Salwador

Salvador w hamaku przebujany

By on 25 marca 2018

28.02.2018 Jocoro 33,4km///2346,02km

Wiedziałem, że w Salwadorze jest więcej broni niż książek w bibliotekach. Nie myślałem jednak, że to ja rozpoczne walke na noże. I to już na granicy. Przetaczałem się obok żołnierza, kiedy z mojego wózka wypadł mój maczetopodobny nóż do chleba (nadający się też do wszystkich złodziei i morderców). Prawie wbiłem mu go w stope! Ładnie się zaczyna, pomyślałem, ale jakoś obróciłem wszystko w żart i szybko pokuśtykałem dalej.

Kuśtykałem drogą szeroką, z dobrym poboczem, z których pozdrawiali mnie przemili ludzie i reklamy Western Union. Bo chociaż poziom rozwoju w Salwadorze jest ewidentnie wyższy niż w Hondurasie, to nadal w każdym miasteczku można spotkać ludzi, którzy byli albo zamierzają się wybrać do Stanów Zjednoczonych. Najlepszym tego dowodem jest to, że najwięcej transferów, zaraz po tych ze Stanów do Meksyku, Western Union odnotowuje właśnie pomiędzy Stanami i Salwadorem. Znajduje co raz więcej dowód na to, że gdyby nie nielegalni imigranci, Stany Zjednoczone padłyby na ekonomiczne kolana. Czy nienawidzący uchodźców Donal Trump tego chce czy nie, Stany zawsze były krajem budowanym przez imigrantów.

Ogródek? Nieee… To cmentarz 😀 Obowiązkowo przynajmniej jeden w każdym kraju muszę odwiedzić!

 

Na mapie wioska Jocoro to tylko kilka przecinających się ulic, ale to tutaj postanowiłem rzucić kotwice na noc. Ledwo wszedłem na malutki ryneczek kiedy otoczyła mnie grupka ciekawych lokalsów, podsuneli krzesełko, w jedną rękę włożyli zimną cole, w drugą gorącą kanapkę. Była nawet honorowa runda w moto taxi wokól rynku 😀 Jak ich nie kochać! A noc zamiast pod gwiazdami, spędziłem pod dachem miejscowego kościoła.

1-6.03.2018, San Miquel 24,6km /// 2370,62km

Ruszam do San Miquel. Tu czeka już na mnie Rolando, host z Couchsurfingu. Mieszka w trzypiętrowym domku z widokiem na aktywny wulkan, palmy, i miejscowych, którzy na ulicy, dzień w dzień grają w karty o naprawdę wysokie stawki. Codziennie w puli kilkaset dolarów! A kilka tygodni temu jeden z nich przegrał w karty… dom! Miałem spędzić tutaj tylko dwa dni, a ostatecznie byłem całe sześć. Bo Rolando okazał się być naprawdę spoko gościem! Prawie całe swoje życie spędził w Stanach, więc długie wieczory przegadaliśmy o tym jak wygląda amerykański sen widziany oczami salwadoriańczyka. Potężna dawka wiedzy, której od samych Amerykanów moge nie dostać. Bo nikt nie chce mówić źle o swoim kraju 😉

No i ma najwygodniejszy hamak w jakim do tej pory spałem! Super host!

„Sprzedaje się 25 jabłek z produkującymi drzewami”. Dziwne? Przestaje dziwić jeśli dowiemy się, że słowo manzana, to nie oznacza jedynie jabłko, co pewien obszar terenu. W większości Ameryki Centralnej to 1,72 akra.

Wulkan, piwo i lokalsi przegrywający domy w karty

 

Najlepszy host ever 😀

„A skąd masz te branzoletki?”, czyli robie test czy dzieciaki znają flagi krajów Ameryki Łacinskiej. Bo przecież każda opaska jest w kolorze narodowej bandery kraju, w którym byłem

Pupusas!

