Stany Zjednoczone

Co w trawie piszczy. Wędrówka przez Północną Kalifornię

By on 20 października 2019

Runda druga naszych zapasów z Kalifornią, która – jak się przekonaliśmy – nie grała fair. Mieszkańcy wzywali na nas policję, informując o podejrzanych osobach (w domyśle bezdomnych włóczęgach). Lasy atakowały koloniami kleszczy, a Oli poparzyły nogi toksyczną rośliną. Zaś brak alternatywnych dróg zmuszał do poruszania się autostradami uciekając przed stróżami prawa. Na szczęście przed kompletnym załamaniem nerwowym uratowały nas cudowne spotkania, hipisowskie San Francisco, pradawne lasy oraz prawdziwy wysyp rosnących na poboczu jeżyn. Nasz marsz przez północną, pachnącą marihuaną, Kalifornię to dowód, że warto przyglądać się dokładniej chaszczom. Znaleźć tam bowiem można coś, co cię zabije, nakarmi albo… rozbawi 😉 Chodźcie z nami pobuszować w trawie!

31.05.-15.06.2019 San Francisco/Yosemite i Sequoia National Park 140,9 km /// 9768,14 km

Kiedy rozmawialiśmy z Jimem, naszym gospodarzem z Santa Cruz, o planach przejścia do Doliny Krzemowej, ten kręcił z niedowierzaniem głową i życzył nam powodzenia. Jego reakcje zrozumieliśmy dopiero, kiedy zaczęliśmy trawersować górę dzielącą nas od osławionego zagłębia przemysłu informatycznego. Nachylenie drogi i wysokość, na jaką wepchnąłem wózek, wycisnęły z nas siódme poty! Zaraz potem na pełnym pędzie wtoczyliśmy się do mieszkania Moniki i Dawida, którzy przeczytali o nas na Facebooku. Co więcej zaprosili nas też.. na pokład samolotu! A że nigdy z Olą awionetką nie lecieliśmy, to skwapliwie na to przystaliśmy. I tak z 6 kilometrów na godzinę rozpędziliśmy się do kilkuset!

 

Kiedy ta góra w końcu się skończy?

Może znajdziemy tu jakąś kosmiczną technologię, która pomoże stuningować nasz wózek?

Makieta nowej siedziby Apple’a, czyli nic innego jak prawda czasu, prawda ekranu. Najwidoczniej za niedługo wszyscy będziemy patrzeć na świat przez tablety.

Aż chciałoby się spędzić noc…

 

Doszliśmy do Doliny Krzemowej i odlecieliśmy! Dosłownie, bo kiedy mieszkający tu Monika i Dawid dowiedzieli się o nas,…

Opublikowany przez Stones on Travel Wtorek, 4 czerwca 2019

 

Truchtem wpadliśmy w gościnne ramiona Oli i Krzyśka w Palo Alto, czyli kolebki krzemowej doliny. Krzysiek jest pasjonatem nowoczesnych technologii, dlatego dostaliśmy prywatny tur po siedzibach korporacji trzęsących internetowym światem. Ciekawie było zobaczyć garaże i pierwsze siedziby, z których wyszli tacy potentaci jak Google, Facebook czy Apple, i porównać je z ich dzisiejszymi rozbuchanymi placówkami.

Z Olą, Krzyśkiem i garażem, w którym zaczynali pracę William Hewlett i Dave Packard i gdzie zaczęła się historia Krzemowej Doliny.

W poszukiwaniu straconego czasu na Facebooku poszliśmy do jego pierwszej siedziby…

… i obecnej. Ale dostaliśmy od nich jedynie lajka.

Na pocieszenie najnowszy Android podzielił się z nami ciastem w siedzibie Google’a

Miasta wydawały się tu być sklejone. Przechodziliśmy z jednej miejscowości do drugiej nawet nie zauważając granicy pomiędzy nimi. O tym, że jesteśmy już w San Mateo, poinformował nas… wezwany patrol policji! Uśmiechnięci funkcjonariusze powiedzieli też, że dostali wezwanie, jakoby w miejskim parku biwakowała para niebezpiecznych indywiduów. W sensie my. Ale przecież ani nie biwakowaliśmy, ani nie robiliśmy nic niezgodnego z prawem! Ot, odpoczywaliśmy w cieniu drzewa siedząc na trawie. Najwidoczniej komuś musiało to bardzo przeszkadzać, więc poinformował o tym niestosownym zachowaniu stosowne służby. Na szczęście policjantom nasze zachowanie nie przeszkadzało. Z uśmiechem słuchali naszej historii, na koniec uścisnęli ręce i podarowali dwie naklejki z gwiazdką szeryfa z lokalnego biura policji. To chyba naklejki dla przykładnych włóczęgów.

Może naszą obecnością niszczymy ich wyidealizowaną, republikańską wizję przestrzeni publicznej?

Tak zmotywowani popędziliśmy do San Francisco. Niestety miasto wydaje się być położone na siedmiu wzgórzach. Dlatego naszą trasę do mieszkania Ani, która śledziła nasze losy i zaprosiła do siebie, znaczyliśmy często i gęsto kroplami rzęsistego potu. Garść dni spędziliśmy także u Basi, która od kilku lat z tego miasta zrobiła swoje miejsce na ziemi. To ona podratowała nas ubraniami, zrobioną na drutach dla Oli czapką oraz całym workiem witamin, które w kolejnych dniach miały nam uratować zdrowie.

Ten kraj skonstruowany jest dla ludzi poruszających się samochodami. Do tego stopnia, że czasami samochód staje się przedłużeniem człowieka.

Ciekawe, czy zamiast Biblii czyta się w tym miejscu encyklopedię

A w rosyjskich delikatesach takie cuda!

Niezastąpiona Ania

Niesamowita Basia i równie fantastyczna czapka zrobiona przez nią dla Oli na szydełku. Uratowała niejeden raz Olową głowę przed wiatrem i mrozem

O San Francisco mówi się, że to 49 mil kwadratowych otoczonych rzeczywistością. Coś w tym jest, bo wycieczka przez kolejne dzielnice przypomina spacer przez zupełnie różne krainy, gdzie zmienia się absolutnie wszystko. Nawet strefa klimatyczna! W jednej pada deszcz, dachy domów toną w zwałach chmur, a mieszkańcy w odmętach swoich puchowych kurtek. W drugiej rodziny ciągną z kocami i piknikowymi koszami do parków, aby w słoneczku wylegiwać się na trawie.

Od biznesowych wieżowców w dwie przecznice można przenieść się w sam środek azjatyckiej ulicy w Chinatown. Kilka szybkich kroków dzieli sztywną dzielnicę japońską od chaotycznej latynoskiej. Hipisowskie Haight-Ashbury wciąż pachnie trawą jak podczas Lata Miłości 1967. Zaś jedno wzgórze dalej leży dzielnica Castro, gdzie pod tęczowymi flagami rozkwita miłość i równe prawa, o które walczył tu niegdyś Harvey Milk.

Jedno miasto, kilkadziesiąt nacji i setki, często nieoczywistych, miejsc do odkrycia. Jak na przykład muzeum wibratorów (te najstarsze przypominają raczej narzędzia tortur, które bez problemu mogłyby znaleźć się na wyposażeniu średniowiecznej inkwizycji) czy też uliczne, jednoosobowe kino, w którym przez 24 godziny na dobę puszczane są nieme filmy. Albo muzeum starych maszyn na monety z początku XX wieku, które teraz chyba bardziej straszą niż bawią.

Jeśli adrenaliny nie podniosą górki, z których zjazd samochodem przypomina przejażdżkę rollercoasterem, to zrobią to niestety całe rzesze bezdomnych. Nie do końca rozumieliśmy ostrzeżenia przed ześwirowanymi włóczęgami. Do czasu kiedy jeden z nich o włos nie zdzielił mnie workiem pełnym butelek, a inny prawie wyrwał telefon, bo ubzdurał sobie, że kręcę jego, a nie znajdujący się z zupełnie innej strony landmark. Takiego stężenia wariatów na metr sześcienny nie widziałem nigdzie, a niektórzy bezdomni i tak, ze strachu przed innymi kloszardami, przenoszą się do San Jose.

Po całej masie amerykańskich, nijakich w smaku miast, jakby kopiowanych i wklejanych w kolejnych lokacjach, San Francisco w końcu jest… jakieś! Ma swoją niezwykłą historię, trochę szalony, ale jednak charakterystyczny klimat, rozbuchane życie kulturalne i architekturę, która w końcu nie wygląda jak filmowa makieta. Jak na razie uniwersum San Francisco to najlepsze miejsce, jakie zbuszowaliśmy w Stanach. Porywamy stąd kamyk, aby kiedyś jeszcze tu wrócić.

Co to za hałasy w centrum miasta?! Ahh to tylko lwy morskie przejęły w kontrolę jedną z przystani.

 

 

Muzeum starych maszyn rozrywkowych

W dzielnicy chińskiej…

… można znaleźć piekarnię szczycącą się tym, że kiedyś jadł tu Bill Clinton 😀

 

View this post on Instagram

Parada Równości w San Francisco dopiero za dwa tygodnie, ale już całe miasto przyozdobione jest tęczowymi flagami. W Stanach bowiem cały czerwiec jest ogłoszony miesiącem równości. . Flagi wiszą na budynku ratusza, przed kościołami i co kilkanaście metrów na głównej ulicy miasta, a sklepy na tę okazję przygotowują specjalne równościowe witryny. T-Mobile zmieniło swoje logo na tęczowe, a hasło na "Unlimited Pride" (w nawiązaniu na angielskiej nazwy Parady Równości). . Sieciowe sklepy odzieżowe zaraz przy wejściu mają specjalne stoisko z ubraniami na paradę, łącznie z tęczowymi śpioszkami dla niemowlaków. Dzieci w szkole rysują okolicznościowe rysunki. Flaga Stanów czasowo zmieniła swe paski na tęczowe i nikt się jej nie czepia jak Tęczowej Matki Boskiej Częstochowskiej. . Na części powyższych zdjęć znajdziecie także te z Castro, gejowskiej dzielnicy San Francisco, gdzie tęczowe są pasy i bankomaty, a tęczowe flagi wiszą przez cały rok. Jest też muzeum oraz aleja gwiazd ruchu LGBT. . Stones on Travel – Pieszo przez Ameryki . #stonesontravel#stany#stanyzjednoczone#kalifornia#podroze#blogtrotters#blogtroterzy#polishtravelblogs#polishtraveller#polacywpodrozy#motywacja #inspiracja #sanfrancisco #sf #castro #sfpride #paradarownosci #paradarówności #tęcza #teczowaflaga #flaga #tęczowaflaga #wolność #równość #lgbt #patriotyzm #paradarówności2019 #paradarownosci2019 #tolerancja #loveislove

A post shared by Arek Winiatorski&Ola Synowiec (@stones_on_travel) on

Tymczasem zrobiliśmy sobie wakacje od wakacji, zostawiliśmy wózek w San Francisco i popędziliśmy zwiedzać parki narodowe. A to wszystko dzięki mieszkającej niedaleko Agnieszce, która dowiedziała się o nas i zaprosiła do swojego domu w górach. Razem z czwórką niesamowitych dzieciaków, mężem i babcią nakarmili, obwieźli i sprawili, że w sekundę poczuliśmy się jak rodzina. To nie wyświechtany frazes! Naprawdę mocno się zżyliśmy i ciężko było się nam rozstać.

Po wizycie w Parku Narodowym Sekwoi wszystkich nas bolała szyja od zadzierania głów do góry. Bo to tutaj znajdują się najwyższe drzewa na świecie i jedno uznawane za największe i najcięższe na globie  Generała Shermana, o objętości prawie 1500 m3 i ważącego około 1400 ton, nie da się nie zauważyć. A jeśli ktoś go w niewyjaśnionych okolicznościach przegapi, to które to drzewo rozpozna po proporcjonalnej do jego wysokości kolejce turystów chcących zrobić sobie przy nim zdjęcie.

Za to nijak nie da się przegapić mieszkających tu dzikich zwierzaków, bo same wskakują przed jadące samochody! Ola zaciskała kciuki, żeby zobaczyć chociaż wiewiórkowate chipmunki, kuzynów Chipa i Dale’a, a dostała bliskie spotkanie trzeciego stopnia z jeleniem i… niedźwiedziem!  Ja zaś – ze śniegiem, który ostatni raz dotykałem 2,5 roku temu na południu Argentyny.

W Parku Narodowym Yosemite nie da się zaś przegapić innych gigantów – górskich szczytów Half Dome i El Capitan. Ten pierwszy, przypominający ćwierćkulę, wykorzystuje w swoim logo firma turystyczna The North Face. W latach 70. XIX wieku uznawany za „absolutnie niedostępny” dzisiaj zdobywany jest nawet przez ponad 1000 wspinaczy dziennie! A drugi to jeden z najsłynniejszych celów wspinaczkowych na świecie, z ponad 70 wyznaczonymi trasami. Polecamy dokument „The Dawn Wall” o Tommym Caldwellu, który przez 8 lat przygotowywał się do zdobycia nigdy nie zdobytej wcześniej ściany, aby w końcu podjąć atak szczytowy, który potrwał 19 dni. Albo „Free Solo”, zdobywcę zeszłorocznego Oscara, o Alexie Honnoldzie, który jako pierwszy i jedyny wspiął się na El Capitana bez żadnych zabezpieczeń. Prawdziwe szaleństwo!

Za to innych gigantów nie można nie usłyszeć. Wysokie jak wieżowce wodospady ogłuszają i onieśmielają swoją potęgą. Szkoda tylko, że tak jak dużo ton wody przewala się przez nie na sekundę, tak gigantyczne tłumy przyjeżdżają ten spektakl podziwiać. Prawdziwe korki w środku lasu, zakorkowane parkingi i pola kempingowe to tutaj smutna norma. Podobno wystarczy wejść w jeden z kilku bocznych szlaków, aby zamiast tłumów widzieć hasające zwierzaki. Dlatego żeby wrócić i się o tym przekonać stąd także porwaliśmy kamyk.

Agnieszka, jej czwórka dzieci, my i jedno z najwyższych drzew na świecie. Bonus w postaci nieznanych nam turystów po prawej stronie.

Śnieg!

Zbychu i Buddy, kolega dzieciaków Agnieszki, które zabierają go ze sobą w każdą podróż

Spotkała nas także nie lada gratka! Odwiedziliśmy także stuletnie elektrownie wodne, do których na co dzień nie ma wstępu nikt poza pracownikami. No chyba, że zna się Todda, męża Agnieszki, który tam właśnie pracuje i sam zaproponował nam tę wyprawę. Co tam znaleźliśmy do przeczytania na Facebooku:

Magia w podróży to przypadkowo poznani ludzie oraz ich spontaniczne i tak nietypowe propozycje, że nie pozostaje nic…

Opublikowany przez Stones on Travel Niedziela, 16 czerwca 2019

 

16 – 19.06.2019 Boczna droga niedaleko Russian Gulch State Beach 141,2 km /// 9909,34 km

Z nową energią opuściliśmy San Francisco przechodząc przez osławiony Golden Gate Bridge, i ruszyliśmy na spotkanie północnej Kalifornii. Kolejne noce spędziliśmy u gospodarzy znalezionych na portalu Warmshowers. Najpierw na stołach w gabinecie masażu prowadzonym przez Johna i Mary Carol. John, jako druga osoba w trakcie całej mojej wędrówki (po Piotrku w San Cristobal na południu Meksyku) dołączył się do naszej kawalkady i postanowił odprowadzić nas 5 kilometrów 🙂 Zaś po przerzuceniu się przez kolejną na naszej trasie górę (do ich obecności powinniśmy się już przyzwyczaić, a jednak wciąż nas zaskakują) kolejną noc spędziliśmy w pięknie odrestaurowanej przez Adama stodole.

 

To musiał być niezwykły pies

Jakość i sieć ścieżek rowerowych nie przestanie nas zaskakiwać

Limit ciężaru na ścieżce rowerowej? Dobrze, że jesteśmy szczupli

John, który dołączył się do naszej wędrówki

W stodole u Adama oprócz nas spała także cała rodzina myszy. Dlatego, żeby nie skakały ani po nas, a tym bardziej po jedzeniu, siebie schowaliśmy w namiocie, a jedzenie w szkatule skarbów

Boczną drogą, tradycyjnie już bez pobocza, przeszliśmy przez pola i miniaturowe wsie. Mimo, że rozglądaliśmy się na lewo i prawo za miejscem do rozbicia namiotu, to ciągnące się kilometrami druty kolczaste i lasy pełne kleszczy (po szybkiej wizycie w „toalecie” na moich nogach przyniosłem ich kilkanaście!), skutecznie utrudniały nam to zadanie. W końcu jednak kawałek odpowiedniego gruntu znaleźliśmy na… cmentarzu! Ciche i spokojne towarzystwo – tego nam było trzeba 🙂

Współcześni kowboje jeżdżą już na mechanicznych koniach. A konkretniej na quadach.

Nabiał roku 1991. Czy to naprawdę powód do dumy?

Następnego dnia z każdym krokiem co raz bardziej zanurzaliśmy się w ocean lepkiej mgły. Nad nami fruwać zaczęły stada ptaków, co było najlepszym znakiem, że zbliżaliśmy się do portowej miejscowości Bodega Bay. Osławionej przez Alfreda Hitchcocka, który tutaj umieścił akcję „Ptaków”.

Po kilku krokach w nadmorskiej miejscowości Bodega Bay wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Winę zrzucaliśmy to na domy…

Opublikowany przez Stones on Travel Niedziela, 23 czerwca 2019

Kolejna para poszła na cmentarzysko starych butów

Mijani przez dziesiątki ponadgabarytowych kamperów, zabierających nie tylko fragment sąsiedniego pasa, ale i w gruncie rzeczy nieistniejące pobocze, po którym staraliśmy się poruszać, dotarliśmy nad Rosyjską Rzekę. Nie powinno nas dziwić, że nad jej brzegiem znaleźliśmy restauracje serwującą dania… rosyjskie właśnie. Zaś zdziwiło dogłębnie, że za pyszny obiad składający się w końcu ze znanych smaków, prowadzące je Rosjanki pobrały co łaska! Ale chyba jeszcze bardziej zaskoczyła nas polska flaga wywieszona przed domem znajdującym się vis a vis rzeczonej restauracji. Okazało się, że babcia mieszkającego tam Roberta była Polką. Ten nie potrafi już mówić w nadwiślańskim języku, ale aby uczcić pamięć swej rodziny wiesza biało-czerwoną flagę. I jak stwierdził, działa ona na przejeżdżających Polaków jak lep na muchy, zatrzymujących się tu niemalże każdego dnia.

Znowu na jedynce!

Most na Russian River

Tej nocy rozbiliśmy się na końcu jednej z bocznych dróg. Przez całą noc nadsłuchiwałem, czy nie nadchodzą niedźwiedzie.

20-23.06.2019 Manchester 92,8 km /// 10002,14 km

Po przerzuceniu się przez siatkę górskich serpentyn zauważyliśmy na horyzoncie zabudowania nie pasujące do otoczenia ani stylem, a tym bardziej wiekiem. Okazało się bowiem, że to historyczny Fort Ross, czyli najdalej na południe wysunięta rosyjska osada. Istny wehikuł czasu!

View this post on Instagram

Co to za cerkiewki? Forty kozackie? Tajgi syberyjskie? Czy tak się rozpędziliśmy w naszej marszrucie, że przez Alaskę doszliśmy do Rosji? Ha, wiecie, że – było dokładnie odwrotnie: to Rosjanie w XIX wieku tak się rozpędzili, że przez Alaskę dotarli aż do Kalifornii. . Widoczny na zdjęciach Fort Ross był najdalej na południe wysuniętą na południe osadą rosyjską w Ameryce. Miejsce to powstało, by zaopatrywać w pożywienie Rosjan na Alasce, którzy polowali na wydry morskie – ich futra stały się w tamtych czasach najnowszym krzykiem mody. W latach 1812-1842 w Fort Ross mieszkali Rosjanie wraz z dwoma lokalnymi plemionami indiańskimi oraz Aleutami z Alaski, których zatrudniano do pracy, a z czasem zaczęto zakładać wspólne, metyskie rodziny. . Rosjanie byli tu krótko, ale to właśnie oni przeprowadzili jedne z pierwszych badań tutejszej ludności rdzennej, flory, fauny, prądów morskich i ruchów sejsmicznych, kładąc podwaliny pod przyszłe poznawanie Kalofornii od strony naukowej. . Stones on Travel – Pieszo przez Ameryki . #stonesontravel#stany#stanyzjednoczone#kalifornia#podroze#blogtrotters#blogtroterzy#polishtravelblogs#polishtraveller#polacywpodrozy#podrozowanie #pieszo#wedrowka#longwalk#walking #motywacja #inspiracja #fortross #russiancalifornia #rosjanie #historia #ciekawostki #cerkiew #rosja #fort

A post shared by Arek Winiatorski&Ola Synowiec (@stones_on_travel) on

Dokładny opis szlaku o długości trochę większej niż 300 metrów 🙂

Wycieńczeni przejściem przez piękne, ale niekończące się wzniesienia, postanowiliśmy skorzystać z gęstej sieci kempingów prowadzonych przez stan Kalifornia. Pod amerykańską flagą szliśmy już drugi miesiąc, a dopiero teraz, pierwszy raz zapłaciliśmy za nocleg! Na szczęście dla naszego portfela, jeśli przybędzie się na taki kemping stanowy o sile własnych mięśni (tzn. bez samochodu), nocleg kosztuje zazwyczaj jedynie 5 dolarów od osoby (w Meksyku za 10 dolarów mieliśmy skromny pokój w hotelu, ale tutaj to naprawdę tyle co nic!).  Nazywa się to bike&hike, a na stronie kalifornijskich parków stanowych jest lista kempingów, które oferują taką opcję. Na kempingu pierwszy raz zetknęliśmy się ze skonstruowanymi skrytkami „antyniedźwiedziowymi”, czyli specjalnymi szafeczkami, do których powinno wkładać się zapas jedzenia. Nie chcielibyśmy przecież, aby niedźwiedź zapukał w środku nocy do naszego namiotu prosząc o szklankę cukru albo dwa jajka 🙂

Stojący po środku niczego sklepik i stacja benzynowa. Dla wielu to centrum wszechświata.


Ta skrzynka antymisiowa jest jeszcze prowizoryczna, im dalej na północ, tym skrytki będą bardziej pancerne.

Mając po swojej lewej stronie, wydawało się, niekończący płot odgradzający bodaj najdłuższe prywatne osiedle jakie kiedykolwiek widzieliśmy, dotarliśmy do granicy hrabstwa Mendocino, jednego z trzech hrabstw (obok Trinity i słynnego Humboldt), które tworzą tzw. Emerald Triangle, miejsce, gdzie produkuje się większość marihuany na rynek amerykański. To tutaj wzgórza aż pachną od uprawianej od lat marihuany. Noc postanowiliśmy spędzić w terenie sprawdzonym w Meksyku, ale jeszcze nigdy nie wypróbowanym w po tej stronie muru. Poszliśmy do kościoła. A że nikogo tam nie zastaliśmy, dlatego urządziliśmy samowolkę i rozbiliśmy się w lasku nieopodal. Pastora poznaliśmy o poranku, a co z tego spotkania wynikło przeczytacie na Facebooku:

Ledwie napisaliśmy post o tym, jak ciężko jest nam się w USA zdrowo odżywiać w rozsądnej cenie, a Stany postanowiły nam…

Opublikowany przez Stones on Travel Czwartek, 27 czerwca 2019

Obładowani podarowanym jedzeniem przeszliśmy do wsi Manchester, gdzie czekał na nas Patrick, ojciec Willi, z którą wcześniej skontaktowałem się na Couchsurfingu. Dziewczyna w tym czasie była w Europie, ale Patrick stanął na wysokości zadania i ugościł nas iście po królewsku. Przez dwa dni siedzieliśmy w jego gospodarstwie, w jego domku na prerii, w jego małym szczęściu, które pomalutku, latami budował dla swojej rodziny gdzieś na pustkowiach północnej Kalifornii. Dwadzieścia lat temu po hipisowsku postanowił „powrócić do natury”, bo „cóż innego nam pozostało, możemy tylko uprawiać swój ogródek i zrobić coś dobrego dla świata produkując jedzenie, które jest zdrowe dla nas oraz dla niego”.

