Jak 3 noce zamieniły się w 106 dni. Magiczne San Cristobal de las Casas.
Od dawna ostrzegano mnie przed Meksykiem. Słyszałem przerażające historie związane ze stolicą, stanem Michoacan, miastami Monterrey i Tijuana. Ale nikt nie ostrzegał mnie przed San Cristobal de las Casas! A to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na mojej dotychczasowej drodze! Dlaczego? Bo jest tak pięknie, że nie chce się wyjeżdżać!
To miasto przypomina rosiczke – wabi obecnością w czołówkach list obowiązkowych miejsc do odwiedzenia w Meksyku, zachwycającymi rekomendacjami innych podróżników i zjawiskowymi zdjęciami w internetowych wyszukiwarkach. A kiedy podróżnicza ofiara wejdzie na uliczki aż lepkie od magii, zostaje unieruchomiona przez atmosfere tego miejsca, zaczarowana architekturą, zahipnotyzowana uśmiechami ludzi i zostaje tutaj znacznie dłużej niż planowała. Sam dałem sie złapać na ten słodki lep, i 3 noce które chciałem tutaj spędzić przerodziły się w 106 dni! Ale moja historia nie należy do niezwykłych. Słysząc, że nowo przybyli przyjechali na 3-4 dni, Ci już tu uwięzieni zawsze reagują przeciągłym: „Jaaaaasne, tak Ci się tylko wydaje”. I tak niektórzy przedłużają swój pobyt o kilka dni, inni o kilka tygodni, a jeszcze inni… o kilka lat!
Czym wabi, kusi i omamia zmysły San Cristobal?
1. Tym jak wygląda!
Centrum to sieć wąziutkich, wybrukowanych uliczek z jeszcze węższymi chodniczkami po obu stronach. Czasami tak wąziutkimi, że nie możliwe jest aby wyminęły się dwie osoby! Zakochani muszą nieźle kombinować żeby iść obok siebie i trzymać się za ręce J A na tych uliczkach czekają jednopiętrowe budynki z metalowymi balkonikami, w których kryją się miniaturowe albo Czasami surrealistycznie wielkie sklepy, warsztaty wszelakiej maści i restauracje. Cała sieć niezwykłych murali. Garbusy i hippisowskie ogórki podróżników. Uliczni sprzedawcy. Z góry miasto przypomina czerwone morze z powodu dachówki, którymi pokryte są wszystkie budynki. Słońce zachodząc malowniczo za górami okalającymi San Cris przelewa czare niesamowitości 🙂
2. Tym jakich tu można spotkać ludzi!
W przeciwieństwie do innych miejsc, gdzie obcokrajowcy, Indianie i hippisi żyją w swoich bańkach, tutaj wszystko sie miesza tworząc kolorową mozaike. Przy tym samym stole je blady amerykanin w koszulce Nike’i, brązowy Indianin w tardycyjnie dzierganej bluzie i hippis z koralikami we włosach. I wszyscy wzajemnie się szanują, wspólnie żyją i kooperują. Niesamowita mieszanka światowego polotu, tradycji i szaleństwa.
Na prywatce u jednej z lokalnych rodzin 🙂
Najbardziej zwariowana Rosjanka jaką poznałem w życiu 😀
3. Tym co się tutaj dzieje!
A dzieje się naprawde dużo, bo to „małe miasteczko z kulturą dużej metropolii”. Ulice aż spływają sztuką. Są teatry uliczne, miejscy opowiadacze chodzący z pochodniami, którzy za pare pesos opowiedzieć mogą kilka miejskich legend, amatorskie trupy cyrkowe i grupy rekonstrukcyjne. Cała masa restauracji, klubów, pubów i dyskotek. W weekendy San Cris wypełnia się imprezowiczami z Tuxtli, stolicy stanu, którzy chcą zarwać noc i tanecznym krokiem przywitać świt. No i muzyka, której się nie szuka, bo to ona znajduje ludzi. Zespoły z całego świata grają absolutnie wszędzie! Na ulicach, w barach, na dachach albo w prywatnych mieszkaniach. Wystarczy mieć szeroko otwarte uszy. El Paliacate, Wapani, Mudra, La Catrina, Vina, Casa Frida. To tam i w wielu innych miejscach zarywaliśmy noce
Zaciesz w muzeum bursztynu i owady zatopione w żywicy. Bo San Cristobal słynie z jednych z najbogatszych złóż bursztynu na świecie!
