Piątka z Dżizasem
Słuchajcie, dzieje się taaaak dużo, że aż ciężko znaleźć Czas żeby to wszystko spisać. Ogarnęliśmy się coś nie coś i zaczęliśmy systematyczne rajdy do kolejnych dzielnic Styczniowej Rzeki. W piątkowy wieczór uderzyliśmy do chyba najbardziej imprezowej dzielnicy miasta – La Lapa, wypełnionej nie tylko morzem alkoholu, oparami marihuany, ale i twórczego fermentu bo to dzielnica artystycznej bohemy. Absolutnie każdy metr kwadratowy ulic wypełniony graffiti, ludzie sprzedający swoje rękodzieło i inni próbujący sprzedać swoje idee. Niezliczona ilość muzyków, knajpek i sklepików. I one – schody! Aż chce się po nich chodzić, bo drugich takich nie znajdziecie nigdzie indziej. To co musiało się dziać w umyśle odpowiedzialnego za ten mały cud chilijskiego artysty to prawdziwa zagadka. Każdy ze stopni (a i otaczające je ściany) jest wykafelkowany! I nie znajdziecie dwóch takich samych kafelków. Wizerunki religijnych przywódców i znanych ludzi, panoramy miast, reklamy produktów, loga klubów sportowych, teksty w różnych językach. Nawet największa oferta Castoramy, Leroy czy innego budowlanego giganta przy tej ulicy się kryje 😀
Nagle nasze nogi zaczynają się poruszać w rytm coraz wyraźniejszych bębnów. Otwarte na oścież techniczne wrota klubu, w środku bębniarze ze śpiewakami wyczyniają cuda, a cała ulica przed klubem tańczy w ich rytm 😀 Poznaliśmy tam niesamowitych Verónica, Irving i Lucas – dwójkę Meksykanów i rodowitego Brazylijczyka. I tak wieczór potoczył się już sam – najpierw tańce na ulicy, potem przedziwny trunek z Amazońskiej dżungli (wypiłem tego tylko malutki łyczek ale całkowicie sparaliżowało mi język i usta!!! Po wypiciu całego kieliszka pewnie paraliżuje myśli 🙂 ) i z zebraną naprędce ekipą uderzyliśmy zobaczyć świt.
Wiadomo, że być w Rio i nie pojechać do stópek Dżizasa to jak polecieć na księżyc i nie spojrzeć na Ziemie. Są trzy drogi aby przebić z nim piątkę – wjechać pociągiem, vanem albo wejść na piechotę. Obawiając się tego, że próbując wdrapać się na szczyt tak jak na Gibraltarze sam zamienię się w dyszący i sapiący pociąg (a może nawet w pewnym momencie zaczęliby do mnie podpinać wagoniki) z zamkniętym oczami, co by mniej bolało, wyciągnąłem z sakiewki 68 reali (ok68zł) i poturlałem się klimatyzowanym vanem (i w sumie dobrze zrobiłem bo wejście na tę piekielną górę byłoby jakimś koszmarem). Na górze wita Was kilkunastu żołnierzy, dziesiątki kramów z badziewiem, setki fanów Instagrama i on jeden niezmiennie witający świat z otwartymi ramionami (chociaż widok ma o niebo lepszy od tego ze Świebodzina, który patrzy się na jakiś market, to znamienne jest że za jego plecami rośnie jedna z faweli). Widok Rio powala (może dlatego że z tej perspektywy nie widać całej biedy i przestępczości), ale jeszcze ciekawszy jest widok dziesiątek ludzi szukających miejsca w tym tłumie aby rozłożyć ramiona i zrobić fotke z Dżizasem 🙂
Chciałem poczuć się trochę jak burżuj, więc podrałowałem do światowej stolicy burżujstwa i na Copacabanie wychyliłem mrożonego kokosa 😀 Piękne dziewczyny, gigantyczne fale, muzyczka, bulwar zawalony biegaczami i rolkarzami tańczącymi w rytm przebojów disco. Chyba rozumiem dlaczego ludzie są w stanie rzucić worek złotych dukatów za 2 tygodnie pod palmami 🙂
A na koniec dlaczego warto nosić zagramanicą Woodstockowe ciuchy, bo dzięki nim poznałem: drugiego już w Rio Brazylijczyka, który był na Przystanku Woodstock, niesamowitą Anetę, która 8 lat mieszkała tutaj pracując jako przewodnik! Takie spotkanie to czyste marzenie 🙂 Jeszcze raz gorące uściski i powodzenia w malowaniu! No i 2 studentki medycyny z Warszawy i ich kumpele z Francji, które przyjechały do Brazylii odrobić swoje uczelniane praktyki. A to wszystko za sprawą jednej koszulki z Przystanek Woodstock – Woodstock Festival, którą wszyscy rozpoznali 😀
Uciekam plądrować muzea, a już jutro wdziewam swoje wolontariackie wdzianko, zapalamy gigantyczną olimpijską zapalniczkę i zaczynamy wolontariatować świat na Igrzyskach XXXI Olimpiady 🙂 Dream come true!