zaszaleli i odczytali ją według własnej percepcji. Podobno zdziwienie Loyoli, kiedy zobaczył swój „mały i skromny” grobowiec, było jeszcze większe od samej budowli.
Wielu doceniło, że przez całą noc mogli kupić piwo i pobujać się w rytm buczących przebojów. Kiedy ledwo żywy wyturlałem się rano z naszego barłogu, wiedziałem, że do nich nie należę… Głowa mi pękała, a oczy nie chciały się otworzyć. Dopiero babcia Sanchez podważyła je podarowanymi tacos, a zawiasy naoliwiła mocarną kawą. Ale prawie z wrażenia oczy te wypadły, kiedy rodzinka zaprosiła nas do swojego domu! Jednej nocy na chodniku, a drugiej pod dachem.
3-6.11.2018 Izucar de Matamoros 89,9 km /// 5283,34 km
Żegnamy się z gospodarzami i ruszamy w drogę. Ale po 16 km widzimy, że senior rodu macha do nas ze sklepiku na poboczu! Fatamorgana czy ki czort? Pożegnaliśmy się z nimi tak szybko, że nie zdążyli nam zaoferować śniadania ani kawy, dlatego Señor Juan ruszył za nami samochodem żeby coś nam kupić. Przeuroczy ludzie!
Równie niesamowitych spotkaliśmy w Tehuixtla. Chociaż po pierwszych krokach za szeroko otwartą bramą nic nie wskazywało, że spotkamy tam kogokolwiek. Różne miasteczka odwiedzaliśmy, ale to plasuje się w pierwszej trójce najbardziej wyludnionych. Pusty plac i ulice, wzdłuż których, cicho stoją zamknięte na cztery spusty domy. Szkoła opuszczona od lat, gdzie tylko Benito Juarez ogląda z obrazu swoim znudzonym wzrokiem podręczniki zostawione na stolikach. Już nie słychać gwaru dziesiątek dzieciaków i siedmiorga nauczycieli próbujących nad nimi zapanować. Teraz jedyny ruch powoduje wąż śmigający na ukurzonej podłodze. Przed urzędem miasta stoi radiowóz, ale w komisariacie ani żywej duszy. Nawet cmentarz wypełniony „mieszkańcami” tylko do połowy, potwierdza, że nie ma tu zbyt dużo żywych.
Co stało się z mieszkańcami? Przegnała ich katastrofa naturalna? Stali się ofiarami tajnych wojskowych badań chemicznych? Albo zostali porwani przez wysłanników obcej cywilizacji? Otóż nie. Historia tej wsi jest podobna do wielu innych, z których prawie wszyscy mieszkańcy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu szczęścia i swojego miejsca na Ziemi. Dotychczasowe miejsce uznając za niedoskonałe.
Nie było kogo zapytać o pozwolenie, dlatego sami otworzyliśmy sobie kościół, włączyliśmy prąd w skrzynce i podłączyliśmy telefony do ładowania. Już chcieliśmy bić w dzwony, żeby obudzić to miasteczko z letargu, kiedy zza któryś drzwi wyszli do nas ludzie. Szybko okazało się, że to nie wampiry wychodzące po zmroku, ale przeurocza rodzina Fernandez. A kiedy okazało się, że jedyny sklep we wsi był zamknięty, wyrośli jak spod ziemi niosąc naręcza owoców! Po kilku godzinach znowu dopadł nas głód, a oni pojawili się jeszcze raz, tym razem z gorącą kolacją! Zaczęliśmy podejrzewać, że dzięki swojemu wyczulonemu słuchowi wiedzą, kiedy nasze kiszki chwytają za instrumenty i grają swojego marsza. Dlatego nie zdziwiło nas aż tak bardzo, kiedy rano przynieśli nam ciepłe śniadanie. A kiedy je pałaszowaliśmy, przez płot, zupełnie obcy ludzie, podali nam gigantyczną paczkę wypełnioną smakołykami! Musieliśmy stamtąd uciekać jak najszybciej, bo jeszcze kilka takich niesamowitych darów i nie wypchnęlibyśmy naszego wózka.
Nocleg przed urzędem i posterunkiem policji w jednym. Tylko gdzie są ludzie?
Na widok naszej spokojnej jeszcze wczoraj drogi, włosy stanęły nam dęba. Panta rei. Wszystko płynie, więc i nasza droga zmieniła się nie do poznania. Wczoraj spokojny asfaltowy strumyk, dzisiaj zamienił się w rwącą rzekę wypełnioną tysiącami metalowych, rozpędzonych rybek. Głodnych rybek, bo wyglądało, że każda połknęła nie jednego Jonasza, a zazwyczaj całą rodzinę z bagażami. Nie przewidzieliśmy, że niezależnie od szerokości geograficznej fala powrotów ze Święta Zmarłych zamienia nawet najspokojniejsze drogi w niebezpieczne arterie. Zwłaszcza w takich krajach jak Meksyk, gdzie ruch międzystanowy skupia się na kilku istniejących połączeniach.
Głęboki wdech na brzegu i wskakujemy w ławicę ryb, modląc się, żeby żadna nas nie połknęła. Dawno nie szedłem tak niebezpieczną drogą… Ścieżka bez pobocza, ale za to z ogromną ilością ciasnych zakrętów z prawie zerową widocznością. Wężyki samochodów mijały nas rozwiewając włos i prawie muskając lusterkami. Kilka razy kierowcy zauważyli nas w ostatnim momencie i jeszcze długo po tym jak nas cudem mijali, czuliśmy zapach palonych podczas hamowania opon. Strach w oczach!
I wtedy poczuliśmy się jak kolarze w Tour de Mexico, których dogonił service car. Przepychaliśmy wózek przez jedno ze wzniesień, kiedy nagle zatrzymał się obok nas obcy samochód, a przez okno wyciągnięta ręka wręczyła nam pomarańcze. Zaraz za nim zatrzymał się kolejny i z przez okno podano nam dwa soki. Zaś z trzeciego samochodu butelkę coli!
Ledwo mijamy tabliczkę wioski „El Pitayo”, nadziewamy się na dziesiątki stoisk oferujących, cóż innego jak pitaje właśnie 😀 Cała wieś wydaje się żyć wyłącznie z tych smacznych owoców rosnących na kaktusach, a w sporej części świata znanych pod nazwą smoczego owocu. W Polsce zaś pod nazwą… truskawkowej gruszki! Co ciekawe kiedyś wioska ta nosiła miano Guadalupe Allende, ale że wszyscy kojarzyli to miejsce z pitajami, dlatego postanowiono zmienić jej nazwę. To trochę tak, jak gdyby zmienić nazwę miejscowości Sokołów Podlaski na Kaszankę Gryczaną.
Zaraz też z pierwszego domu wychodzi do nas Rigoberto, który zaprasza nas na noc do swojego domu! Jego córka częstuje nas całą baterią łakoci – kawą, ciastkami, kolacją i śniadaniem – a my znowu nie możemy się nadziwić nad uprzejmością mieszkańców Puebli.
W Izucar de Matamoros nie znaleźliśmy hosta z Couchsurfingu ani Warmshowers. Ale za 200 pesos (40zł) dostaliśmy pokój, którego drzwi „zamykaliśmy” cegłą, a w środku mogliśmy otworzyć magiczne okienko z widokiem na… wspólny prysznic, pod którym sprytnie umieszczono jedyne działające gniazdko. Dlatego żeby ładować naszą elektronikę, musieliśmy ciągnąć kable przez okienko, kiedy akurat nikt nie korzystał z łazienki. Ale mogliśmy też taką kąpiącą się osobę nieźle zaskoczyć.
W Izucar zbieraliśmy materiał na temat arboles de la vida, czyli drzew życia. To gliniane rzeźby drzew w swoich konarach i pniu prezentujące początkowo sceny biblijne, a w ostatnich latach sceny z życia codziennego, czy inne elementy zamówione przez kupujących. A tych wyobraźnia wydaje się nie mieć granic. W swoim warsztacie Jorge Balbuena pokazał nam drzewo zamówione przez Cruz Azul, czyli meksykańskiego potentata w produkcji cementu. I tak miejsce Adama i Ewy, zajęły betoniarki, robotnicy i worki z firmowym produktem.
Z materiałem na nowy artykuł, krok po kroku opuszczaliśmy Pueblę, którą zapamiętamy na długo dzięki gościnności, która nas tu spotkała. Czy Morelos, kolejny stan, będzie dla nas równie dobry?
Zdjęcia: Ja i Mexico Magico Blog
Drzewa życia to według mnie jedna z najpiękniejszych rzeczy w meksykańskiej sztuce ludowej. Podczas naszej wędrówki…
Opublikowany przez Mexico Magico Blog Poniedziałek, 12 listopada 2018