Miniaturowe kino
Przyjęcie z okazji Dnia Matki. Zaprosiła mnie jedna z rodzin, którą tu poznałem.
Profesjonalni barmani 🙂
4. Tym jak wiele jest tutaj do odkrycia!
To miejsce przypomina cebule, bo ma wiele warstw i miejsc do odkrycia. Trzeba wiedzieć w które drzwi zapukać żeby otworzyło się przejście do ukrytych restauracji na dachach. Są kluby otwarte jeden dzień w tygodniu tylko przez kilka godzin! Czasami co tydzień zmieniają swoją lokalizacje, dlatego trzeba dobrze nasłuchiwać co się mówi na ulicach żeby wiedzieć gdzie w tym tygodniu zarwiemy noc. Tylko w weekendy ulice rozświetlają się czerwonymi latarniami. Ale to nie to co myślicie 😉 To otwierają się drzwi prywatnych mieszkań i rodziny zaczynają sprzedawać tamales. Swoje kulinarne przybytki oznaczają wieszając właśnie czerwone lampiony przed wejściem.
5. Tym jak tutaj jest czysto i bezpiecznie!
Powiecie mi, że to nic nadzwyczajnego? W Ameryce Południowej i Centralnej (a pewnie i w samym Meksyku) to wcale nie jest norma. Do tego znajdziecie tu wszystkie punkty usługowe i handlowe niezbędne do szczęścia. Są małe i duże kina. Małe i ogromniachne markety, w których można kupić absolutnie wszystko. Kliniki, warsztaty i co jeszcze człowiek zechce. A do tego wszystko o rzut mokrym beretem, bo miasto jest wielkości dużej serwetki.
6. Tym jak się tutaj oddycha!
Klimat jest po prostu idealny! W dzień w okolicach 25 stopni, a w nocy troche poniżej 20 i ani jednego komara. I tak przez cały rok. Czego chcieć więcej?
Czasami padało. Jak to w porze deszczowej. I kiedy już zaczynało to prawie zalewało nasz hostel
Klimat wprost idealny 🙂 Spotkanie po dwóch latach…
Polskie klimaty też w lokalnych barach 🙂 Kielbasa (se acabo) – jedyna rzecz która się skończyła
7. Tym jakie tu są perspektywy!
Pracy jest tu co nie miara. Ponad setka hosteli, która wiecznie szuka wolontariuszy pracujących w zamian za jedzenie i łóżko. Do tego dziesiątki knajp i barów, w których można pracować za złote dukaty. A jeśli nie za barem to otworem stoi ulica (jakkolwiek to brzmi). Można grać na instrumentach, sprzedawać rękodzieło, malować portrety, robić teatry i performancy, żonglować, puszczac bańki, stać z teleskopem i pokazywac ludziom gwiazdy. Albo coś w domu ugotować i to sprzedawać! Kanapki, ciastka, gorąca czekolada, grzane wino. Wszystko to sprzedaje się na pniu!
I ja znalazłem prace w hostelu Los Camellos. W zbroi walczyłem z kuchennym nieładem, stałem na miotłach żeby nie pokrył nas pustynny pył, z bukłakiem pędziłem żeby poić kwiaty, z królewskim berłem pucowałem toalety, zamieniałem się w beduina sprzątając pokoje i ujeżdżałem trzęsącą się pralkę piorąc ubrania z trudów wędrówki.
I najważniejsze – poznawałem ludzi. Codziennie przewijało się tu kilkudziesięciu podróżników. Zmieniały się narodowości, języki, zwyczaje, plany, idee. Ale zawarte znajomości zostały na zawsze 🙂 Tak jak z tą ześwirowaną grupą, która na koniec postanowiła mi kupić w prezencie… buty!
