Polska

Tymczasowość krajobrazu (Pieszo wokół Polski 2022)

By on 20 września 2022
Pieszo wokół Polski 2022
Odcinek: Rybnik – Złoty Stok
Dzień wędrówki: 82
Pokonany dystans: 2065 km
Do marszu przyłączyło się dotychczas: 96 osób i 6 psów

Jest taka scena w klasyku Hitchcocka „Północ – północny zachód”, gdzie głównego bohatera uciekającego przez puste pole goni dwupłatowy samolot. Polski remake można nakręcić późnym sierpniem w województwie opolskim. Rolnicy w pośpiechu orzą tu świat, zrywając wspomnienia tegorocznego lata. Bruzdy za ciągnikami przedłużają horyzont, a powietrze pachnie ziemią przerzuconą na lewą stronę i kolejną porą roku, która zostaje za nami.

Jak rejmontowscy chłopi idziemy wokół kraju oglądając, jak kręci się kołowrotek życia. Razem z nami dorastały bociany, których pierwsze loty oklaskiwaliśmy, by w końcu życzyć im powodzenia w drodze na zimowe wakacje w Afryce. Kiełkujące zboże szumiąc w pełnym rozkwicie w końcu padło pod czerwonymi kombajnami. Pobocza najpierw karmiły nas czereśniami i wiśniami, wyparte przez maliny i jeżyny, by w końcówce sadowniczego roku wypełniać brzuszki dzikimi śliwkami i jabłkami. Jak „Pory roku” Vivaldiego, zmienia się też światło w naszych oczach – słońce jest teraz wyciszone, miękkie, głębokie. A spadające nam na głowy żołędzie przypominają o nadciągającej zimie.

Na polach ostali się ostatni strażnicy lata – kukurydziane łany wytykające nas kolbami. Zza nich podpatrują kościelne wieżyczki przypominające te z bawarskich wsi. Napisy na płotach ostrzegają przed psami już nie polskim, ale niemieckim językiem. W dwóch językach – polskim i niemieckim – witają nas też kolejne opolskie miejscowości: Sukowice-Suckowitz, Długomiłowice-Langlieben, Naczysławki-Klein Nimsdorf. Trawniki przed domami równiutko przycięte, chodniki pozamiatane. Czy to efekt nadciągających dożynek, czy wchodzimy w świat podszyty niemieckim ordnungiem? To właśnie na Opolszczyźnie mieszka aż 70 procent niemieckiej mniejszości w Polsce, która stanowi jedną dziesiątą mieszkańców województwa. Przez lata nie zastanawiali się nawet, kim są – Polakami, Niemcami, Ślązakami – byli po prostu stąd. Granice przechodziły nad nimi, a oni trwali w tym samym miejscu, w swoim Heimacie, na ojcowiźnie. Także wtedy, po 1945 roku.

W zakamarkach Głogówka jemy pizzę przed pozostałością zamku Opperstdorffów. Podczas potopu szwedzkiego spotkać tu można było Jana Kazimierza i jego 1800 osobowy dwór, w 1806 roku Bethovena, który miał rozpocząć tu pracę nad swoją piątą symfonią. A na początku XXI wieku lokalnego kipera dolnej półki w monopolu, zatrudnionego przez właściciela w charakterze stróża i samozwańczego przewodnika. – Pokazywał PRL-owski telefon wmawiając, że Hitler dzwonił nim do Ewy Braun – śmieje się Rafał, który pokazuje nam miasto – Za każdym razem wymyślał inne, niestworzone historie. I chociaż wiedzieliśmy, że są nieprawdziwe, to kochaliśmy go słuchać. Szczególnie, że za oprowadzanie brał tyle co na wino. Po dwa złote na łebka – opowiada. Za to znacznie więcej chciał zarobić na tym zamku przedsiębiorca z Częstochowy, który w 2005 roku kupił go zaledwie za 100 tysięcy złotych. Kwota niewielka, bo zobowiązał się odrestaurować zamek. Ten przez lata jednak głównie niszczał.

Pozbawione nadziei straszą też mury prudnickiej fabryki wyrobów włókienniczych. Jak chwalą się miejscowi, produkowane w tutejszym Frotexie ręczniki płynęły na Titanicu. Fabryka przetrwała 165 lat i zawieruchy historii, ale nie dała rady utrzymać się na powierzchni rozchwianego kapitalizmu. Poszła na dno ciągnąc za sobą sporą część miasta. – To jest jak domino. Leci jedna firma i ciągnie za sobą kolejną – opowiada kasjer na szczycie trzynastowiecznej Wieży Woka, z wysokości której obserwujemy miasto. – Sam pracowałem jako wózkowy w mleczarni. Ale przyszły zwolnienia i dwa miesiące temu mnie wylali. Dzięki Bogu znalazłem robotę tutaj i teraz patrzę na to upadłe miasto z góry – rzuca okiem w dół na ten najbliższy zapadający się dach, dach dawnego browaru.

