Skok za Wielką Wodę!
No to jestem! Po blisko 9 godzinach lotu wpadłem w objęcia Dżazasa! Nie byle jakiego lotu 🙂 Najpierw 9 (słownie: dziewięć) kontroli bezpieczeństwa na lotnisku w Casablance (potem dopiero dowiedziałem się że Royal Air Maroc słynie z aktów terrorystycznych), potem przebicie piątki z reprezentacją z Sierra Leone, która leciała po wymarzone złota. Na samym pokładzie burdello bum bum – komuś sprzedali dwa bilety na to samo miejsce, w środkowej części nie działały telewizorki, skończyło się część jedzenia, a załoga biegała w uwalanych sosem koszulach. No i siedziałem przy pękniętej szybie 😀 Ale człowiek zapomina o takich sprawach kiedy pochłania obiad ponad chmurami oglądając, cóż by innego, jak Casablance 😀
Na miejscu spotkanie z moim hostem Flavio i Marcelo drugim Wolo, z którym będziemy razem mieszkać podczas Olimpiady. Szalona jazda BRT (szybką – w założeniu – linią autobusową) i jesteśmy w domu. Asa Branca – malutka społeczność mieszkająca w ogrodzonym osiedlu ok2km od Wioski Olimpijskiej. Bieda aż wylewa się na wąskie uliczki (dosłownie), ale że wypełnione są muzyką, gwarem bawiących się dzieci, rozmów i czasem dźwiękiem zużytego silnika diesla, to czuje się tu genialnie! Nie ma narkotyków, wszyscy się znają i o każdym obcym zaraz rozchodzi się wieść.
Tak stało się i ze mną, ale w sklepiku (który pełni role domu kultury, dyskoteki [nuta leci z głośnika zrobionego ze starego śmietnika], kawiarni, pośrednictwa pracy i cholera wie jeszcze czego) poznałem miejscowe młode wilki (dobre dzieciaki, które jeśli los im się poszczęści wyjdą na ludzi) i starą gwardię, która może wysłać Cię na spotkanie z Jezusem – nie tylko tym kamiennym. Kontrolne pytania czy mam kasę, jak długo chce tu zostać, piątka przebita z szefem i zostałem zaakceptowany 🙂 Od tej pory jestem całkowicie kryty na dzielni 😀
O tym jednak, że jestem w Mieście Boga przypominają wojskowe helikoptery mielące ulatujące z ziemi melodie (nawet teraz jeden z nich kręci kółka nad moją głową), armia na ulicach i policyjne kontrole. Bo gdzieś tam wysoko, w kolorowych i wydaje się na pierwszy rzut oka spokojnych wzgórzach tętnią fawele, a to co w nic najgorsze zalewa ulice centrum. Byłem tutaj zaledwie 24 godziny, ale kiedy wracaliśmy autobusem z wymienioną na reale brazylijskie walutą (co o dziwo wcale nie jest takie proste!), widziałem na własne oczy jak złodziej wskakując na koło autobusu chciał wyrwać przez okno telefon Flavio. Tylko cudem mu się to nie udał. Poznaje właściwych ludzi i może uda mi się kiedyś do jakiejś faweli z nimi wejść (a co ważniejsze wyjść w jednym kawałku).
No i znaleźliśmy super jadłodajnie! Cały talerz przedniej wszamy za… 2 złote! To to ja lubie, to to ja rozumiem 😀
Wybaczcie za brak kontaktu, ale Internet mam tylko dzięki uprzejmości ex żony Flavio, która mieszka kilka domów dalej od nas. A że nie zawsze jest kiedy się do niej wybrać, bo dzieje się tak dużo to i wiadomości jakoś tak nie regularnie płyną 🙂
To dopiero początek, to miasto jest wyjątkowe na brazylijskiej mapie więc trzeba się w nie porządnie wgryźć 🙂 Pozdro zza Wielkiej Wody!