Meksyk

Droga Cukru i Potu

By on 23 września 2018

27.07.2018, Francisco Villa 36,3 km /// 3983,02 km

Trochę mnie tu nie było z przyczyny prozaicznej. Nie chciało mi się pisać 🙂 Ale że znowu droga umyka mi pod nogami, to nowe historie same nawijają się na klawisze. Więc zaczynamy! Historia utknęła, kiedy wybierałem się do kompleksu świątyń Tenam Puente. Znalazłem to miejsce przypadkowo i się zakochałem…

Wcześniej nie przyjeżdżałem do takich miejsc. A bo małe, zarośnięte i nic nie widać. Ale na tym polega ich magia i tajemnica! Że nic nie jest takie oczywiste, wygolone i dane kawa na ławe. Tu jest parno i gęsto od historii, a nie od turystów mających gdzieś, po czym chodzą. Byle pod fotami było milion lajków. Tu trzeba przedzierać się przez małe zagajniki, zaglądać przez drzewa, szukać. Czułem się jak Indiana Jones 😀 Miałem więcej radochy z samotnego (bo byłem tam kompletnie sam!) siedzenia na ruinach w cieniu deszczowych drzew niż kiedy 6 lat temu topiłem się we własnym pocie i zdzierałem łokcie przepychając się przez setki turystów na Piramidzie Słońca w Teotihuacan.

Do tego nie musiałem płacić za bilet, bo dzień wcześniej widział mnie strażnik na drodze i uznał, że nie będę płacił za wejście 🙂 Do tego zrobiłem przepierkę w umywalce, nacieszyłem się porcelanowym sedesem i w drogę! Drogę, która z każdym krokiem stawała się coraz bardzo daleka od tej wyśnionej. Kamienie tnące opony odskakiwały spod wózka jak wystrzelone z procy, strasząc krowy z wrażenia na mój widok przestające rzuć trawę. A potem było tylko gorzej. Kilkukilometrowy spadek wysypany pokruszoną skałą i pyłem, na którym ślizgałem się jak szalony. Jak to musiało wyglądać z dołu! Długowłosy, długobrody gringo z chudą, gołą klatą ciągnięty przez dziecięcy wózek ślizga się na kamieniach ciągnąc za sobą welon kurzu. Zachowywałem się jak na psim zaprzęgu. Tylko że bez psów 🙂 Potem szybki rajd już po płaskim asfalcie, wjazd do wsi i nocleg w otwartej hali sportowej.

Kolacja w knajpie: „Jezus i Ciężarówki”

28-29.07.2018 Wieś niedaleko Amatenango del Valle 65,7 km /// 4048,72 km

Następnego dnia wchodzę jeszcze do wodospadów El Chiflon, i pędze dalej drogą prowądzącą na przestrzał przez pola trzciny cukrowej. Uroczo ale… lepko! Cała droga aż lepiła się od cukrowego soku. GIGANTYCZNE ciężarówki przewożące słodkie pędy zostawiały za sobą tym razem nie chmurę spalin, ale opary landrynkowego pyłu. Z każdym wdechem przed oczami stawały mi wspomnienia wszystkich zjedzonych cukierków, i narastała chęć zjedzenia kolejnych. Jednak po kilku godzinach marszu w tych słodkich oparach, myśl o łakociach była wypierana przez skręty żołądka i odruchy wymiotne.

Uciekając przed deszczem wtaczam się do miniaturowej wioseczki Soyatitan, w której z daleka rzuca sie w oczy wyglądająca jak zamek fasada kościoła. Szkoda tylko, że z drugiej strony stoi rozpadająca się, malutka świątynia. Ciekawa metafora kościoła samego w sobie 😉 Noc w parku z pochrapywaniem miejscowego pijaczka w tle.

Kolejny nocleg w miniaturowej mieścinie bez nazwy. Jedyny sklepik prowadzony jest przez rodzine, która wszystkie produkty trzyma w kredensie w swoim salonie, specjalnie się tym faktem przed światem nie chwaląc, i nie wieszając nawet namniejszej karteczki, że coś się tu sprzedaje. Dlatego zanim obszedłem całą wioseczkę anonsowany szczekaniem psów, i znalazłem to miejsce, zdążyła mnie poznać cała lokalna społeczność. Ale kiedy seans filmu dla lokalsów pt. „Gringo i Poszukiwacze Zaginionego Kredensu” dobiegł końca, fajnie było usiąść z nimi przed kościołem i do późna pogadać o różnościach.

30.07-01.05.2018 San Cristobal de las Casas 42 km /// 4009,72 km

I dalej dalej nogi Gadżeta! Ciągle w górę i w górę przelatując przez malutkie wioseczki, mijając całe ściany wystawionych na pobocze przetworów, odbierając banany i wodę od ludzi, którzy widzieli mnie kilka dni wcześniej niedaleko granicy z Gwatemalą. Toczę się do bramy jaskini w Rancho Nuevo. Rozmawiam z Francisco, strażnikiem. „10 pesos za wejście”. Rozmawiam jeszcze kilka minut i proponuje mu kawałek chleba, na co on z pełnymi ustami: „Ok, możesz wejść”. Przekupić strażnika chlebem – takie rzeczy tylko w Meksyku! Przez radio Francisco w ciągu sekundy zdążył podzielić się z innymi strażnikami wiedzą, kim jestem i co robię. Dlatego kiedy już otwierałem usta, żeby przekonać kolejnego strażnika, by wpuścił mnie do jaskiń (z awaryjnym planem rozsypania wokół chleba, aby zająć jego uwagę), ten już wyciągał zapraszająco ręce! I tak wpełzłem do jaskini, która okazała się naprawdę ciekawa w całej swojej kilkusetmetrowej rozciągłości.

Kiedyś jednak trzeba było z niej wypełznąć i znaleźć swoje miejsce na ziemi, żeby przetrwać noc. Na miejscu kawałek ziemi do rozbicia się kosztował duuużo za dużo, dlatego rozbiłem się… zaraz za bramą 😀 Już nie na terenie kompleksu, ale nadal – jakby nie było – pod okiem ochrony. A następnego dnia czekało triumfalne wejście do San Cristóbal de las Casas.

Znalazłem na mapie Rossco Hostal i tam zakołotałem do drzwi słysząc, że oferują jedną noc za darmo dla wszystkich, którzy podróżują na rowerach albo motorach. Przecież idę na piechotę, dajcie mi ze dwie noce za darmo! 😀 Potem przesypałem sie na kilka dni do Hostelu Iguana, której właścicielką jest Monika, Polka mieszkająca tu od 10 lat. Wtedy też dowiedzialem się, że w Hostelu Los Camellos poszukują wolontariusza i tak zaczęła się moja przygoda z tym najbardziej magicznym z magicznych miast w Meksyku. A jak tu było opisywałem już wcześniej i drugi raz robić tego nie trzeba:

https://stonesontravel.com/pl/jak-3-noce-zamienily-sie-w-106-dni-magiczne-san-cristobal-de-las-casas/

14-15.07.2018, Tuxtla 54,3 km /// 4064,05 km

Jednak po 3 nocach, które ostatecznie zamieniły się w 106 dni, trzeba było ruszyć dalej. Z San Cris ruszył ze mną Piotrek, którego tutaj poznałem. Po raz pierwszy czułem się jak na wczasach, kiedy ktoś inny pchał wózek 😀 Szło się nadzwyczaj dobrze i w całkiem dobrym tempie zrobiliśmy ponad 30 km (doprowadzając do zawału serca kierowców jak nożem tnących zakręty na autostradzie). Jednak drugiego dnia Piotrkowi odnowiła się kontuzja i musiał wrócić do miasta. Dlatego nie był świadkiem, kiedy zatrzymała się obok mnie służba Czerwonego Krzyża kategorycznie zapraszając do środka i gwarantując odwóz na bramki. Podobno wszyscy kierowcy zgłaszają moją (a wcześniej naszą z Piotrkiem) brawurową jazdę wózkiem po autostradzie. Udało mi się ich jednak przekonać, że musze to przejść w całości, mimo tak luksusowego autostopu jak podwiezienie ambulansem 🙂

Schodze to Tuxtli i… rozbijam się o ścianę! Niewidzialną ścianę upału 🙁 Przeobrażalny skwar, duchota, brak tlenu i wyskakujące na asfalt serce. Mimo trawnika zasłanego petami i całym wachlarzem innych śmieci, musiałem się położyć w cieniu. To słońce jakby wyssało całkowicie moją energię! Na szczęście Irving – znajomy, który miał mnie gościć – kończył pracę dopiero wieczorem, dlatego miałem sporo Czasu żeby krok po kroku, potykając się o własny język, dojść na umówione miejsce.

15-19.08.2018 Dom na drodze do Cintalapy 122,8km /// 4186,85 km

Mając w pamięci, ile energii kosztowało mnie wejście do tego miasta, nie widziałem w różowych kolorach mojego exodusu z Tuxtli. Łatwo nie było, ale ruchem oskrzydlającym sunąc po obwodnicy ominąłem zatłoczone centrum i ratowany po drodze colą oferowaną mi przez ludzi, udało się wyjść na drogę nie tak już krętą i prowadzącą ponad te piekielną nieckę.

I tak kopytkowałem boczną dróżką modląc się, żeby nikt mnie z niestniejącego pobocza nie ściągnął swoim zderzakiem. Kolejne noce przespałem przy wjeździe do czyjejś opuszczonej posesji, na polu kukurydzy albo w parafii kościoła. Pozytywnie zaskakiwany przez ludzi, którzy chcieli mi pomóc oferując posiłki, coś do picia, albo wręczając kilka monet lub banknotów 😀

Upał robił się nie do zniesienia i nawet OGROMNA burza, która złapała mnie po drodze, nie przyniosła dużej poprawy. Lokalsi mówią, że dawno takiej nawałnicy nie widzieli. Na szczęście w porę wpadłem na werandę jakiejś przypadkowo spotkanej chałupy i tam przeczekałem największe fale deszczu. Ale kiedy znowu ruszyłem, widząc na horyzoncie kolejne warstwy czarnych jak ołów chmur, a wokół ani jednego daszka, przestraszyłem się nie bez powodu. Jeśli nie znajdę schronienia, krucho ze mną! Pędzę na złamanie karku na horyzoncie wypatrując jakichkolwiek zabudowań. JAKICHKOLWIEK! Ale nic, przez 5 km jedynie trawa. Aż są! 3 chałupy! Uratowany… Wpadam pod dach wydaje się opuszczonej restauracji, kiedy zza węgła wychodzi Salomon, właściciel tego miejsca. Zapytałem czy moge zostać na noc pod tym dziurawym daszkiem, na co on oprócz zgody zastawił dla mnie stół jedzeniem z tortem w roli głównej! 😀 I tak jedliśmy i rozmawiliśmy z całą jego rodziną, a wokół biły pioruny tak gęsto, że mimo braku prądu wszyscy wszystko dobrze widzieliśmy. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdybym nie znalazł tego miejsca. Na koniec nie pozwolili mi spać pod dachem, ale przygotowali łóżko w swoim domu! Rano śniadanie z zupą ze ślimaków rzecznych i w drogę. A wdzięczność względem tej niesamowitej rodziny czuję aż do dzisiaj i będę czuł do końca świata oraz o jeden dzień dłużej.

Nic tak nie cieszy jak jedzenie znalezione na poboczu 🙂

Kolejne buty dokończyły swojego żywota 🙁

Śniadanie z rodziną Salomona

20-22.08.2018 Santo Domingo de Zanatepec 74,1 km /// 4260,95 km

Najpierw przez niekończące się zielone pola. Potem szybka i względnie udana wspinaczka do Nuevo Tenochtitlan, czyli ostatniej jak mnie zapewnianio wioski po tej stronie gór. Po drugiej miałem spotkać jedynie 25 km dziczy bez najmniejszego daszku. A jeśli miała się powtórzyć burzowa przygoda z poprzedniego wieczoru, to wolałbym mieć cokolwiek nad głową. Odpocząłem porządnie, obserwując, jak wolno toczy się tu życie. Hipnotyzujące zajęcie… Z podarowanym przez lokalne dzieciaki chlebem rozbiłem się pod rozwalonym straganem i przygotowałem mentalnie na to, co chciałem zrobić kolejnego dnia. Przejść 52 km.

Szybki start i już pędzę w dół. Prawdziwie wolny! Nikogo na drodze, a nadjeżdżające samochody słyszę z daleka. Dlatego górskie zakręty tnę jak rajdowy kierowca. O 11:30 mam już zrobione 27 km i jestem 70 m n.p.m. na rogatkach miasta Tanapatepec i… prawie nie mogę iść dalej! Słońce przybija mnie do ziemi. Odpoczywam chwilę w cieniu, przeskakuję przez miasteczko robiąc szybki zapas energii i ruszam na drogę, która swoją temperaturą nie różni się niczym od rozgrzanej patelni. A ja na niej jak skwiercząca krewetka. Skóra zaczyna mi drżeć, serce próbuje rozbić mi klatkę, a każdy wydech okraszam przeciągłym jękiem. Padam pod drzewo przyszpilony do ziemi.

I kiedy tak leżę na poboczu przypominając padlinę (wyglądem i zapachem), zatrzymuje się obok mnie z piskiem opon samochód. Wyskakuje z niego Rodrigo oferując mi w miasteczku Zanatepec miejsce do spania! Czeka tam już na mnie Marivel Cachi, u której mogę się zatrzymać, dlatego jedynie umawiamy się na wspólną wizytę w szkole, gdzie Rodrigo jest nauczycielem.

Potężne gromy podniosły mnie z pobocza i zmusiły do ruszenia dalej. Wtaczam się do Zanatepec, odnajduję dom Marivel, a tam oczekuje już na mnie stół jedzenia, zimne piwo i basen! Jeśli to nie jest szczęście, to co nim jest? 😀 I tak można świętować mój prywatny rekord – 52 km w jeden dzień pchając czterdziestokilogramowy wózek!

Następnego dnia jedziemy do szkoły i razem z Rodrigo przeprowadzamy kilka zajęć języka angielskiego. Dzieciaki były niesamowicie zainteresowane moją przygodą, ale też tym, jak żyje się w Polsce. Ale i tak sytuacje roztrzaskało pierwsze pytanie: „Czy pana włosy są naturalne?” 😀 Kilka ożywczych godzin spędzonych w szkole naładowało mnie energią na kilka kolejnych dni wędrówki! A było jeszcze sporo kilometrów do zrobienia…

Trzy chałupki zwane wsią

Żegnaj Chiapas, witaj Oaxaca. Kolejny stan do zdobycia!

Marivel Cachi

W mieszkaniu Rodrigo byli już przede mną inni Polacy 😀

Rodrigo i jego rodzina

23-31.09.2018 Zipolite 340,5 km /// 4601,45 km

Ola przestrzega mnie przed miasteczkami wokół Salina Cruz, dlatego pędzę autostradową obwodnicą całego rejonu. Po drodze nie mijam zbyt wiele wsi, dlatego za jedynych towarzyszy mam potężne podmuchy wiatru, gigantyczny upał i węże gotowe do skoku z pobocza i ukąszenia mnie w kostkę. W tych miasteczkach, w których nocowałem zaskakiwałem ludzi moją kuchenką do gotowania przygotowywaną z aluminiowej puszki i alkoholu, a a policjanci zaskakiwali mnie swoją troską, oferując miejsce do spania w swoim komisariacie.

Po zrobieniu po drodze kilku zdjęć z cyklistami wskakuje na wybrzeże i… zaczyna się prawdziwy dramat. Z jednej strony temepratury. Często muszę stawać po zrobieniu 3km, bo z głową w hutnicznym piecu ciężko się oddycha. Z drugiej ukształtowanie terenu. Teoretycznie jestem na wybrzeżu, ale codziennie robie iście górskie przewyższenia. A po trzecie ludzie. Coś się zmieniło po zejściu z wyżyn. Lokalsi stali się bardziej twardzi, zamknięci, częściej słyszę wyzwiska czy nawet groźby. W jednej ze wsi musiałem drugi raz w trakcie całej mojej wyprawy wyciągnąć nóż i postraszyć kilku podrostków, którzy postanowili odciążyć mój wózek. Krok za krokiem przepycham się przez kolejne górki, zapadając na długo w pamięci kierowców taksówek i rejsowych autobusów, którzy widzieli mnie każdego dnia w innym miejscu. Pozdrawiając przy tym światłami, przyjacielskimi klaksonami albo, na szczęście bardzo rzadko, rzucanymi z okien wyzwiskami. W końcu dochodzę do plaży w Zipolite. Ale to co działo się na plaży trafi do kolejnego, zadługiego wpisu 🙂

Szukając cienia

Policjanci zaproponowali mi nocleg w swoim komisariacie. Ale zastanawialem się czy to nie areszt 😀

Boczny wiatr!

Nagrobki w Meksyku to stan umysłu. Tutaj oprócz danych wiemy, że zmarły był kierowcą ciężarówki. I przewoził cement Cruz Azul 🙂

Kamienie kamyczki! A za każdym razem kiedy przejeżdżała ciężarówka dostawałem z nich po plecach jakby ktoś strzelał ze śrutówki! Nic tak nie motywuje żeby dojść szybciej do wioski 🙂

Nie można poruszać się zaprzęgiem po autosradzie, ale nikt nic nie mówi o dziecięcym wózku 😀

Daaawno nie spotkałem podróżnika na swojej drodze. A Vincent to nei lada rowerzysta, bo jedzie na swoich dwóch kółkach aż z południa Argentyny! Może spotkamy się w Kanadzie?

Chroń pieszych!

Pierwsza rzeka od wielu dni! Kąpiel dawno tak mnie nie cieszyła 😀

Nocleg w sali sportowej pod okiem babci

Zakaz polowania. Na zwierzyne? Na ludzi? Tak czy siak czuje się bezpieczniej 🙂

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT