Siódme poty w Hondurasie
20-21.02.2018 El Espino 52,44km///2163,12km
Z domu Cipriano wytoczyłem się cały obolały. Proces umierania i zmartwychwstania po wejściu na najwyższy szczyt kraju, zawsze trwa kilka dni. Ale tego dnia to już była przesada. Byłem żywym trupem! Dlatego cały obolały sam sobie nie wierzyłem co chce zrobić. Bo chociaż do najbliższej granicy z Hondurasem miałem raptem 20km, a droga prowadziła dalej wprost pod bramy stolicy, to postanowiłem przerzucić sie jeszcze raz przez góre, nadrobić dwa dni drogi, ale wejść do Hondurasu innym przejściem. Dlaczego? Bo za żadne skarby nie chciałem przechodzić przez stolice tego kraju. Słyszałem tyle złego na jego temat, o porwaniach i morderstwach, o broni i narkotykach, że obawiałem się, że mój cygański tabor rozbije sie o skały slumsów i biedy otaczającej Tegucigalpe. Dwa dni przechodziłem przez te cholerną góre, ale w końcu dotoczyłem się pod szlaban. Jakby na złość osadzony hen wysoko pośród szczytów. Paszport w okienku, skanowanie palców, obmacanie przez strażnika mojego wózeczka i jestem w nowym kraju.
21-23.02.2018 Choluteca 59,8km///2222,92km
W kraju, który od pierwszych kroków wydał się o stopień uboższy od Nicaragui. Czyli czym dalej od Panamy tym większa bieda. Honduras jak narazie to jeden z biedniejszych krajów jakie odwiedziłem w ciągu całej podróży! Mijam wsie, w których chałupy wyglądają jak z najdalszych zakątków Paragwaju. Bieda aż wylewa się na ulice. Wylewają się też tony śmieci! Przerażające wały odpadków ograniczają drogę z jednej i drugiej strony. Tak jakbym się przeniósł spowrotem do Boliwii. Czy Honduras to jakaś maszyna do bilokacji?
Najważniejsi jednak są ludzie! Ich otwartość zakrywa niedoskonałości otoczenia. Do tej pory kiedy wchodziłem do wsi witały mnie szczekania psów. Ale teraz wyprzedzają mnie krzyki „Gringo! Hej gringo!”. Machają do mnie prawie wszyscy. Czuje się jak gwiazda rocka! Dzieciakom aż prawie wypadają stawy łokciowe, jak oszalałe machają łapkami. Niektóre z nich, kiedy zauważają mnie na drodze, lecą z krzykiem „Gringo! Gringo!” do chałupy. Pierwszy raz myślałem, że wylecą na mnie lokalsi z dzidami i rozniosą resztki po polach jako nawóz. Ale kiedy dzieciak już dobiegał do chałupy, cała rodzina rzucała wszystko, stawał w progu i na mnie patrzyła. Biały pchający wózek – jakie to na nich wywołuje wrażenie! Ludzie zapraszają na tortille i jakieś %. Każdego dnia rozmawiam z kilkudziesięcioma osobami! To potrafi męczyć 😀
Potrafią też męczyć góry, które znalazłem za szlabanem. Dwa dni się z nimi ścierałem. Noce też do najłatwiejszych nie należały, bo kilometrami wszystkie pola są szczelnie ogrodzone. Po prostu nie ma miejsca żeby się rozbić! Dramat…
Po drodze zahaczam do warsztatu samochodowego gdzie pracuje Enriquez. Pytam czy nie ma starej tablicy rejestracyjnej z Salvadoru. Kilka w swoim wózku już targam i fajnie byłoby te kolekcje powiększyć. Długo chłopa przekonywałem i w końcu przehandlowałem ją za ostatnia złotówkę 😀 Jej wartość podbiłem argumentem, że „przecież jest z kraju Jana Pawła II”! Wpisałem się jeszcze do jego kajeciku, gdzie wklei te monete, i obciążony arbuzem, chlebem i orzechami poturlałem się dalej 🙂 Fajny człowiek!
Przetaczam się przez wioseczke El Banquito i zatrzymuje wózek przed sklepem, wokół którego wszystkie ławeczki jak kury obsiadło ok 20 facetów. Po chwili dowiedziałem się, że to jedna rodzina Lopez. Kuzyni, ojcowie, dzieci, dziadkowie. I nie, to nie zjazd rodzinny. Oni poprostu razem żyją w tej wsi. Całe El Banquito to jedna, niezwykle gościnna rodzina! Faceci truchcikiem biegli do swoich chałup po jedzenie dla mnie. Czasami dzwonili do domów, a kobiety przynosiły mi je na porcelanowych talerzach, zawstydzając mnie do reszty… Znalazło się też miejsce do spania w czyimś garażu. Aż nie chciało mi się stamtąd wychodzić!
24.02.2018 Choluteca 0km /// 2222,92km
Dochodze do miasta Choluteca i rzucam graty w domu Juana, hosta z Couchsurfingu. A dom ten nie byle jaki, bo w super strzeżonym, dopiero co wybudowanym osiedlu. Ale tutaj jest troche jak z bohaterami Alternatywy 4 – możesz ich przenieść ze wsi do miasta, ale wsi z nich sie nie wykorzeni. Dlatego pomiędzy pomalowanymi na pstre kolory domkami biegają kury i świnie, a resztki wyrzuca się za dom na „ziemie niczyją”. Albo po prostu sie je pali. I to jedna z rzeczy których nie potrafię pojąć – z jednej strony rozmawiam z nimi o problemie śmieci, zgadzają się ze mną, a potem na moich oczach wyrzucają resztki z obiadu za dom. Dramat!
Dramatyczne okazało się też samo miasto. Infrastruktura rozpadająca się jak po przejściu frontu (a potem jego powrocie) to jedna sprawa. Tumany kurzu, tylko kilka wyasfaltowanych uliczek, a i te z dziurami których den nie można zobaczyć. Brak jakiejkolwiek turystycznej ciekawostki to też nie problem. Ale ludzie! W innych miejscach też patrzą na mnie jak na chodzący bankomat i worek pieniędzy, ale tutaj w ich oczach widziałem, że z prawdziwą przyjemnością rozpruli by ten worek nożem. Na każdym rogu widziałem podejrzanych młodych typków, którzy tylko kiedy wyciągałem telefon żeby zrobić jakieś zdjęcie, ruszali w moim kierunku. Kiedy jeden z nich jechał obok mnie na rowerze i coś zaczął mówić o telefonie, rozglądałem się wokół gdzie jest reszta i czy mam szanse uciec (bez wózka w którym mam gaz i nóż czuje się nagi!). Okazało się, że to on chce mi sprzedać telefon! Daje sobie rękę uciąc, że kradziony. Może innemu białemu?
Prawie nie mam zdjęć z tego miejsca, bo zwyczajnie bałem się używać telefonu. Może świrowałem? Może byłem przewrażliwiony? Może tak, może nie. Wolałem dmuchać na zimne i już nigdy tutaj nie wracać.
26.02.2018 El Laure 27,5km /// 2250,42km
Ide dalej wylewając hektolitry potu. Spotkani ludzie mówili mi, że to jeden z najgorętszych rejonów Ameryki Centralnej. Boże, jak tam było gorąco! Wokół tylko spalona gleba. Czasam dosłownie, bo rolnicy palą swoje pola bez zastanowienia. Myśli skraplały sie i wychodziły przez pory! Przez to robiłem więcej przystanków i poznawałem więcej ludzi. I przy którymś spotkaniu rzuciło mi się w oczy, że połowa spotkanych mówi po angielsku. W takich dziurach?! W Hondurasie większość szkół kształci tylko do 6 klasy. Ze szkoły tej wiedzy nie wynieśli, więc… skąd? Z emigracji. Każdego dnia spotykałem ok 25 osób które, były w Stanach, i zostało stamtąd deportowanych. Często spędzili tam ponad 10 lat bez żadnych dokumentów! Spotkany na jednym z postojów David opowiedział mi jak wygląda ich droga do amerykańskiego snu.
David
Z Hondurasu do Meksyku przedostają się autobusem. Często cała rodzina składa się na taki bilet licząc w przyszłości, że ich krewny przyśle upominki w postaci zielonych papierków z Washingtonem. Tam spotykają się z facetem odpowiedzialnym za „skok”, czyli przekroczenie rzeki Rio Grande. Operacja kosztuje każdego chętnego 2500$ (niektórzy twierdzili, że 1500$). W furgonetce wywożeni są wgłąb stanu Chihuahua i w jednym z płytszych przejść próbują się dostać na drugą stronę. Mają do tego dmuchane tratwy albo dętki, na które ładują swój dobytek, starszych, dzieci, kobiety. Wszyscy pomagają sobie nawzajem. Po drugiej stronie nikt na nich nie czeka i zdani są już na swoje kontakty. W większości jadą do swoich rodzin, i to dlatego nie chcą przedostać się wyżej do Kanady – nie mają tam nikogo. No i te mrozy…
Pytam, czy to przekroczenie granicy jest niebezpieczne. Czy się boją. Najniebezpieczniejsi nie są żołnierze amerykańscy, ale meksykańska mafia, która kontroluje latynoską stronę. Jeśli ktoś spróbuje przekroczyć rzeke na swoją rękę, pewnie zostanie złapany i albo zabity, albo porwany, a jego rodzina dostanie rządanie okupu.
Podobną historię słyszałem od kilku osób. Ale tylko David podzielił się ze mną kontaktem do przemytnika, który może mnie przerzucić na drugą stronę Rio Grande 😀 Kontakt warty zatrzymania na wypadek, gdyby oficjalnie się nie udało…
Freeganizm! Praiwe funkielnówki pomidory prosto z pobocza 🙂 Mniam!
Drałuje dalej. Termometry pokazywały 39 stopni, ale na rozgrzanym asfalcie było tych stopni miliard! Topiły się podeszwy i moje myśli… Przeszedłem 41km przez honduraskie pustkowia i jedyne o czym marzyłem, to rozbić namiot i stracić w nim przytomność.
Najpierw chciałem rozbić się na dziwnym, małym cmentarzu. Ale kręciło się tam kilku miłośników nekrofilii, albo innych dziwactw, dlatego w końcu zrezygnowałem. W końcu znalazłem miejscówkę na gigantycznym pogorzelisku. Bingo! Czekam na poboczu aż się ściemni kiedy nagle, z wypasionego SPA po przeciwnej stronie drogi, przyszedł do mnie Jarvin. „Chodź do mnie. Jestem właścicielem tego ośrodka!”
Ukurzony, brudny, spocony pasowałem tam jak drzwi do lasu 😀 Ale dostałem obiad godny króla i przez całe popołudnie taplałem się w kolejnych basenach wybudowanych pośrodku pustyni. A w nocy, kiedy pracownicy pojechali do domów, rozbiłem namiot obok jednego z nich, i ze zgrzewką podarowanego piwa siadłem z ochroniarzem na bujanych fotelach obserwując jak po pogorzelsku po przeciwnej stronie biega wataha kojotów.
Od bezdomnego śpiącego na pogorzelisko…
… po króla SPA 🙂
Jarvin robiący zdjęcie ze swoją rodziną i jednym bezdomnym z pogorzeliska 🙂
26-28.02.2018 El Amatillo 62,2km///2312,62km
Mijam kolejne miasteczka średniej wielkości, w których doklejają się do mnie podejrzane typy. Co raz częściej myśle, że Honduras to państwo dwóch stanów. Miejskiego, stanu ciągłego napięcia. I wiejskiego, stanu chillu i wyluzowania.
Myślicie, że to sprzedawca wody? Facet powiedzia, że kilku znajomych ma przyjechać do jego domu i potrzebuje „troche” wody… Żar leje się z nieba, a on to może fatamorgana?
W Nacaome przygarniają mnie strażacy. To chyba najlepsza jednostka w której spałem! Razem z chłopakami i jedyną, malutką dziewczyną w załodze, rozpaliliśmy tej nocy remize do czerwoności 😀 Dobry Czas pełen inspiracji. Bo ta remiza to jakiś punkt zborny wszystkich podróżników. Była tu przede mną dziewczyna ze Szwajcarii, która tak jak ja idzie na piechotę przez te część świata. Tylko, że ona idzie z Meksyku w dół mapy, cały swój dobytek mając w plecaku, a u boku psa! Co za ekipa 🙂
Wszystkie wozy w tej jednostce pochodzą z innych krajów. Część z Azji, z kierownicą po prawej stronie, inne z niemiec a jeszcze inne z Hiszpanii. Chociaż Czasami te dary przerastają możliwości finansowe strażaków. W hiszpańskiej karetce padła jakaś częśc z dieslowego silnika. Koszt kupienia nowej z Europy równałby się załatwieniu jakiegoś całego silnika na miejscu. Dlatego rozpruli grata stojącego na trawniku remizy, wyciągneli z niego benzynowy silnik i zamienili z dieslem w karetce. Moc spadła, Czasami nie potrafi podjechać pod bardziej stromą górę, ale od czego ma się pacjentów. Podobno kiedyś jeden z nich ze złamaną ręką pomagał załodze przepchać karetke przez bardziej strome wzniesienie 😀
No i tak można pracować! Okno na świat 🙂
Po drodze zatrzymują się obok mnie samochody. Ludzie pytają czy mnie podwieźć, ale twardo pcham swój tabor do przodu dziękując za propozycje. Co wcale nie jest takie łatwe, bo paka pickupa kusi. Zatrzymała się też rodzinka, która podzieliła się informacją, że droga biegnąca wzdłuż granicy z El Salvadorem, którą chciałem iść, jest jeszcze w budowie! To całkowicie zmieniło moje plany… Będę musiał przejść El Salvador i wejść do Hondurasu jeszcze raz z drugiej strony, aby zdobyć jego najwyższy szczyt.
Ale do tego Czasu rozsiadłem się pod sklepikiem na krzesełkach zrobionych z samochodowych opon. Po chwili rozmowy okazało się, że w tej wsi też mieszka tylko jedna rodzina, która za punkt honoru postawiła sobie mnie jak najlepiej ugościć. Dlatego dostałem swój pokoi w przytulnym domku i wszystko co tylko chciałem. A następnego dnia byłem już na granicy z El Salvadorem. Długo lamałem się czy nie iść mimo budowy drogą wzdłuż granicy. Wiedziałem tylko, że już teraz stan moich opon woła o pomstę do nieba, i kolejna dawka kamieni może je rozszarpać do końca. Dlatego po kilku żartach z konikami wymieniającymi pieniądze przy granicy poszedłem do okienka paszportowego.