Przez calutkie opolskie przechodzimy w czyimś towarzystwie. W sumie, podczas całej wędrówki wokół Polski, przyłączyło się już do nas 96 osób. A każdy trochę inaczej patrzy, co innego widzi. Dla nas traktor jadący przez zaorane pole to poetycki obrazek przemijającego lata, ale Ewa i Darek widzą o wiele więcej. – Pod rzepak jedziecie? – krzyczą do mężczyzny na ciągniku. – Wy już zasialiście? – odpowiada rolnik. – U nas sucho, czekamy na deszcz – odkrzykują. W tutejszych polach archeolożka Marta widzi z kolei coś jeszcze innego. – Przez Bramę Morawską przetaczały się przez wieki różne grupy ludzi. Wielu zostawało ze względu na tutejsze żyzne gleby. Dzisiaj opolskie jest jednym z rzadziej zaludnionych województw, kiedyś to właśnie tutaj tętniło życie – opowiada. Mówi nam o znaleziskach z kultury pucharów lejkowatych i amfor kulistych, a my rozpływamy się nad genialnością pomysłu zapraszania ludzi do tego marszu. Dzięki nim zyskaliśmy 96 dodatkowych par oczu. Oczu, które dostrzegą to, czego my nie widzimy. Chociaż przecież patrzymy w tym samym kierunku.

 

Pieszo wokół Polski 2022
Odcinek: Złoty Stok – Bolesławiec
Dzień wędrówki: 90
Pokonany dystans: 2310 km
Do marszu przyłączyło się dotychczas: 110 osób i 7 psów

W Kotlinie Kłodzkiej robi się jakby ciaśniej. Spuchnięte wzgórza nachodzą na siebie, a miasteczka i wsie wepchnięte są w nie jak rodzynki w rosnące ciasto. Na wąskie dróżki Dolnego Śląska wlewają się lasy i zbudowane z kamienia domy. Przysadziste, trzykondygnacyjne budowle obserwują nasze przejście przymrużonymi oczami wąskich okien. Ceglane stodoły i obory pamiętają nawet kilkanaście pokoleń wychowanych w ich wnętrzach krów. A brukowana droga we wsi Otok, wybudowana w 1916 roku, ciągle zadziwia stanem nawierzchni mimo współczesnego natężenia ruchu. Jak gdyby pochodzenia budynków wyraźnie nie zdradzała typowo niemiecka architektura, to na pomoc wychodzą spod tynku niemieckie napisy. Sporadycznie ustawione tablice z historią wsi opowiedzą, co działo się po 1945 roku (łącznie z najwyższą pozycją lokalnego trzecioligowego zespołu piłkarskiego), ale lata przedwojenne w najlepszym przypadku skraplają się do podania niemieckojęzycznej nazwy miejsca. Za to jakby więcej tu piastowskich nawiązań legitymizujących te ziemie jako „od zawsze” polskie.

To ziemie przymusowych przesiedleńców. Najpierw Niemców zmuszonych po wojnie do opuszczenia swoich domów i wyjazdu na zachód. Potem/równolegle Polaków często zmuszanych do przyjazdu ze wschodnich rubieży przedwojennej Polski. – Mój ojciec przyjechał tu spod Lwowa. Dostał dwie godziny, żeby się spakować. Co mógł ze sobą zabrać? Walizkę i dokumenty – opowiada los swojej rodziny pan Czesław pracujący w prywatnym Muzeum Przesiedleńców, którego on sam jest najcenniejszych elementem. Ci, wywiezieni na tzw. Ziemie Odzyskane, zastawali jeszcze zastawione stoły i ciepłe łóżka, po ludziach, dla których dany dom był Domem. Czasami, jak rodzina Magdy, mieszkając przez lata z niemieckimi (współ)właścicielami uczyli się od nich obsługi urządzeń, których na Kresach nikt nie znał. Zaś dla tych, którzy przyjechali najpóźniej, czekały skorupy domów wybebeszone już ze wszystkich wartościowych i opałowych elementów. Jedni, tak jak Kargul i Pawlak w „Samych swoich”, jechali tu pełni nadziei, zamieniając strzechę na murowaną stodołę. Inni siekierkę na kijek.

Tymczasowość jest tu wpisana w krajobraz. – Budynków często nie remontowano nawet przez lata. Bo kto mógł zapewnić, czy Niemcy tu nie wrócą po swoje – mówi pan Czesław. Czasami wracali synowie lub wnukowie tych, którzy musieli w ciągu godziny lub dwóch zostawić dom i uciekać na zachód. Nie po to, co na powierzchni, ale po to, co w jej trzewiach – po pozostawione depozyty z rodzinnymi drogocennościami. – Krowy na pole wypędzałem, jak przyjechali Niemcy i od razu stół każą wystawiać. Ani się obejrzysz, a stół cały zastawiony. Tak się spiłem, że dopiero następnego dnia się obudziłem. A raczej obudził mnie ojciec, pokazując dziurę w ziemi i mówiąc: „To zapłata za twoje picie – ciągnie – U sąsiadów namiot rozbili na polu. Żeby być bliżej ziemi przodków, tak mówili. Następnego dnia po południu namiot stoi, ich nie ma. Kolejnego ranka to samo. Zajrzeliśmy. Niemców już nie było, tylko pod namiotem wykopana dziura – kwituje. Jeden z takich skarbów można oglądać za gablotą muzeum Kargula i Pawlaka w Lubomierzu. Wraz z rozbitym słoikiem, w którym był schowany. – Pożyczyli szpadel od sąsiadów, głupi. A ci od razu na policję zadzwonili. Niemcy odjechali z niczym – komentuje pan Czesław.

Jego ojciec dostał mały dom, te duże dostawały większe rodziny, te lepsze wojskowi. Największe dawano na pół. – Od razu zobaczycie, które to, nie mogli się dogadać, więc dziś stoją puste – śmieje się. W dolnośląskim jakby więcej niż wszędzie tych opuszczonych, niszczejących domów. Co wieś to też niszczejący dwór lub pałac. Na wsiach, w mniejszych miejscowościach skład osobowy głównie emerycki. – Tutaj nic nie było, bieda straszna. Asfalt położyli dopiero po powodzi w 1997 – opowiada Wiesia, rodowita wolimierzanka. Więc wyjeżdżali, do miast, do życia. To właśnie Wiesia dała znać o tutejszych pustostanach młodemu teatrowi Klinika Lalek, który szukał miejsca na swoją siedzibę. Był początek lat dziewięćdziesiątych, oni tchnęli życie w niedziałającą stację kolejową, a potem pomału w całą okolicę. Zaczęła się nowa wędrówka ludów, z miast, do innego życia. Od pędu i zgiełku, do tutejszych domów przysłupowych, w których oni widzieli duszę, a nie poniemiecką niemodną ruinę.

Odrodzenie Sokołowska to czasy jeszcze nowsze, bo dopiero ostatnie lata. Od połowy XIX słynne na całą Europę uzdrowisko, nazywane „śląskim Davos” – choć tak naprawdę to Davos powinno być nazywane „szwajcarskim Sokołowskiem”. To Sokołowsko (wtedy jeszcze Görbersdorf) było pierwszym na świecie sanatorium dla gruźlików, to na jego wzór powstawały kolejne, jak chociażby Davos. Bywał tu też Tytus Chałubiński, pionier leczenia gruźlicy w Polsce, który zainspirowany sukcesem Görbersdorfu szukał miejsca z podobnym klimatem w ówczesnej Polsce. Tak trafił do Zakopanego. Po wojnie Sokołowsko jeszcze jakoś ciągnęło, upadek to lata po 1989 roku. Jeszcze kilka lat temu mieszkanie można było tu kupić za kilkadziesiąt tysięcy złotych, dzisiaj ceny są nawet 10 razy wyższe. Wszystko przez „warszawkę”, jak nazywają nowych mieszkańców ci starzy, niezależnie od miejsca ich pochodzenia. Niektórzy w żartach nazywają też Sokołowsko „najdalej na południe wysuniętą dzielnicą Warszawy”. Barista tutejszej kawiarni mówi, że pytania o mieszkania na sprzedaż dostaje od turystów średnio trzy razy w tygodniu. A teraz jeszcze Sokołowsko dostało swoją „Czarodziejską górę” – Olga Tokarczuk akcję swojej najnowszej powieści „Empuzjon” umieściła właśnie w tutejszym przedwojennym sanatarium. Miejscowi widzą już pierwsze objawy „empuzjonoturystyki”.

– To nie na sprzedaż – słyszymy, gdy Ola robi zdjęcie starej kamienicy w jednej z kolejnych wsi. – Czy ja wyglądam, jakby było mnie na coś takiego stać? – wskazując na plecak odkrzykuje Ola do stojącego na ganku łysawego starszego mężczyzny, w satynowych bokserkach i satynowej koszuli. – Z jakiego biura podróży jesteście? Z Jeleniej Góry? – reflektuje się. – Idziemy wokół Polski. Wyszliśmy z Gdańska – Ojeju, przecież to na północy! Nieźle stopy sobie ścieracie – śmieje się – Jak skończycie, to będziecie kilka centymetrów niżsi. Matki was nie poznają!

Spokojnie, Mamo, jeszcze tylko kilkadziesiąt milimetrów! Jeszcze tylko miesiąc z hakiem! Tymczasem znów zmieniamy kierunek, już nie w stronę zachodzącego słońca, a na północ. Lecim na Szczecin, dosłownie. I ku jesieni. Myślcie o nas ciepło w tych zbliżających się chłodach!


Dożynki w Czarnym Borze

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT