Honduras Salwador

Szczyt Mgły, Kawy, Much i Absurdu

By on 3 kwietnia 2018

11.03.2018 Gdzieś na drodze z Suchitotot do Aquilares 30,7km /// 2533,02km

Po kilku mniejszych i WIĘKSZYCH górkach, w końcu wchodzę do miasteczka Suchitoto. Ale zanim dostałem się na główny plac musiałem przejść przez prawdziwą mękę. Bo całe centrum wybrukowane jest kocimi łbami! Wystające kamienie na ulicy wielkością przypominają dorodne kapusty. Piekło pewnie też tak wygląda… Z pewnością dodaje to uroku miasteczku, ale dla mojego wózka to był prawdziwy dramat. Zaparkowałem swój bolid w informacji turystycznej i ruszyłem na zwiad.

Okazało się, że Suchitoto jest wybrukowane, ale na pewno nie wybrakowane. Jest piękne! Wąskie uliczki z kolorowymi fasadami kolonialnych budynków. Balkony i okiennice pamiętające XIX wiek. Z otwartych na oścież domów dolatuje zapach kawy i szlagiery sprzed lat. Czeka garść muzeów, z których odwiedziłem tylko Muzeum Sztuki Alejandro Coto. 3$ za wejście odstraszyły, ale kiedy dowiedziałem się, że Alejandro Coto był największym salwadorskim reżyserem, rzuciłem na stół monety. Zdrowy rozsądek z miłością nie wygra. Z tą miłością do kina też. Muzeum delikatnie mówiąc… ssało. W dodatku prawie pogryzła mnie tam suka chroniąca swoje młode przed jedną z sal 😀 Co za absurd! Jedynie panoramiczny widok na jezioro rekompensował wejściówkę. Powiedzmy.

 

Pcham swój wózek dalej, szukając miejsce do spania. Zapada mrok, a okolica nieciekawa. W końcu gdzieś pomiędzy chałupami widzę boisko. Uratowany! Ale prawdziwa pomoc dokuśtykała kiedy rozbijałem namiot. 91 letni Jorge przyszedł zaprosić mnie do swojego domu. Jego córka, Arleta, postawiła przede mną taką kolacje, a potem śniadanie, że aż zastanawiałem się czy zechcą za nie pieniądze! Gościnny to był dom, chociaż przesycony dziwaczną atmosferą. Chciałem rozmawiać, ale nie było z kim. Ja coś mówię, ale nikt nie odpowiada. W ogóle nikt nic nie mówi! Zasypiałem w hamaku i zastanawiałem się, czy w nocy nie przerobią mnie na farsz do placków pupusas. Jednak oprócz chmary komarów nic mnie złego nie spotkało, a rano Arleta dała mi tyle zapasów jakbym szedł na wojne!

12-13.03.2018 San Igacio 65,5km///2598,52km

I jakby nie patrzeć poszedłem na wojne. Na wojne z upałem. Żar lał się z nieba niesamowity! Po drodze ludzie ratowali mnie podarowaną wodą albo owocami. Ale poczucie upału potęgowały wypalane wszędzie trawy. Jakbym szedł zaraz za linią frontu lokalnej wojenki.

Tocze swój los próbując nie utopić się we własnym pocie, kiedy ktoś woła mnie z otwartej bramy. To Luis, właściciel knajpy, który ze swoimi znajomymi zaprasza mnie na obiad! Oferuje też miejsce do spania, ale z tej okazji może skorzystam w drodze powrotnej. Te noc planowałem spędzić w kościele w miejscowości San Ignacio. Poznałem tam miejscowych gliniarzy i siostry zakonne, a miasteczko zapamiętało mnie jako „Tego, Co Śpi Przed Kościołem”. I sprzed tego kościoła, kiedy ja jadłem pupusas, ktoś ukradł mi karimate z wózka! W dodatku z jedną (dlaczego tylko jedną?) maczugą do żonglowania. Może ktoś myślał, że to prawdziwy oręż? Ehh… no nic. Mam jeszcze folie na której mogę spać.

 

Owoce o dziwnym, mięsistym wnętrzu. Chciałem je kupić, ale rodzina je sprzedająca nie chciała wziąć za nie ani centa! Po prostu mi je dali 😀

Asfalt jak nożem ucięty

Ognisty wąż oplatający wzgórze, czyli efekt bezmyślnego wypalania traw. Oczywiście nikt się tym tutaj nei przejmował

Te kilometrażowe oznaczenia kłamią bardziej niż czasówki na polskich, górskich szlakach

Bryła lodu zatopiona w kompocie podarowana przez sprzedawczynie przy drodze. Więcej do szczęścia nie potrzeba 😀

Luis i jego znajomi

Graffiti

 

14.03.2018 San Igacio 27,1km///2625,62km

Budze sie o 4 rano, aresztuje swój wózek na komisariacie i ide na El Pital, najwyższy szczyt Salwadoru. Poszło niespodziewanie sprawnie! 13km, 1607m przewyższenia i melduje się na szczycie 2730 metrów nad poziomem morza. A ja czuje się tak jakbym poszedł po ziemniaki do sklepu na rogu. Już wydzieram się w szale radości przy białym dzyndzlu na szczycie, kiedy rzucają sie na mnie dwie olbrzymie, czarne psie bestie! Na szczęście były za ogrodzeniem jakiegoś nadajnika… Ale trzeci już nie, i ten szarpnął mi zębami po łydce! No k*rwa! Pierwszy raz w życiu trafiłem kamieniem w uciekającego psa…

Na szczycie, przez który przebiega granica pomiędzy Salwadorem, a Hondurasem, poznaje Marcusa, który opowiada mi o tym miejscu. Ten „jakiś nadajnik” okazuje się być gigantycznym nadajnikiem radiowym ewangelickiej radiostacji, omiatającym swoim zasięgiem znaczne połacie obu tych krajów. Radio Maryja przy tym to pikuś! Marcus jest alkoholikiem, który pracę w tym miejscu traktuje jako forme terapii. Odpowiada za jakość sygnału. Dzień w dzień wycina też drzewa (oczywiście po stronie Hondurasu 😀 ) i buduje z nich całą okoliczną infrastrukturę. Efekty są naprawdę niesamowite!

Bilety za wejście? Ciiiiicho przechodzimy boczkiem, a 3$ zostają w kieszeni 😉

Kamień ze szczytu musi być!

Marcus

 

15-16.03.2018 Cucuyagua 86,2km///2711,82km

Następnego dnia rozpoczynam akcje dywersyjną na tyłach Hondurasu. Mam przejść granice, pokonać kilka wzgórz, zdobyć najwyższy szczyt tego kraju – Cerro Las Minas – i wrócić ze zdobycznym kamieniem ze szczytu do Salwadoru. Problem pojawia się już na granicy. „Nie zarejestrowano Pana WEJŚCIA do Salwadoru, więc nie może Pan też WYJŚĆ” mówi mi piękna pogranicznik. Szczyt absurdu! Przecież na pewno przechodziłem przez wszystkie punkty kontrolne wchodząc do Salwadoru. Po prostu moje dane… zniknęły z rejestru! Ale telefon do przełożonych, ksero mojego paszportu i kilka żartów załatwiły sprawe. Szlaban poszedł w góre, a ja znowu byłem w Hondurasie.

Paragon z granicy. „Transport: Pieszo. Numer tablicy rejestracyjnej: Pieszo”

I znowu jestem obrzucany z poboczy gromkim „Gringo!”. Nie zawsze przyjaźnie, Czasami jakby ktoś rzucał kamieniem. Ludzie wydają jakieś okrzyki, ryki, jęki. Czasami mijając w samochodzie nagle krzyczą mi coś do ucha (czego oczywiście nie mam prawa zrozumieć). I to ich gapienie się na mnie. Tak ekstremalne i nachalne, że momentami zaczyna mnie to naprawdę męczyć. Czuje się jakbym był egzotycznym zwierzakiem. Białym diabłem niosącym destrukcje. Zapatrzone we mnie dzieci biegnąc potykają się i rozstrzaskują kolana. Wpatrzone kobiety na rowerach wpadają na krawężniki. Zakłady przestają pracować i całymi załogami, po 30 osób, wgapiają sie we mnie otwartymi oczami. Milkną rozmowy ludzi czekających z tobołkami na autobus. Samochody zwalniają, albo w ogóle się zatrzymują tylko po to aby mnie pooglądać z każdej strony. Nie boje sie oto, że ktoś potrąci mnie na poboczu. Boje sie, że zapatrzony kierowca spowoduje wypadek, w którym zginie ktoś inny.

Gniecie mnie ten wzrok, ale szybko przemykam przez miasteczka i zaczynam wspinaczke w góry. Kiedy byłem tak wysoko, że wózek przepychałem przez chmury i mgły, zacząłem się zastanawiać czy ta góra kiedykolwiek się skończy. Pot mieszał się z deszczem. Wierzchołek sięgał ponad 2000m npm, dlatego kiedy rozbiłem się obok przypadkowo spotkanego kościółka nogi miałem jak dwie kolumny. Po szybkim prysznicu pod kranem, przy kawie i cieście, przyniesionym mi przez moich nowych sąsiadów z okolicznych chałup, zastanawiałem się jak ta wieczna mgła wpływa na ludzi tu mieszkających. Żyć zawieszonym w białym wszechświecie gdzie znany świat ogranicza się do 200metrów wokół chałupy. Kiedy nagle wychodzę i po chwili znikam w takiej białej nicości, musze się im wydawać jakąś zjawą albo przewidzeniem! Życie w takim miejscu musi jakoś paczyć ludzi.

Wiejska szkoła z widokiem

Schodzę niżej i wchodzę w znajome chaszcze. Kawa! Jak okiem sięgnąć wzgórza obrośnięte krzakami uginającymi się od owoców tego czarnego złota. Jeszcze nie wiedziałem, że wchodzę w aromatyczną krainę, z której mogę nie wyjść żywy. Dlaczego? Bo mijając kilkanaście plantacji kawy i punktów ją skupujących byłem zapraszany do ich zwiedzania. I byłoby naprawdę super, gdybym tylko w każdym punkcie nie musiał próbować przynajmniej dwóch rodzajów kawy! Po trzecim skupie zaczęły mi się trząść ręce, dlatego kolejnym już dziękowałem za gościne. Tutaj można się zapić na śmierć! 😀

Serce wytrzymało ciśnienie, ale dętka w kole już nie. Reperując ją poznałem Tony’ego i Jose, właścicieli jednego ze skupów. Dorzucili kilka banknotów na rzecz nowej opony i zaprosili do swojej suszarni kawy, które w dalszej mojej drodze miało odegrać o wiele większą rolę niż tylko kolejnego punktu kawowego nawadniania.

Schodzę niżej i na wlocie do wsi La Flor napotykam ekipe telewizyjną. Jak przebiegło moje z nimi spotkanie przeczytać można TUTAJ. W pędzie przelatuje przez kolejne wsie mijając na poboczach górki usypane z ananasów. Tutaj te owoce prawie nie mają wartości! Do Cucuyaga doczłapuje już wieczorem. Ale zamiast zapytać w kościele o nocleg rzucam się jeszcze w trase chcąc ugryźć kilka kilometrów więcej. Pierwszy i obiecałem sobie ostatni raz szedłem w nocy! Ludzie jeżdżą tu jak wariaci, i moja kamizelka odblaskowa i czołówka na nie wiele by się zdały na górskich serpentynach. Tocze oszalałym wzrokiem po poboczach szukając miejsca do rozbicia kiedy doczłapuje do ostatniej chałupy. Dalej tylko gęsta mgła. Wchodzić tam to już samobójstwo. Na szczęście w tej ostatniej chałupie mieszka Jesus i Ofelia, którzy zapraszają mnie na kawę i oferują miejsce do spania! Gdyby nie oni nie wiem gdzie bym się podział…

A na poboczach wypalane cegły

Po wywiadowa fota

Kawe susyć można wszędzie. Na dachu domów też.

 

Jesus i Ofelia

Królewskie łoże

17-20.03.2018 Gracias 110km///2821,82km

Jesus twierdził, że miasto Santa Rosa nazywana jest Perłą. Jak dla mnie, oprócz kolejnych kocich łbów, nie ma nic specjalnego do zapamiętania. Pędze dalej, w góre i w dół już po zmroku dochodząc do malutkiej wsi San Juan de Opoa. Przed sklepem pogadałem z lokalsami i już zabierałem się do rozbicia na głównym placu kiedy poznałem Elmera, który zaprosił mnie do swojego domu. Nie mogłem odmówić 🙂

Kokaina? Nie, to lody domowej produkcji o smaku kokosa 😀

Przyszedłem zza tamtej góry! Ale najgorsze jest, że będę musiał wrócić tą samą drogą…

Santa Rosa. Lokalna „Perła”

Zakaz sikania tutaj i tutaj. Ale tam dalej już można.

Elmer i jego brat

I moja sypialnia. Z mikrofalówką!

Następnego dnia jestem już w Gracias, bazie wypadowej na Cerro Las Minas. Pytam młodego księdza czy mogę rozbić się przy kościele, a on zaprasza mnie do pokoiku dla gości! I tak zamiast jednej nocy ostatecznie zostałem trzy. Po dniu odpoczynku ruszam na szlak. Musze zrobić ponad 2000m przewyższenia, dlatego z kościoła wymykam się o 3:30, dzięki czemu przechodzę przez brame parku narodowego jeszcze przed jego otwarciem. Nie ma nikogo komu mógłbym zapłacić za wstęp. Jaka szkoda 🙂

Kolejny kierowca, który zatrzymał się żeby zapytać czy mi pomóc i podarować wode, owoce i troche twardej waluty 🙂

Kuchnia polowa na głównym placu miasteczka Gracias? Prosze bardzo!

Gracias

Dobre oznaczenia nie pozwalają się zgubić, dlatego jak łosoś wartko i rześko płynę w górę szlaku. Mam wrażenie, że tak jak łososie na końcu tego szlaku skończe swoje życie, bo szlak poprowadzony jest iście na wyniszczenie. Robie 300m w góre żeby za krzakiem zejść 400m. Ale i tak tym sinusoidalnym rytmem bez większych postojów (może dlatego, że gdziekolwiek stanąłem momentalnie otaczało mnie stado latającego, gryzącego ustrojstwa) doczłapuje w końcu na szczyt. Myślałem, że na wysokości 2849m npm komary i krwiopijcze muszki nie wystepują, ale ta góra pokazała że to wysokość, w której czują się chyba najlepiej. Taką chmare owadów ostatni raz spotkałem rozbijajac się obok pola ryżowego! Nawet nie mogłem przeklnąć, bo wlatywaly mi do ust… Szybko zebrałem kamyk, wspomnienie widoku ze szczytu, kilkadziesiąt ukąszeń i truchcikiem zbiegłem na dół.

Nowa dizajn biletów? Nic nie widzimy, nic nie słyszymy i 120 lempirów zostaje w naszej kieszeni 😉

Ściana pamięci, na którymś z postojów. I moja tam wrzuta 🙂

Kamień ze szczytu

21-24.03.2018 Ocotopeque 145,9km///2967,72km

Miałem wracać dokładnie tą samą trasą którą tu przyszedłem. Siatka dróg w tej cześci świata przypomina plan warszawskiego metra, dlatego wielu opcji nie miałem. Myślałem, że będzie nudno, ale szybko okazało się, że powrót tą samą trasą ma swoje plusy. Znam miejsca gdzie mogę się przespać i odpocząć, znam ludzi na szlaku, którzy mogą mi pomóc, no i jako tako pamiętam przekrój trasy. Idę dziarsko, znowu zatrzymując się w domu Elmera, tym razem pytając o nocleg w kościele w Cucuyaga (gdzie spotykam księdza, który spędził miesiąc w Polsce podczas Światowych Dni Młodzieży), kolejną noc śpiąc w magazynie kawy u Jose i Tony’ego (którzy nakarmili, napoili i wcisneli w kieszeń naprawdę spory plik banknotów!), i przerzucając się nad wyraz sprawnie przez kawowe wzgórze.

German, właściciel kolejnej knajpki, który zaprosił mnie prosto z drogi do swojego stołu

Matka Elmera. Prawdziwa królowa 🙂

Gniazdko można znaleźć wszędzie. Na słupie latarni też

„Chcesz ananasa na droge?”. Proces wybierania najlepszego

Moja kawowa ekipa

I proces tworzenia kawy. Ziarna mokre, wysuszone, wypalone, zmielone i zaparzone 🙂

Suszenie kawy. Po takich betonowych placach można poznać suszarnie kawy

88kg?! Nieeee na szczęście to funty, więc wózek waży prawie 40kg

Na szczycie kawowego wzgórza! Siła!

Ostatnią noc po stronie Hondurasu miałem zamiar spędzić w kościele w miasteczku Ocotepeque. Siedze na schodku przed kościołem kiedy podchodzi facet z lokalnego radia. „Skąd jesteś? Z Polski?”. Prawie się udusiłem jedzoną bułką! Absolutnie wszyscy pytają mnie czy jestem ze Stanów, a ten o Polsce! „Bo jesteś podobny do misjonarza, który tu pracował wiele lat, ale od kilku tygodni przeniósł się do San Pedro”. Cholera, tak blisko, a tak daleko…

Ostatecznie noc spędzam w „Domu Migranta”, czyli ośrodku dla osób migrujących. Dokąd? Głównie do USA oczywiście 😉 Stąd w środku cała masa informacji o niebezpieczeństwach czychających podczas podróży przez pustynie i rzeki. Mowa też jest o pociągach, zwanych tutaj Bestiami. To pociągi ciągnące przez całą Ameryke Centralną w kierunku granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Każdy z nich aż oblepiony jest osobami, które bedę próbować nielegalnie przedostać się przez Rio Grande, aby zatopić się w amerykańskim śnie. Niestety część z nich utonie po drodze w chaosie podróży.

A ja skoro świt migruje spowrotem do Salwadoru.

Właściciel sklepiku drzwi w drzwi sąsiadujący z Domem Migrantów. Oprócz jedzenia podarował mi całą masę pozytywnej energii! Siła!

 

Plakat informacyjny w Domu Migranta. Czyli info jak przetrwać wędrówkę przez pustynie, lasy, jak pokonywac rzeki i jak jeździć na gapę pociągiem.

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT