Wielkanoc na poziomie… morza
25-26.03.2018. El Paisnal 76,4km /// 3044,12km
Wracam z Hondurasu do Salwadoru przez to samo przejście graniczne, które pokonywałem w drugą strone. I z identycznymi problemami, czyli brakiem moich danych w systemie. Kolejka lokalsów, na szczęście bardziej zaciekawionych niż zniecierpliwionych, zaczyna sięgać drzwi, a ja nadal przy swoim okienku! Widze jak im się uszy wydłużają, żeby posłuchać co ten gringo przeskrobał. A ten gringo tłumaczy kierownikowi, że już tędy przechodził, i że identyczny problem rozwiązało ksero paszportu i jakiś tajemniczy telefon, wykonany przez pogranicznika. „Telefon…” powtarza kierownik drapiąc się jednocześnie po głowie, po czym odwraca się bez słowa i wychodzi. Czeski film! Lokalsi mają niezłe kino z zagranicznymi aktorami i to za darmo 😀 Po jakimś Czasie mój kierownik wraca, klepie coś w klawisze i po chwili oddaje paszport z wytłumaczeniem: „Kiedy wchodził Pan pierwszy raz do Salwadoru, urzędniczka nie wpisała dwóch pierwszych liter numeru seryjnego paszportu”. Nie skomentowałem… Wyszedłem, wymieniłem pieniądze u konika i znowu byłem w starym, dobrym Salwadorze.
Niestety wróciła też stara, tarkowata powierzchnia asflatopodobnego wyrobu. Czułem się jakbym pchał wózek przez wydmy. Tarcie było tak duże, że na spadkach, gdzie wózek powinien pędzić jak szalony, stawał jak wryty. Dramat!
Jakoś jednak ide. Wtaczam się na znajome górki i znowu wylewam siódme poty w piekarniku na płaskowyżu. Mijam znajome lodziarnie, sklepiki i knajpki. Rodzinie, która podarowała mi worek owoców, teraz podarowałem worek kawy otrzymany od Tony’ego i Jose, i torbe którą dostałem w kościele w Gracias. Bo dobro musi wrócić! Po drodze ludzie na mój widok pukają się w głowę. Najpierw szedłem w jedną strone, a teraz wracam! Myśle, że długo będą opowiadać o tym długowłosym wariacie co nie mógł znaleźć swojej drogi 🙂
Opuszczona stacja benzynowa. Tutaj już nie podładuje baterii
Królowa za 5 km. Czuje się jak Mario Bros 😀
Na skrzyżowaniu w Aguilares robie zwrot na północ i w końcu kończe 400km pętlę, którą zacząłem tutaj około dwa tygodnie wcześniej. 400km drogi do Gracias w Hondurasie, i z powrotem. Co za szaleństwo! Te cholerne góry, przez które przesypywałem się dwa razy, zapamiętam do końca życia. Teraz Czas na nowe góry i nowe przygody 🙂
Noc spędzam na placu przed urzędem w miasteczku El Paisnal. W Salwadorze urzędy ani szkoły nie pracują w Wielkim Tygodniu, dlatego pies z kulawą nogą sie mną nie zainteresował. Może poza kilkoma lokalsami, którzy zaprosili na zupke chińską, a później na chmielową. Pamiętam o właściwym odżywianiu, dlatego nie mogłem odmówić 🙂
Salwadorscy budowlańcy i ich zabezpieczanie dróg. Zamiast wygrodzić pas taśmą i pachołkami, na odcinku kilku kilometrów ustawiają setki (jeśli nie tysiące) worków po cemencie wypełnionych piaskiem O.O Nie ważne, że można szybciej i ekonomiczniej. Ważne że się pracuje.
Myślałem, że facet przyjechał zza rogu, ale jak sam twierdził zrobił tym czymś grubo ponad 400km. I nikt go nie zatrzymał 🙂
Jeden z kilkudziesięciu kierowców, którzy zatrzymali się tylko żeby ze mną poromawiać i dać butelke wody.
27.03.2018 Osada niedaleko Santa Ana 37,9km /// 3082,02 km
Droga ciągnęła się wdłuż strumienia przy prawie zerowym ruchu, dlatego szło się jak w bajce. Cisze przerywało tylko syczenie przebijanych dętek. Moje opony zdecydowanie nadają się do wymiany… Plusem jest tylko to, że podczas jednego serwisowania wózka poznaje Josue, który oprócz opowieścią o jakimś Czechu, który też szedł tutaj na piechotę, karmi mnie przednimi tamales 🙂
Follow the line
Warsztat F1
Josue
Słyszałem wiele o tym, że Salwador jest jednym z najniebezpieczniejszych państw na świecie. Ale jak na razie wydawał się równie spokojny jak Panama. Nuda, nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie. Zwłaszcza na wsiach. Ale jak w każdym filmie musi nastąpić zwrot akcji. I taki kulminacyjny moment nastąpił w bezimiennej osadzie na 10km przed Santa Ana.
Na boisku odbywał się wiec burmistrza. Pośmiałem się z lokalsami, od których dostałem worek jedzenia, i czekałem na pieńku aż zajdzie troche słońce i przejdzie deszcz, który zaczął kropić. Nagle widze jak z lasu wychodzi czterech facetów. Chowam telefon i sięgam po nóż. Podchodzą bliżej i widze w ich rękach… karabiny maszynowe! Odkładam nóż, bo teraz moge sobie nim co najwyżej w tym pieńku swój nagrobek wystrugać. Troche lżej zrobiło mi sie kiedy podeszli bliżej i okazało się, że to zamaskowani żołnierze. Ale tylko troche, bo na moje słowa, że chce się rozbić na tym boisku, prychneli i zapewnili, że nie dożyłbym świtu. A na pewno nie ze swoimi rzeczami… Okazało się, że ta wioska była w centrum walki miejscowego gangu z wojskiem! Chłopaki zapewniają, że w miastach Salwadoru jest bezpiecznie, bo na miejscu jest policja. Tam moge spać nawet na głównym placu i nikt mnie nie dotknie. Sytuacja kipi na obrzeżach, w małych wsiach, przez które radiowozy policyjne jedynie szybko przemykają. Żołnierze codziennie znajdują tutaj narkotyki, broń i raz w tygodniu… trupa. Nie chciałem być tym „szczęściarzem”, dlatego żołnierze oferują, że zatrzymają jakiś samochód i każą kierowcy mnie zabrać do Santa Ana. Deszcz robił się co raz większy i nagle zgasło światło. A ja dziękuję im mając serce w przełyku. Przecież ide na piechote! Ale sytuacja robi się nieciekawa, bo gdzie ja się w tej dziurze podzieje?
Jedynych ludzi, których tu poznałem to starsze małżeństwo ze sklepiku. Układam włosy, a w głowie jakąś śpiewke, co by ich nie przestraszyć. Po krótkiej rozmowie słysze słowa droższe mi w tej chwili od złota. „Prześpij się w środku za naszą bramą”. Bingo!
Jeszcze do końca się nie rozbiłem kiedy gdzieś z okolic doleciały do mnie strzały. Najpierw pistolet, a potem krótkie serie z automatu. Moi wojacy, którzy uratowali mi skórę, nie mieli spokojnej nocy…
28-29.03.2018 Santa Ana 10,9km /// 3092,92km
W końcu dochodzę do wspomnianego Santa Ana. To drugie największe miasto Salwadoru było tak wymarłe, że zastanawiałem się czy nie ogłoszono ewakuacji ludności. Ale ludzie sami się ewakuowali kopać bunkry z piasku na plażach 🙂 Nikt tutaj specjalnie nie obchodzi Wielkanocy, traktując cały Wielki Tydzień raczej jako długi weekend. I ten weekend z zamiłowaniem spędzali na wybrzeżu. Przynajmniej nie miałem problemów przepychając się z moim wózkiem przez opustoszałe ulice.
Do parku bez broni? I człowiek od razu czuje się bezpieczniej 😉
Ściana nielegalnych filmów. Dolar za sztuke.
30.03.2018 Sonzacate 43,9km /// 3136,82km
Ruszam dalej i późno, bo w okolicach 17, wchodze do Sonzacate. Liczyłem, że będę mógł spać na parafii, ale kościół aż pękał od ludzi! Więcej szukających noclegu, czy jak? Ledwo ich widzę, bo ministranci z całych sił machają kadzidłami, tak, że nawet na placu przed kościołem nie można oddychać. No tak, Wielki Pątek. Gorzej nie mogłem trafić. Ale w jak kiepskiej sytuacji jestem, powiedział mi dopiero Silvestre. Sam do mnie podszedł i zaczął od tego, że widział mnie w telewizji! No taaaaak, jednak ktoś widział mój wywiad w telewizji Azteca 😀 A potem opowiedział mi o tym, co ma się dziać tej nocy.
W mijanych wsiach woda jest co drugi, a Czasami trzeci dzień. Ludzie napełniają wszystkie zbiorniki i butelki żeby mieć w czym ugotowac obiad. A po czym rozpoznać, że akurat jest woda? To proste, bo absolutnie cała wieś obwieszona jest praniem, które wisi absolutnie wszędzie. Na drucie kolczastym wzdłuż drogi też.
Tego dnia w całym Salwadzorze wyruszają na ulice drogi krzyżowe. Niby nic nadzwyczajnego, ale tutaj procesje wychodzą o 15, żeby wrócić do kościoła dopiero następnego dnia rano! Całą noc, powolutku, krok za krokiem, specjalna grupa mężczyzn (Czasami składająca się nawet ze 100 osób) niesie GIGANTYCZNYCH rozmiarów figure Chrystusa! Faceci muszą się przy tym zmieniać, bo całość waży kilkaset kilogramów. Nie zmienia się tylko Człowiek z Dżojstikiem, czyli przywódca pokazujący jak i kiedy mają iść. Ten dżojstik to tak naprawdę brzęczyk, którym daje znak kiedy mogą postawić swój ciężar, a kiedy znowu wziąć go na ramiona.
Jak wygląda cała kawalkada? Z przodu kroczy orkiestra grająca żałobne hymny. Potem ministranci kręcący młynki kadzielnicami. Dalej siłacze niosący figure. A na końcu pochodu grupa wiernych ze świecami (których ubywa w naturalny sposób z biegiem nocy) i samochodzik z głośnikami, z których też płynie żałobna nuta. I tak, krok za krokiem odwiedzają wszystkie najważniejsze ulice w mieście. Zacząłem rozumieć dlaczego wszyscy ewakuują się w tym Czasie na plaże… W tym hałasie nie da sie zasnąć!
Czekam aż skończy się spotkanie w bocznej salce parafialnej, żeby spytać kościelnego czy mogę spać w potężnym ogrodzie parafii. Ale ten nawet nie patrzył kiedy do niego mówiłem, dlatego nie zdziwiło mnie kiedy wyprosił mnie za brame. Tylko dlaczego tyle czekałem?! Miasto duże, nocleg na rynku wygląda słabo. Zwłaszcza, że potknie się o moje nogi procesja wracająca nad ranem do kościoła. Stoje troche załamany, kiedy podchodzi do mnie kobieta z tajemnicznym pakunkiem. „To kolacja dla Ciebie”! Po chwili pojawia się jeden z mocarzy niosących monument w procesji, i razem prowadzą do biura czegoś na kształt straży miejskiej. Krótka rozmowa ze strażnikiem (który na misji w Iraku poznał kilku Polaków 😀 Ale tego jak się na znalazł na tej misji już się nie dowiedziałem), i dostaje pozwolenie żeby spać w hali miejscowej drużyny koszykarskiej! Tyle wygrać!
Przed wejściem poznaje Eduardo, człowieka który w Stanach spędził 40 lat, a z którym rozmawiam długie godziny opychając się załatwionymi przez niego pupusas. Dzień nie mógł się skończyć lepiej! No może poza pobudką o 4 nad ranem, kiedy procesja z orkiestrą wróciła w końcu do kościoła…
Eduardo
31.03.-1.04.2018 La Hachadura 69,5km /// 3206,32km
Pędze dalej w kierunku plaży. Na poboczu znajduje mikroskopijny sklep rowerowy (skąd się tu znalazł?), a w nim… pasującą do mojego przedniego koła opone! To jakiś cud! Szukałem jej od długiego Czasu w kolejnych miastach, a znalazłem na poboczu pośrodku niczego… Szybciutko ją kupiłem zanim okazała się być fatamorganą 🙂
Gigantyczne malunki przygotowywane z okazji Wielkiego Tygodnia. W innych częściach kraju usypywane z kwiatów lub specjalnego pyłu.
Głośnik większy od gazeciarza
Do granicy 55km
Nie zaszedłem jednak daleko, kiedy spotkałem kolejne osoby, które widziały mnie w telewizji 😀 Plusem tych spotkań jest to, że oferują coś do picia, jedzenia albo nawet nocleg! Moja sława nabiera rozmachu, bo spotkani na poboczach ludzie (czy oni specjalnie na mnie czekają?!) zapraszają na kolejny wywiad! Ah ta sława 😀
Nie ma wody w kranie? Spokojnie, awsze jest rzeka. Kobiety pod daszkami piorą bielizne swoich mężów
Wywiady, wywiady, wywiady…
W końcu zakopuje wózek na upragnionej plaży w Metanillo. Tu też chciałem spędzić noc, przecież następny raz Pacyfik będę widział dopiero w Kalifornii. Zawsze żegnam i witam oceany ilekroć mamy się rozstać na dłuższy okres. Może dlatego, że za każdym razem kiedy jade wzdłuż plaży czuje się pewniej, lepiej ukierunkowany?
Znalazłem miejsce pod palmami za płotem jakiejś chałupy, w której widziałem wcześniej modlących się ewangelików. Łatwo ich tutaj można poznać, bo kobiety noszą charakterystyczne białe welony. Pomyślałem, że kto jak kto, ale oni mi chyba nic złego w nocy nie zrobią. Ci co prawda przyszli w nocy, ale nie żeby uwalać moją krwi swoje drzwi, ale aby zaproponować nocleg na ich posesji!
Poranek niedzieli wielkanocnej przywitałem zatem na plaży. Jajek nie było, ale dużo przemyśleń i snucia planów na przyszłość. A ta najbliższa miała mnie zaprowadzić na granice z Gwatemalą. Doszedłem tam jeszcze tego samego dnia pod wieczór. Rozpytałem lokalsów czy jest tu jakiś kościół. Ale idąc zgodnie z ich wskazówkami doszedłem do czegoś co nazwać mogę jedynie placem budowy z górującym nad nim krzyżem, w którym żaden ksiądz nie mieszkał. Jedynś nadzieje pokładałem w stróżu, który przyjedża tam każdej nocy pilnować sterty cegieł. I tak, czekając na ciecia kościelnej budowy, poznałem moich nowych sąsiadów. W tym starego krawca i jego rodzinę. Do późna siedzieliśmy przed ich domem opychając się pupusas z krewetkami. A że stróż nie przyszedł (bo przecież w długi weekend nawet oni mają wolne), dlatego te noc spędziełem na patio domu rodziny, z którą rozmawiałem.
Następnego dnia, w poniedziałek wielkanocny, ruszyłem do Gwatemali.
Jeden z moich sąsiadów. Człowiek, który mówi lepszym angielskim niż nie jeden amerykanin. A życiorys tego człowieka wystarczyłby na kilka filmów.