Powyżej i poniżej moja patalogiczna, hostelowa rodzina, z którą pracowałem w Los Camellos. Dream Team 🙂
Mundial w hostelu i cała prace staje w miejscu
8. Tym jak tu jest tanio!
Nie potrzeba dużo aby żyć tu w dostatku. Stan Chiapas jest najbiedniejszym stanem w Meksyku i widać to po cenach. Na targu czeka pułapka owocowo-warzywna, bo większość rzeczy sprzedawana jest w kubełkach za 10 albo 20 pesos (2 albo 4 złote). Kubełek mango za 2 złote?! I tak człowiek kupuje kilka kubełków, a potem nie może wyjechać, bo skończyły się mango, ale ma banany, więc dokupuje jabłek. Kończą się mango i banany, ale nadal są jabłka, więc dokupuje kilka innych owoców i zostaje jeszcze jeden dzień. I kolejny i kolejny… Poza targiem też jest tanio. Tanie mieszkania do wynajęcia (900 zł za w pełni umeblowane wysokostandardowe 3 pokoje, kuchnie, łazienke w zestawie z ogrodnikiem i mechanikiem!). Dorzućmy do tego lokalny alkohol Pox, który w wiosce Cruzton kosztuje 15 pesos (3zł) za litr i jesteśmy przekonani, że żyć tutaj można bez większych kosztów (materialnych, bo zdrowotne ten alkohol na pewno zostawia 😀 ).
9. Tym co można zobaczyć wokół!
A zobaczyć można naprawde wiele. Malownicze wodospady El Chiflon z seledynową rzeką, która aż zaprasza do kąpieli. Lagunas de Montebello i Lagos de Colon, czyli system kilkudziesięciu kolorowych jezior. Jedna z najdłuższych jaskiń w kraju w Rancho Nuevo. Ciekawostką jest, że jednym z pierwszych jej eksploratorów był Polak. Warto też zajrzeć do Grutas del Mamut, czyli kilku połączonych ze sobą grot. Odwiedzić można kilka wiosek Zapatystów, z chyba najbardziej popularną Oventic, gdzie czeka kilkanaście przepięknych murali. Albo wioske San Juan Chamula, gdzie oprócz kolorowego niedzielnego targu, czeka słynny kosciół, w którym do religijnych obrządków wykorzystuje się Coca-Cole. Troche dalej czeka Tonina, rzadko odwiedzana strefa archeologiczna z najwyższą przedhiszpańską budowlą w Meksyku. Albo słynne Palenque z jedną z najbardziej znanych stref archeologicznych w kraju.
Rancho Nuevo
Vincent Kramsky i jedna z jego córek
San Juan Chamula
Oventic
W 2001 roku rząd prezydenta Vincenta Foxa rozpoczął projekt pod nazwą „Pueblos Magicos”, czyli Magiczne Wsie/Miasteczka. Miano wybrać kilka miasteczek wyróżniających się specjanymi walorami historycznymi, tradycją, kulturą, bezpieczeństwiem, odpowiednią infrastrukturą turystyczną itd. Innymi słowy miano wybrać najpięknejsze miasteczka w kraju. Ale miano Magicznego Miasteczka przyciąga turystów jak lep, dlatego projekt wymknął się spod kontroli i z początkowych kilku miasteczek, ostatecznie tym mianem ochrzczono… 111 miast i wiosek! Dlatego kilka lat temu rząd zdecydował wybrać najbardziej magiczne z magicznych miast. Chyba już wiecie, które z nich wybrano? To San Cristobal de las Casas!
Ciężko opisać magie tego miejsca. Na czym polega jego niezwykłość, co przyciąga i trzyma tutaj ludzi. Cześć hippisów twierdzi, że San Cris leży w kraterze pradawnego wulkanu, i siły Matki Ziemii trzymają w jej wnętrzu wszystkich którzy tutaj przyjechali. Uważają też, że znajduje się tutaj jedna z Czakr Ziemii. Wiem jedno – jest pięknie i wcale nieoczywiście. A na rogatkach tego miasta powinna wisieć dantejska informacja „Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie”. Nadzieje, że wyjedziecie tacy sami. Jeśli w ogóle uda Wam się wyjechać 🙂 Bądźcie jednak dzielni i dajcie się oczarować San Cristobal.