Kościół w kształcie… krewetki

Patrick ze swoim kolegą w swoim małym raju.

24-30.06.2019 Garberville 184,8 km /// 10186,94 km

Pędząc wybrzeżem, które olśniewało nas widokami i smagało porywistym wiatrem, doszliśmy do Judy, prowadzącej kolejny warmshowerowy hub, gdzie przespaliśmy się w jej wiekowym kamperze. Następnego dnia, przechodząc przez Fort Bragg, po raz kolejny przekonaliśmy się, że nie warto wierzyć internetowym zdjęciom z krańca świata. To, co reklamowane jest jako szklana plaża,która podobno w całości pokryta jest unikalnym na skalę światową szklanym piaskiem, w rzeczywistości przypomina klasyczne wybrzeże z nielicznymi kamyczkami w kolorach tęczy. Cieszymy się z rzeczy małych, więc to co znaleźliśmy i tak wywarło na nas ogromne wrażenie, lecz nie dziwiły głosy rozczarowania innych turystów.

W kamperze u Judy

Szklana plaża

Jennifer, która gości rowerzystów z całego świata już od lat, zaoferowała nam miejsce na nocleg na swojej posiadłości. A że znajduje się ona głęboko w lesie, dlatego przez całą noc towarzyszyły nam hasające wokół namiotu piękne sarny, które aż chciało się przytulić, i skunksy, które aż chciało się odgonić.

Jennifer i jej córka

Kolejne dwa dni to starcie z górami przypominającymi te z naszych najgorszych koszmarów. Duże nachylenie, brak pobocza, a w zamian za to spory ruch z nieodłącznymi już chyba kamperami i nowością – ciężarówkami przewożącymi ścięte drzewa. Nie wiemy, które z tych dwóch monstrów było dla nas, malutkich piechurów, gorsze. Po nocy spędzonej na kolejnym kempingu, ruszyliśmy ku spotkaniu z marihuanową legendą – Garberville. O samym miejscu, spotkanych tam Polakach i marihuanowym przemyśle jako takim pisaliśmy na Facebooku.

Taki znak wywoływał gęsią skórkę

Giganty zamiatające pobocza

Koniec jedynki, którą przeszliśmy dobrych kilka setek kilometrów.

Wchodzimy w marihuanową krainę!

Kalifornia od samego przekroczenia granicy pachnie marihuaną. Ale nigdzie nie pachnie aż tak jak tutaj, w hrabstwie…

Opublikowany przez Stones on Travel Wtorek, 2 lipca 2019

W tej części Kalifornii łatwiej jest kupić marihuanę niż chleb

1-4.07.2019 Eureka 118,4 km /// 10305,34 km

Opuszczając Garberville nagle przestaliśmy być legalni. Droga 101 zmieniła się w autostradę typu freeway, a na tej poruszać mogą się jedynie pojazdy zmotoryzowane. Nie było dla niej żadnej alternatywy, żadnej bocznej drogi, nawet nadrabiającej jakiś horrendalny kilometraż. Dlatego rowerzystom w ramach wyjątku pozwolono się nią poruszać. Ale na nas czekała tabliczka „Pedestrians prohibited”. Nie mieliśmy innego wyjścia, dlatego przechodząc obok niej zamknęliśmy jedynie oczy udając, że jej nie widzimy, i ruszyliśmy na północ. A tam, jak się okazało po kilku kilometrach, czekał niewzruszony policjant z Highway Patrol. Nie działało żadne tłumaczenie. Że nie ma żadnej alternatywy. Że idziemy aż z Panamy. „Nie ja ustalam prawo, moją pracą jest jego egzekwowanie” – powiedział. Adrenalinę podniósł także groźbą, że osobiście wsadzi nas do aresztu, jeśli jeszcze raz zobaczy nas na freewayu. Ale że innej opcji nie było, a my nie przyszliśmy tylu tysięcy kilometrów, żeby nagle zacząć łapać stopa, zaryzykowaliśmy. Dlatego rozwijając nadludzkie prędkości, z sercem na ramieniu, przeskakiwaliśmy od jednego zjazdu do drugiego licząc na to, że staniemy się niewidzialni dla mijanych patroli. Lżej oddychaliśmy dopiero mijając upragnioną tabliczkę „END FREEWAY”.

Szliśmy lewym pasem, czyli początek autostrady był dla nas końcem strachu przed złapaniem przez policje

Kolejne dni spędziliśmy w otoczeniu prawdziwych gigantów. Zatopiliśmy się bowiem w zielonym cieniu lasu Redwood. Redwood to gatunek endemicznego dla tego regionu drzewa (po polsku sekwoja wieczniezielona), które swoją drogą jest – tadam, tadam, tadam – najwyższym gatunkiem drzewa na świecie. Niestety przedstawicieli sequoia sempervirens ostało się do naszych czasów niewielu, szacuje się, że jedynie około 4 procent niegdysiejszej populacji… .

Wszystko za sprawą nieustraszonych drwali, zwalistych samców-alfa, ikonicznych amerykańskich lumberjacków, którzy wycinają w pień czerwone drzewa (a testosteron kapie im wtedy filmowo ze zmęczonych czół). Są oczywiście tacy, którzy nie dają się uwieść amerykańskiemu symbolowi męskości, a stają po stronie uciśnionych i przybywają tłumnie, by ich bronić. .

Historia przykuwania się do drzew ma tutaj już ponad sto lat i wciąż nie wychodzi z mody. Załapaliśmy się na spektakularną akcję wszystkich chyba posiłków okolicznej policji stojących nad osiemdziesiąciolatkiem, który postanowił spędzić sobie cały wtoreczek przykuty do bramy lokalnego tartaku. Za siatką, w jeżynach siedziała także cały dzień banda hipisów z pobliskiego studeckiego hipimiasteczka Arcata. Wyjaśnili nam, że wspierają protestującego swoją obecnością oraz muzyką płynącą z przywiezionej przez nich gitary. I tak sobie stali dzień cały: przykuty do bramy emeryt, dziarscy chłopcy z policji, władze tartaku i hipisi z gitarą. Takie lokalne rozrywki. Bo czas w lesie Redwoods płynie niespiesznie.

 

 

Oto on, to on rządzi ziemiami, przez które właśnie przechodzimy. Wielka Stopa, zwany przez Indian Sasquatchem, to daleki…

Opublikowany przez Stones on Travel Środa, 10 lipca 2019

Z krainy Wielkiej Stopy wystrzeliliśmy nie dlatego, że czuliśmy jej oddech na karku, ale aby zdążyć na obchody 4 lipca do miejscowości Eureka. Nasz rozbity namiot zostawiliśmy w ogródku Phyllis, hosta z Couchsurfingu, a sami ruszyliśmy na obchody święta niepodległości.

Taką infrastrukturę to ja rozumiem! Światła ostrzegające o obecności rowerzystów na moście <3

Nasz dom w ogródku Phyllis

4 lipca, czyli amerykański dzień niepodległości. Goniliśmy nań co sił w nogach, by nie spędzać go w środku lasu, i w…

Opublikowany przez Stones on Travel Sobota, 6 lipca 2019

5-7.07.2019 Trinidad 86,5 km /// 10391,84 km

Po nocy spędzonej w miejscowości Arcacie, u siostry poznanej jeszcze w Monterey Avalon, a potem szybkim marszu do Trinidad, gdzie zatrzymaliśmy się u Carol (wieloletniej pracowniczki Parku Stanowego, która opowiedziała nam jak postępować z niedźwiedziami. I facetami, bo po śmierci męża zmienia chłopaków wciąż szukając tego idealnego <3 ), po raz kolejny stanęliśmy przed nie lada dylematem. Bowiem jedyna dostępna nam ścieżka prowadziła poboczem Drogi Stanowej 101, na którą wszystkie znaki na niebie i te postawione na wjeździe na niej, wskazywały, że wstępu nie mamy. Przylizaliśmy włos, poprawiliśmy kamizelki oraz folię, aby w oczach kierowców oraz potencjalnych stróżów prawa wyglądać choć trochę jak podróżnicy, a nie bezdomni, i szybkim truchtem ruszyliśmy przed siebie. Strach, że zostaniemy zatrzymani, chowaliśmy pod rozdawanymi kierowcom promiennymi uśmiechami licząc, że jednocześnie sprawiają, że jesteśmy niewidoczni dla policji. I chyba tak było, bo nikt nie zareagował na nas przez około 40 kilometrów marszu. Zaś my na widok tabliczki oznajmiającej o końcu freewayu zareagowaliśmy nad wyraz żywiołowo 🙂 Jeszcze większą radość wywołały u Oli spotkane na poboczu stada przepięknych jeleni kanadyjskich (cztery w ciągu jednego dnia!). Odkryliśmy wtedy, że wózek przydaje się nie tylko do tachania naszego dobytku. Kiedy inni turyści starali się bezowocnie uchwycić ich schowane w trawach pyszczki, my używaliśmy naszej tajnej broni – wózka. Bowiem od kiedy zacząłem iść, okazywało się, że ma on cudowną moc przyciągania uwagi zwierząt wszelakich. Kiedy pcham wózek te rzucają swoje zajęcia i z zaciekawieniem wbijają ślepia chyba nawet nie we mnie, co w wózek właśnie. Nieraz przybiegały do wózka całe stada krów, które tłumnie towarzyszyły nam w marszu wzdłuż płotu przy drodze. Może myślą, że to jakiś zwierz? Tak więc ja robię za przynętę, a Ola poluje wtedy na nie z aparatem, czego efekty zobaczycie poniżej.

Carol

W jej domu dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w połowie drogi pomiędzy Meksykiem a Kanadą!

Kampery szerokie jak gigantyczne pudełka zapałek, to jeden z większych koszmarów na naszej trasie. Dlatego takie tabliczki witamy podniesionym kciukiem.

Niektóre pozbawione pobocza mosty, były nie lada wyzwaniem do pokonania. Nie pozostało nic innego jak znaleźć lukę i spróbować je przebiec.

 

Niestety jej radość została przerwana przez niekończące się swędzenie ran, które pojawiły się na nogach. Po konsultacjach z lokalsami doszliśmy do wniosku, że powstały przez kontakt z toksyczną rośliną zwaną poison oak, czyli sumakiem jadowitym, popularną w tej części Stanów Zjednoczonych. Końcówki jej liści pokryte są olejem, który kilka dni po kontakcie z ciałem zaczyna tworzyć najpierw swędzące, a potem ropiejące rany. Ola z tego powodu nie mogła spać, a rany niemalże uniemożliwiały jej ruch. Kupiliśmy maść, którą nam polecono, i z zaciśniętymi zębami ruszyliśmy przed siebie.

8-9.07.2019 Crescent City 65,1 km /// 10456,94 km

Na naszej trasie zaczęliśmy spotykać coraz więcej jeżyn. Krzaki, przez nikogo nie obrywane, zaczynają się uginać pod ciężarem co raz bardziej dojrzałych owoców. Zerowe zainteresowanie rosnącymi przy drodze owocami jest nam jak najbardziej na rękę, bo w sposób poważny uzupełniają nasze braki witaminowe. Uzupełniają je też nasi cudowni gospodarze spotykani na portalu Warmshowers. Gerry i Trudy, mieszkający na obrzeżach Crescent City, są wegetarianami, dlatego talerz świeżych warzyw i owoców, które podarowali nam na kolacje i śniadanie, przyjęliśmy jak prawdziwy dar z niebios! Istna witaminowa bomba!

Po prawie dwóch latach pieszej wędrówki, i otwierania konserw za pomocą noża i kamienia, na poboczu znaleźliśmy Świętego Grala. Otwieracz do konserw! Czas z końcem epoki kamienia łupanego 🙂

Z Trudy i Gerry’m, wegetariańskim małżeństwem.

Następnego dnia ruszyliśmy na spotkanie granicy, której wypatrywaliśmy chyba bardziej, niż tej dzielącej Meksyk od Stanów Zjednoczonych. Wyruszyliśmy w stronę granicy stanu. Kalifornia ciągnęła się w nieskończoność, przejście jej wybrzeża zajęło nam 2 miesiące i 20 dni. W tym czasie pokonaliśmy na jej terenie 1800 kilometrów. To prawie tyle co z Polski do Hiszpanii! Kalifornia podbiła oczywiście nasze serca: zachwycił nas ład i porządek, kultura jazdy kierowców i ta międzyludzka życzliwość, filmowe Los Angeles i hipisowskie San Francisco, pradawne lasy i taka ilość dzikich zwierząt, że zastanawialiśmy się czy nie jesteśmy w ukrytej kamerze Animal Planet i czy gdzieś z offu nie usłyszymy za chwilę głosu Davida Attenborough.

Ale z drugiej strony Kalifornia trochę dała nam w kość. Szczególnie na sam koniec. Pomijając ciągłe bolączki związane z wiatrem wiejącym nieprzerwanie w twarz, braniem nas za bezdomnych oraz ogromnymi odległościami do sklepów spożywczych, pojawił się problem znacznie większy, czyli brak dróg, po których mogliśmy poruszać się legalnie. Podobno pod kalifornijskim słońcem ciężko o depresję, ale my w ostatnich dniach przeżyliśmy prawdziwe załamanie. Zmęczeni niekończącym się strachem kipieliśmy złością i rezygnacją. Stopy nie chciały odrywać się od ziemi, a myśli coraz częściej wracały do latynoskiej części Ameryk.

Jednak jak w każdej przygodzie tak i u nas czasem słońce, czasem deszcz. Wierzymy, że coś się kończy, aby zacząć mogło się coś nowego. Mapy pokazywały, że Oregon powinien być przyjaźniejszy. Więcej sklepów, kempingów, hostów z Warmshowers. Za to mniej autostrad bez alternatywnych dróg. Więc w górę serca i kąciki ust! Oregonie, nadchodzimy!

 

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

1 Comment
  1. Odpowiedz

    stefan

    21 października 2019

    tez tak chce ……………………..

LEAVE A COMMENT