W ciągu kilku godzin cała dzielnica wiedziała, że jest tu jakiś biały z wózkiem. Matki chciały mnie żenić ze swoimi córkami, ojcowie oferowali rancha po korzystnych cenach. Niby miasto, a tak naprawdę duża wieś, gdzie wszyscy wiedzą o sobie wszystko, gdzie pali się śmieci na środku ulicy, na motorku objeżdża się wałęsające samopas świnie i konie. A przecież byliśmy prawie w centrum miasta! Na długo nie zapomnę tubalnego głosu „chlebiarza” jeźdżącego na rowerku i z koszy sprzedającego wypieki. Gdyby ktoś słyszał jakim głosem krzyczał „Mam chleb!” to od razu zaproponowałby mu rolę w operze 😀

Główny dworzec autobusowy i miejsce postojowe dla autobusów. Kto wpadł na zamontowanie tutaj tych kolców?!

Nasz wspólokator

W końcu widzę jakieś przejawy przestępczości, którą tak wszyscy mnie straszyli. Widzę autobusy miejskie, w drzwiach których stoją… żołnierze z długą bronią. Nie zrobiłem im zdjęć, bo kiedy przymierzałem się do tego od razu do mnie startowali, wrzeszcząc że nie można. Sami boją się o życie swoje i swojej rodziny. Dlaczego ochraniają akurat autobusy? Bo w San Miquel gangi zaczęły intensywnie walczyć o przejęcie wpływów poszczególnych linii należących do rąk prywatnych. Schemat jest prosty i brutalnie skuteczny. Do autobusu wchodzi kilka osób z bronią, rabują pasażerów, a kierowce zabijają. Nawet w centrum miasta! Tak straszą właścicieli autobusów, którzy ostatecznie odchodzą z biznesu. W Salwadorze funkcjonuje kilka większych i mniejszych mafii, ale one raczej swoimi mackami na szczęście nie sięgają poza większe aglomeracje.

Uliczny straganik z owocami wszelakiej maści. Mniam!

Czekoladowe, mrożone banany z tysiącem posypek <3

Dzięki Rolando dowiedzialem się też czegoś jeszcze. Że wszyscy obsesyjnie się na mnie gapią. I coś pokrzykują! Już się do tego przyzwyczaiłem i nie zauważam tego, ale kiedy szliśmy przez miasto Rolando był ciągle zestresowany, że ludzie chcą nas obrabować 😀

Jedziemy na plaże El Cuco!

7.03.2018 El Triunfo, 24,1km /// 2394,72km

Nie da się iść cały Czas. Trzeba odpocząć. Pod dachem, jedząc przepyszne pupusas, jeżdżąc na plaże, kradnąc wifi ze sklepu po przeciwnej stronie drogi. Ale pewnego wieczoru słyszysz zawodzenie drogi, która za Tobą tęskni i wiesz, że następnego dnia musisz ruszyć dalej. Krok za krokiem na północ. Mijam całe sklepy meblowe jakby wypatroszone na poboczach, a mnie mijają autobusy ze śmiesznymi spojlerami przyczepionymi do dachów.

Znowu zaczynają się góry i pagórki. I żar spływający ich zboczami! Nie wiem czy ja wymiękam, czy wchodzę w jakieś strefy spalania białych, ale takich upałów dawno nie czułem. Decyduje wstawać o 6, żeby iść od 7 do 12, od 12 do 15 robić przerwy i od 15 do 18 znowu nakręcać kilometry. Na szczęście spotykam też cudownych ludzi, którzy nie pozwalają mi spać na ulicy. Pierwszą noc po wyjściu z domu Rolando spędziłem w hamaku niesamowicie gościnnej, chociaż żyjącej bardzo skromnie, rodziny Lopez. Bez prądu, bieżącej wody, gotującej na palenisku. Jak się tam znalazłem? Z marszu! Słońce powoli zachodziło, a ja szukałem już miejsca do rozbicia. Na poboczu spotkałem Jose, głowe rodziny, spędzającego bydło z pola. Krótka rozmowa i Jose zaproponował mi nocleg! I już po chwili śmialiśmy się w gronie całej jego rodziny.

„Ze wszystkich drog, ta jest Twoją ulubioną”. Znak, że jestem na tej właściwej 🙂

8.03.2018 Chamoco, 33,3km /// 2428,02km

Drugą noc bujałem się w hamaku rodziny Cruz. Ich spotkałem przypadkowo we wsi Chamoco. Czekałem na księdza żeby zapytać go czy mogę rozbić się na terenie kościoła, i w między Czasie poznałem całą wieś, a cała wieś poznała mnie. Śmiechy, pamiątkowe zdjęcia, niedowierzanie i niezrozumienie w oczach mieszkańców kiedy słyszą co i jak robie. W końcu zamiast za kościelną furtą śpie w sklepiku rodziny Cruz, mającej 16 dzieci! Ostatnia niezamężna córka usilnie próbowała zostać moją druga połówką, ale że zdecydowanie nie była w moim typie dlatego pokuśtykałem szybciutko dalej 🙂

„Chrystus Cię kocha. Szukaj go dzisiaj/teraz”. Kto robi te znaki?!

A może by tak krótki wypad do Europy?

Rodzina Cruz

 

9-10.03.2018 Cinquera, 74,3km /// 2502,32km

Walcze z tym, aby się nie roztopić na poboczu. Doczłapuje do kolejnej wsi mijając procesje zmierzającą do kościoła. Nie wiedziałem, że idzie do tego samego kościoła gdzie ja chciałem spać. Ksiądz pochwalił tempo z jakim ich mijałem 😀 Na początku nie mogłem sie przekonać aby pytać w kościołach o nocleg. Ale to znacznie prostsze niż szukać miejsca do rozbcia w polu. Bezpieczniejsze, nie tylko jeśli chodzi o podejrzane typy wszelakiej maści, ale i zwierzaki, które przez rozwalony suwak błyskawiczny mogą wejść do środka i chcieć spędzić ze mną noc. I wygodniejsze, bo często mam jednocześnie dostęp do gniazdka, obiadu, toalety, wody, a Czasami nawet do luksusu w tej części świata zwanego prysznicem! Ostatni raz ciepłą wodę używałem w Panamie, więc nawet o niej tutaj nie marze 😉 I co chyba najważniejsze – tylko raz mi odmówiono, ale chyba tylko dlatego, że księża mieszkali w innej miejscowości.

Ciepło!

„Reperujemy rowery. Godziny. 1 do 5pm”

Panamericana, którą ciągle człapie, ciągnie się prosto do stolicy, do której ja nie mam najmniejszej ochoty wchodzić. Wielkie miasta zawsze kosztują mnie dużo nerwów. Ludzie patrzą tam na mój wózek jak na jeżdżący bankomat, na obrzeżach zawsze trzeba przebić się przez slumsy, a potem przez ruchliwe skrzyżowania, dziury w drodze, jakieś zawali drogi. Wielkie miasta = wielkie problemy. Po co mi to? Dlatego w San Rafael odbijam w malutką drogę, która prowadzi mnie prosto do Llobasco. Fajne, małe miasteczko, w którym pierwszy raz od wielu miesięcy znajduje… studyjne kino! Co prawda od kilku lat nie ma tu już projekcji, a siedziba Czerwonego Krzyża, ale i tak lepsze to niż nic. Próbowałem wejść do środka, ale tylko odbiłem sie od strażnika przy wejściu. W sobote nie ma nikogo kto mógłby mnie wpuścić.

Autobus miejski

Za to u stóp Kina Palace spotkałem faceta, który przedstawił się jako Magic Baby, jednego z szewców, którzy tam zrobili swoją siedzibe. I człowiek ten NAPRAWDĘ należy do osób niezwykłych. Prawie 40 lat spędził w Stanach Zjednoczonych. Zdobył dyplom uniwersytetu Yale i na początku lat 80. przeniósł się do Doliny Krzemowej, gdzie rozpoczął prace w IBMie. Pracował jako specjalista od programowania. Widział jak rodzi się potęga IBMu i sam przykładał do tego swoją cegielke. A po blisko czterech dekadach za granicą postanowił wrócić do swojej rodziny w Salwadorze. I zaczął pracować jako szewc u stóp kina Palace. Dlaczego? Bo, jak powiedział, po latach pracy z rzeczami wirtualnymi chciał widzieć realne wyniki pracy swoich rąk. Przyznaje też, że pracuje tutaj raczej hobbystycznie niż z finansowego przymusu. Dziwne? Nieprawdopodobne? Też tak myślałem, dopóki nie pokazał mi swoich dyplomów z uczelni, zaświadczeń z IBMu i zdjęć ze Stanów! Chociaż kino Palace już nie istnieje to przed jego wejściem przypadkowo spotkać można ludzi, których historia jest jakby wycięta ze srebrnego ekranu.

Do kolejnej wsi zostało mi ok. 20km, kiedy na jednym ze spadków słyszę wystrzał! Spokojnie, to nie gangi, ale moja strzelająca przednia opona… Nie sądziłem że coś takiego może się wydarzyć w dziecięcym wózku 😀 I to na dobrym, płaskim asfalcie! Na poboczu znalazłem kawałek gumy i mając w pamięci wszystkie odcinki McGivera jakoś zreperowałem opone. Muszę znaleźć jakąś nową, bo ta jest już pożądnie przetarta i nie widzę wbitych w nią ulicznych śmieci dziurawiących mi dętke. Tylko gdzie ja tu znajdę taką opone?! Najszybciej chyba… w Meksyku :/

 

Ide dalej jakby napędzany lekkością, szczęściem, radością. Poczuciem spełnienia. Wolności. Śpiewam w niebogłosy wabiąc koniec z pastwisk i lokalsów ze swoich domów. Zachodzące słońce koloruje góry złotem, mi malując kolorową przyszłość. Kolejny dowód, że zawsze lepiej jest iść bocznymi drogami. Ciszej, bezpieczniej, spokojniej.

O zmierzchu dotaczam się do miniaturowej wioski Cinquera. Czuje się jakbym był w muzeum militariów. Przed kościółkiem stoją potężne bomby lotnicze, które zrzucone tutaj podczas wojny domowej na szczęście nie wybuchły. Ale to co przykuwa wzrok to ustawiony na postumencie ułamany ogon wojskowego helikoptera, w otoczeniu wiszących na barierce prawdziwych karabinow maszynowych! Różne widziałem pomniki, ale ten można zapamiętać na długo. Dzięki niemu nie zaniknie też pamięć o froncie okrutnej wojny domowej, która przetoczyła się przez te tereny w latach 80’. Wojny, która zostawiła trwałe piętno nie tylko w postaci zniszczonych budynków, które można oglądać do dzisiaj, i tego typu pomników, ale w postaci śladów w psychice. W końcu pojmuje dlaczego tak wiele osób mówi mi po drodze o potrzebie pokoju i wstręcie do wojny. Ona ciągle jest tu żywa we wspomnieniach. Ludzie opowiadają mi straszne historie, kiedy jako dzieci musieli uciekać z rodzicami w góry. O lęku do dźwięku wydawanego przez lecące helikoptery. Włosy jeżą się na głowie…

Na ryneczku ogniem paleniska i cichymi plasknięciami ubijanych placków, wabi malutki straganik gdzie starsza pani sprzedaje pupusas. Obżeram się placuszkami z mięsem i fasolą poznając przy okazji rodzinę Medrano. Cudowni ludzie! Dziadek rodu, Jose, któremu nie zamykają się usta, zadziwia wiedzą na temat Polski. A Amado, który jest pastorem lokalnego kościoła ewangelickiego, zaprasza pod swój dach! Aż dziwne, ale od wejścia do Salwadoru codzinnie mam dostęp do prysznica 😀 Nasz głośny śmiech jak ćmy do ognia zwabia więcej ludzi. W senną mieścine wraca na chwilę trochę życia. Ot mój mały wkład 🙂

Następnego dnia ruszam do Sochitoto.

Ja, Catarina, Noemy (w hamaku), Doris, Maria, Amado i Jose

Pamiątkowe zdjęcie z Noemy – przyszłą wielką artystką, która namalowała mój portret <3

 

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT