Meksyk

Droga bąbli i motyli

By on 19 października 2018

1-21.09.2018 Zipolite 0 km /// 4601,45 km

Zipolite, mimo swoich zminiaturyzowanych rozmiarów, jest znane w całym Meksyku. Ta wieś przyciąga na swoje plaże miłośników obyczajowej wolności, którzy w końcu mogą zrzucić ubrania i chodzić tak, jak ich Pan Bóg stworzył. Ale zanim przyłączyłem się do tych wszystkich golasów, wpadłem w ramiona Oli, w której na zabój zakochałem się w San Cristobal, a zaraz potem w uściski innych rodaków. Bo czekał tu już na mnie Piotrek, z którym kilka tygodni spędziliśmy w San Crisie, Jacek, który razem ze swoją meksykańską żoną chce otworzyć bar z polskimi alkoholami i jedzeniem, Julek, czyli „milioner bez butów”, którego życiorys włóczęgi starczyłby już teraz na kilka filmów, a z tego co opowiada, ten scenariusz wciąż się pisze, i Przemek, marynarz, który ostatecznie postanowił rzucić kotwicę na wybrzeżu Oaxaki.

I w takim to polskim gronie spędziliśmy trzy tygodnie. Były wyprawy do okolicznych wiosek, mizeria i ptasie mleczko, imprezy na plaży, podczas których pragnienie nam nie dokuczało (czego nie można powiedzieć o poranku następnego dnia), spotkania z innymi wagabundami i planowanie tego, co miało się tu zacząć. Bo wspólnie z Olą zdecydowaliśmy iść razem przez świat i przez życie. W poszukiwaniu naszego miejsca na Ziemi 🙂

Od zachodów chyba bardziej lubię wschody słońca 🌅 Ale na Punta Cometa, jednym z najdalej na południe wysuniętym krańcu…

Opublikowany przez Stones on Travel Sobota, 15 września 2018

22.09 – 1.10.2018 Puerto Escondido 75,43 km /// 4676,88 km

W końcu wytoczyliśmy obciążony do granic możliwości wózek i postawiliśmy pierwszy krok na naszej wspólnej drodze. Drodze, która przez pierwsze trzy dni wydawała się prowadzić przez piekło… Rozgrzane pobocze zamieniło się w patelnię, a my w opiekające się na niej grzanki. Słońce prezentowało nam swoimi promieniami piekącą akupunkturę. Powietrze, przypominające to z otwartego piekarnika, zatykało nam płuca. A na dodatek ktoś ze złośliwością zaczął nam reglamentować cień…

Ja jak to ja, nie przez takie hutnicze piece przechodziłem. Ale dla Oli to były pierwsze dni! Rzuciłem ją na głęboką, gotującą się wodę… Po której okazało się, że całkiem dobrze pływa! Pot spływał jak wodospad, otarcia pojawiały się na wyścigi z odciskami i poparzeniami. Ale mimo tego dawała radę! Nawet kolejne noce spędzone w namiocie, w którym temperatura przypominała tę w ogrodniczym tunelu (zastanawiałem się, czy nie zasiać w środku pomidorów), a mokre od potu ściany kleiły się do naszych ciał, nie potrafiły złamać hartu ducha tej dziewczyny! Prawdziwy fighter 🙂

Papaje i…

… kwiaty, z których można przygotować halucynogenną herbatkę! A to wszystko na wyciągnięcie ręki 🙂

Do Puerto Escondido wchodziliśmy jak zahipnotyzowani myślą o czekającym tam na nas… kebabie przygotowywanym przez Polaka 🙂 Kiedy doszliśmy do El Polaco Kebabs i dostaliśmy swoją baraninę, musieliśmy się uszczypnąć w policzki, żeby uwierzyć, że to prawda. Bo Damian, który od ponad roku kręci ten biznes, przygotowuje prawdziwe kulinarne cuda. Albo tak mi się wydawało, bo to pierwszy kebab, jaki jadłem od ponad dwóch lat 😀

I tak wypełnieni po brzegi, wtoczyliśmy się do mieszkania znajomego Oli. Chociaż mieszkanie to za mało powiedziane. Apartament wypakowany elektroniką o niewiadomym dla nas przeznaczeniu, dziełami sztuki znanych nam malarzy i zapachem piekarnika, który uwielbiamy, bo zwiastuje kolejne super wypieki Oli 😀 A do tego prywatny basen i balkon z widokiem na wieloryby w oceanie. Chyba nie zdziwi nikogo, że zamiast planowanych początkowo trzech dni zostaliśmy tam tydzień 🙂

Energetyczna bomba, którą zabierzemy w drogę 🙂

Nie mogliśmy jednak długo wysiedzieć w basenie i razem z Sofią, naszą współlokatorką, odwiedziliśmy schronisko, które od lat prowadzi Anette pochodząca z Niemiec. Rozmowa z nią, drobną kobietą początkowo finansującą całe przedsięwzięcie, walczącą z nieludzkimi przepisami i próbującą edukować okolicznych mieszkańców, dała nam niesamowitą energię! Cudownie, że są ludzie tryskający takim optymizmem i na tyle zdeterminowani, aby mimo przeciwności robić swoje 🙂

2-5.10.2018 San Lucas el Vidrio 94 km /// 4770,88 km

W końcu trzeba było zamienić najwygodniejsze łóżko świata na śpiwór w namiocie. Ruszając na spotkanie gór, zamienialiśmy też rozgrzane do czerwoności pobocza na przyjemny wietrzyk pachnący sosnowym igliwiem. Od Oaxaki dzieliło nas 238 km gór, rzek, wąwozów i niespodzianek.

Idziemy znacznie wolniej niż szedłem sam do tej pory. Ale to zrozumiałe, skoro Ola dopiero rozpala swoją miłość do gór – na dobre i na złe. Pierwsze dni spędzamy w San Pedro Mixtepec i San Gabriel Mixtepec. Małe, senne wsie cieszące oko ozdobami, które zostały z obchodów Dnia Niepodległości. I cudownie kolorowymi świtami, które witamy rozbici obok kościołów.

Poznani w drodze ludzie częstują nas kokosami, gotowanymi kukurydzami albo zapraszają do swoich restauracji na posiłek! Pniemy się coraz wyżej, oko zawieszając na coraz rzadszych szczytach ponad nami, a myśli opierając na coraz liczniejszych chmurach pod nami.

238 km gór, rzek, wąwozów i niespodzianek

„Bar San Simon. Tu Zostaję” 

Sklep mięsny i szwedzki stół dla much

Dwa podarowane kokosy, a tyle radości!

Jose, który zatrzymał się obok nas na motorze i bez słowa wstępu zapytał, czy chcemy zjeść w jego restauracji posiłek 😀

Niestety z kolejnymi metrami przewyższenia pojawia się więcej bolących odcisków na stopach Oli. Do tego dołącza ból kolana i ścięgien. Z jednej strony jestem z niej niesamowicie dumny, bo mimo problemów tak dzielnie prze do przodu. Ale z drugiej boję się, żeby ten proces hartowania mechanizmu, nie zostawił trwałych śladów 🙁 Mniejsza o tysiące kilometrów, które chcemy przejść, ale o lata życia, które chcemy spędzić ze sobą…

Na szczęście nasze myśli odrywają się od przyziemnych problemów razem z setkami motyli, które zaczynają latać wokół. Kwiaty wzdłuż drogi aż uginają się od kolorowych chmur skrzydlatych miniaturek próbujących zdobyć słodki pyłek. Czasami lecą za nami, co z okien mijających nas samochodów musi wyglądać jak bajeczny welon.

W końcu dochodzimy do San Lucas el Vidrio. Ciężko nazwać to miejsce wsią. To tylko kilkanaście domków z zastraszającą ilością malutkich domowych restauracji i… toalet. A tak na prawdę to po prostu skrzyżowanie dróg, które w narodowym ruchu pielgrzymkowym odgrywa nie lada rolę. Bo tutaj zaczyna się droga do Sanktuarium Maryjnego w Juquila, czyli trzeciego (po Guadelupe i Zapopan) najważniejszego w Meksyku ośrodka maryjnego.

Jedna z najważniejszych dróg w Meksyku. Jej stan pozostawimy bez komentarza…

Ciężko pomieścić w namiocie jednocześnie wózek i dwie pracujące osoby 😀 Ludzki przekładaniec!

Ola po wejściu na swoje pierwsze 2000 m n.pm.

San Lucas el Vidrio

Sanktuarium leży daleko od naszej trasy, dlatego decydujemy się zostawić wózek w wiosce i pojechać tam autostopem. Znajdujemy gigantyczny pokój za 75 pesos za noc (ok. 15 złotych za dwie osoby!) i następnego dnia podwiezieni przez Rogelia i Edgara odwiedzamy sanktuarium. To, co zobaczyliśmy na miejscu, dobrze pokazała na swoim profilu Ola.

Jechali do niej przez 10 godzin. Z miasta Meksyk wyruszyli o północy, w piątek po pracy. Wszystko po to, by podziękować…

Opublikowany przez Mexico Magico Blog Sobota, 13 października 2018

7 – 8.10.2018 Comedor Yuli przed Villa Sola de Vega 50,34 km /// 4821,22 km

Zabraliśmy wózek i pokopytkowaliśmy przed siebie. Na przemian to schodząc w doliny to wchodząc na kolejne szczyty. Nie zmieniały się jedynie malutkie wioski, w których padaliśmy ze zmęczenia, najczęściej rozbici pod daszkiem obok kościołów albo urzędów. I gościnność ludzi, których tam spotykaliśmy.

Tak jak w Bezimiennej Osadzie, w której wypadło nam nocować. Garść jadłodajni i nieodłączonych toalet nie wróżył znalezienia suchego miejsca na tę noc. Z tej nieciekawej sytuacji uratowało nas kilku przedstawicieli lokalnej władzy, którzy raczyli się mezcalem przed jadłodajnią Yuli. W rękę wcisnęli nam uciętą plastikową butelkę pełniącą funkcje szklanki i z upartą systematyką wypełniali ją dobrym, ale piekielnie mocnym mezcalem. Może i sprezentowali nam ciężki poranek, ale też załatwili nocleg w domu! Co prawda ten dom jeszcze się budował, ale co dom to dom 🙂

Rowerowa pielgrzymka do Juquili. Ten samochód to support, z zamontowanym na dachu głośnikiem wyrzucającym z siebie z ogromną mocą najnowsze hity. I tak można jechać 😀

Odpoczynek przed sklepem

Stara bida! Znowu nam pękła opona 🙁

Z lokalną władzą

9 – 10.10.2018 Comedor przed El Vado 49,08 km /// 4870,3 km

Pogoda i przewyższenia nas nie rozpieszczają. Każdego dnia po południu ściana deszczu zagradza nam drogę i kończy naszą wędrówkę. Dobrze, kiedy do tego Czasu jesteśmy już w zasięgu cywilizacji. Ale znacznie mniej ciekawie, kiedy wiadro z wodą wylewa się nam na głowy pośrodku niczego. Na kilkanaście kilometrów przed wioską El Vado deszcz dosłownie przygwoździł nas do ziemi! Jak krasnoludki schowaliśmy siebie i wózek pod czarną folią, przez długi Czas planując, jak przebiec pomiędzy kroplami deszczu. Do wsi nie doszliśmy, ale po kilku zakrętach i wiadrach wylanych nam na głowy znaleźliśmy malutki, zamknięty zajazd! Był daszek, a nawet dawno niewidziany prysznic 😀 Z obu oczywiście chętnie skorzystaliśmy…

11-14.10.2018 Oaxaca 70 km ~~~ 4954,94km

Kompletnie przemoczeni, z ubraniami porozwieszanymi na wózku, pożegnaliśmy na jakiś Czas góry i z ulgą weszliśmy w dolinę Oaxaki. Skończyły się przewyższenia, ale ból odcisków i odparzeń u Oli został, dlatego zdecydowaliśmy, że ostatnich kilkanaście kilometrów do miasteczka Valdeflores, przejedzie autostopem. Tak bardzo się o nią bałem, że pędząc do niej skrótem, trafiłem na swojej drodze na rzekę, którą z rozpędu i przy gigantycznej pomocy spotkanego Jesusa, pokonałem. A jak kuriozalnie wyglądał trawers tej nieoczekiwanej przeszkody, przeczytać można na Facebooku.

Skrótem nie zawsze jest szybciej i łatwiej. Ale na pewno ciekawiej :)Ola po przejściu prawie 300 km przez góry…

Opublikowany przez Stones on Travel Sobota, 13 października 2018

Trudy drogi Valdeflores miało nam dopiero wynagrodzić. Dowiedzieliśmy się o różańcu odmawianym w kościele, po którym miano zaprosić zebranych na poczęstunek. Nie trzeba nas było przekonywać, zwłaszcza, że zostaliśmy zaproszeni przez samego burmistrza! Po uroczystości wszyscy obecni (czyli wydawało się, że większość wsi), przeszli do jednej z sal kościelnych, gdzie czekały stoły uginające się od jedzenia. Sam burmistrz przenosił stoły, podawał parujące miski zupy i szklaneczki z mezcalem. Mocno rozgrzani jednym i co po niektórzy drugim, wyszliśmy na zewnątrz w rytm muzyki granej przez zespół, który rozłożył się w międzyczasie na dziedzińcu. Do tego niebo rozświetliły sztuczne ognie i gdyby nie deszcz zabawa pewnie trwałaby do późnej nocy. „No to to ja lubię, to ja rozumiem” jak mawiał klasyk! Gdyby tylko wszystkie różańce tak wyglądały 🙂

Zupa już się gotuje…

…ludzie biesiadują…

… a zespół dmie w trąby!

47 kg. Tyle waży nasz wózek. Zakładając, że waga, którą znaleźliśmy w skupie kurczaków, nas nie okłamała 🙂

W kolejnej miejscowości Villa de Zaachila czeka na nas Jesus, host z portalu Warmshowers. Cała jego rodzina onieśmiela nas swoją otwartością i troską, jaką nas obdarzają. Naprawdę czujemy się tutaj jak członkowie rodziny!

Jesus pokazał nam najlepsze lody w mieście, wioskę słynącą z pięknych wyrobów garncarskich z czarnej gliny (szkoda, że w naszym namiocie nie ma miejsca na nawet mały wazonik 🙁 ) i drugą słynącą z wytwarzania różnokolorowych alebrijes. To rzeźby malowane ręcznie, a przedstawiające fantastyczne stwory, które podobno czekają na nas w życiu pozagrobowym.

Tejate, czyli tradycyjny napój regionalny, popularny w stanie Oaxaca. W czasach przedkolumbijskich spożywany w celach rytualnych. Dzisiaj, bo jest po prostu przepyszny! 😀

Lody!


Pożegnaliśmy naszych gospodarzy i po trzech godzinach szybkiego marszu zameldowaliśmy się na placu głównym stolicy stanu – Oaxaki.

 

Zdjęcia: Ja i Mexico Magico Blog

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT