Gwatemala

Płosząc gwatemalskie wróble

By on 28 kwietnia 2018

9.04.2018 Bezimienna osada na drodze do Xela, 34,1km /// 3420,32km

“Kiedy ranne wstają zorze” ja już jestem na nogach, bo dzieciaki zaczynają lekcje w salce przykościelnej, w której spałem. Na koniec wdrapałem się jeszcze niedokońca legalnie na szczyt kościelnej wieży. Korciło mnie strasznie, żeby obudzić całe miasto trwożnym biciem w dzwony, bo „Gringo je we wiosce!”. Wtedy zapamiętaliby mnie naprawdę na wiele lat 😀 Dałem im jednak troche pospać i pokopytkowałem przed siebie po drodze tak dobrej, że aż jej zrobiłem zdjęcie. Ostatni raz taki asflat widziałem w Panamie 😀 A kopytkowałem na spotkanie gór i… kapusty, którą jak okiem sięgnąć lokalsi uprawiali ręcznie. Skansen na żywo 😀

Jak oznacza się miejsce awarii w Gwatemali? Wycinając połowe lasu i rzucając na droge za rozkraczonym samochodem 🙂

Oprócz kapusty pojawiły się brzoskwinie. Złotówka za brzoskwinie!

Skończyła się kapusta, jedynym głąbem na poboczu zostałem ja pchając wózek, a zaczeły góry. Więcej i więcej! Robie je w dobrym stylu, ale swoje piętno niestety zostawiają. Mijam miniaturowe wioseczki i pojedyncze domy przyklejone w magiczny sposób do zboczy. Wieczorami góry owijają się mleczną pierzyną, a mi wydaje się, że zaczynam chodzić wśród chmur.

Już wcześniej słyszałem, że w Gwatemali jest kilkanaście dialektów. W końcu znalazłem jeden z nich zwany „mame”. W swoim dźwięku przypomina mieszanke tureckiego, perskigo i troche japońskigo, czyniąc z moich podstarzałych kowbojów bohaterów filmów Kurosawy. Bardzo niskich bohaterów. W kapeluszach ledwo sięgali mi brody 😀

Kobiety za to zaczynają nosić spódnice w kolorach tęczy i wzorach przypominających te andyjskie. Podobne poncza i narzuty. Pomykają szybko poboczami, na głowach mając śmieszne „ręczniczki” albo kosze wypełnione jedzeniem, ubraniami i… żywymi kurczakami 😀 Aż dziw, że im to nie spada. Może biegają jak szaleni, bo jesteśmy ponad 2100m npm i zimno daje się we znaki. Wieczorami owijam się śpiworem i puszczam ustami kółeczka z pary. Czuje się jakbym znowu przeniósł się do Boliwii albo południowego Peru.

Spotykam więcej Indian czystej krwi. Malutkich, o ciemniejszej karnacji i charakterystycznych rysach twarzy. Łączy ich reakcja na mój widok. Z jednej strony są bardzo nieśmiali. Wychylają głowy zza rogów domów, okien, skrzynek, a nawet z dachu domów, i od razu chowają. Jak małe dzieci 😀 Dziewczyny na mój widok zaczynają chichotać przemykając chyłkiem i rzucając ciekawe spojrzenia. Bo z drugiej strony widze, że są niesamowicie mnie ciekawi. Chcą wiedzieć gdzie, jak i po co. Nigdy nie widzieli człowieka idącego z takim wózkiem. Ale wstydzą się? Boją? Brzydzą?

 

Identycznie było w bezimiennej wiosce, gdzie noc spędziłem przy kościele ewangelickim. Ludzie zaglądali do mnie zza węgłów, ale kiedy do nich wołałem tylko chichotali i uciekali na zbocza. Spróbowałem rozsypać ciastka albo kukurydzę, żeby przyciągnąć ich jak ptaki. W końcu jeden odważniejszy, albo ten co wylosował krótszą zapałkę, podszedł porozmawiać. Za nim jak cienie przyszli inni. Nawet z odległych domów! Ale mówił tylko on, reszta wymieniając co jakiś Czas kilka słów w swoim narzeczu. Jednak na propozycje wspólnego zdjęcia zerwali się do lotu jak wróble 😀 Dopiero po jakimś Czasie wróciła grupka dzieciaków, których marzeniem było mieć zdjęcie z gringo 🙂 Dlatego sesja trwała i trwała do późna w nocy…

Chłopak specjalnie ubrał się w swoje najlepsze ubrania 🙂

 

10.04.2018 La Cuchilla 30,7km /// 3451,02km

Na swojej drodze spotykam też kontrole policyjną. 8 funkcjonariuszy sprawdzających absolutnie każdy przejeżdżający pojazd. Zatrzymali i mnie do kontroli, ale raczej z czystej ciekawości niż z poczucia obowiązku. Bo wszystkie obowiązki poszły na bok kiedy przez godzine rozmawialiśmy gdzie ide, jak i po co. A ja wypytałem ich o ich prace, śmiejąc się, że my rozmawiamy, a ich koledzy kontrolują samochody 😀 Nie chcieli mnie puścić jak dzieci świetego mikołaja. Na koniec Josue chciał mi sprzedać swoją czapke policyjną za 300 quetzali (ok. 150złotych) 😀 Niestety nie chciał się wymienić na moją, którą znalezłem na poboczu. Mimo moich zapewnień, że też dodaje super mocy…

Gwatemalska reklama

Mijam wiejskie szkoły przypominające rozpadające się baraki. Punkty widokowe, gdzie jezioro Altitlan można zobaczyć jedynie na obrazach. I całe ulice tym razem wyłożone ceramiką. Za to mnie mijają kolejne pędzące z zawrotną prędkością „chicken busy”. I one staną sie dla mnie symbolem Gwatemali. Kolorowe, z fantazyjnymi chromowanymi elementami, w nocy świecące tysiącem lampek i lampeczek, na dachach mając w magiczny sposób przyczepiony cały dobytek pasażerów. Worki z ryżem, taczki, krzesła, święte obrazy, opony do samochodów. Zmyślny sposób mocowania tych rzeczy musi być przekazywany z pokolenia na pokolenie 😀 Ale myślicie, że na zamocowanie tego całego straganu potrzeba wiele Czasu? Guzik! Pomagacze kierowców robią to już podczas jazdy! Nigdy nie zrobiłem im zdjęcia, bo pędzili za szybko. Ale cały proces zasysania i wypluwania pasażerów wygląda tak:

Pomagier kierowcy wychyla się przez otwarte drzwi, już z daleka krzycząc do ludzi na poboczu do jakiego miasteczka pędzą. Ktoś z pobocza podnosi rękę i Czas jakby przyspiesza. Pasażerowie biegną do drzwi ponaglani przez pomagiera krzyczącego „Szybciej! Szybciej! Szybciej!”. Jeśli są jakieś bagaże pomagier wrzuca je na dach, wchodzi na niego i autobus odjeżdża! Kierowca pędzi po górskich serpentynach, a pomagier dopiero wiąże sznurami wrzucone pakunki. Kiedy cały furgon śmiga grubo ponad 60km/h, nasz człowiek od rzeczy niemożliwych schodzi po drabince, otwiera w biegu tylne drzwi i wskakuje do środka. Niechce myśleć ilu w taki sposób skończyło swoje życie. Jeśli ktoś szuka kaskaderów, to w Gwatemali spotkać ich można w każdym autobusie 🙂

Przetaczam się przez miasteczko Los Encuentros. Widze kościół już z daleka. Ma idealną wielkość i jestem pewien, że przyjeliby mnie na noc bez większego problemu. Nawet otwarte drzwi aż zapraszaj do ciepłego środka. A ja co robie? Ide dalej, bo chce urwać jeszcze kilka kilometrów! No i urywam może 3 dodatkowe, ale zapada zmierzch i wyraźnie zanosi się na deszcz. A ja nie mam gdzie spać! Jednym okiem omiatam pobocze, a drugim lustruje mape przeczuwając gdzie może być jakiś daszek. I nagle jest! Wiata jakiejś budowy! Pytam jednego z dwóch robotników czy moge tu spać. Plote monolog przez 3 minuty, na co on „Ale ja nie jestem właścicielem”. „A właściciel dzisiaj przyjedzie?” pytam. „No nie”. Wymieniamy porozumiewawcze uśmiechy. Odjeżdżają, a ja rozbijam sie pod daszkiem i przeczekuje GIGANTYCZNĄ ulewe zamieniającą droge w rwącą rzeke. Nawet gdyby właściciel przyjechał tam z psami, to nie zdołałby mnie wygonić 😀

Dwa baniaczki ze strzałkami? W sklepie „Shalom” można kupić paliwo! I w wielu innych też. Nie raz widziałem jak kierowcy ciężarówek spuszczają paliwo do podstawionych beczek. Bez wstydu i tajemnicy 🙂

11.04.2018 Santa Catarina 41,9km///3492,92km

Robi się zimno. Naprawde zimno! Ręce mi grabieją na wózku, a wiatr zamraża myśli. Droga biegnie ciągle w góre i nie zapowiada się, aby wyżej zamontowana była gigantyczna nagrzewnica omiatająca pobocze. Do tego przecierają mi się co raz bardziej opony, które prowizorycznie sklejam silver tapem i znalezionymi na poboczu kartonami. Grunt że działa 😀 Mijam jakby spływajace ze wzgórz miasteczka i zaraz obok nich realnie spływajace ze wzgórz kaskady śmieci.

Zmumifikowany pies z okresu Tutanchamona. Kolejny przykład że nie sprząta się tutaj zbyt często poboczy.

Uniwersytet gwatemalski. Wygląda mało akademicko

Most. Pomnik twardszy od spiżu. Ale gdyby most kiedyś padł, to prawie obok każdego stoi malutki pomniczek informujący za rządu jakiego prezydenta, ministrów i inzynierów wybudowano dany mostek. Żeby lud pamiętał komu całować stopy

Znajdź na zboczu trójkę ludzi zrzucających głazy. Oczywiście nikt nie pyta o pozwolenia 😉

Panorama śmieci

Spotykam też drugi patrol policjantów, którzy najprawdopodobniej byli orłami w szkole policyjnej. W jak absurdalnej atmosferze przebiegło moje spotkanie z nimi, można zobaczyć TUTAJ. W końcu melduje się na szczycie góry. Prawie szoruje głową po nisko zawieszonych szarych kłebach chmur. 3000m nad poziomem morza, z lekko siąpiącym deszczem i wiatrem omiatającym puste połacie wioski. Jest tak zimno, że nocleg w namiocie można uznać za próbe samobójczą. Jedyny ratunek tam gdzie zwykle. Kościół! Chwytam księdza po mszy i pytam o kawałek podłogi. Widze, że w korytarzu podłogi jest aż za dużo. Ludzie niestety już tak mają, że nie biorą serio mojej prośby o, dosłownie, kawałek podłogi. Zawsze chcą zaoferować łóżko, a jeśli nie mają – odmawiają. „Nie mamy na parafii wolnego miejsca, ale… możemy Ci załatwić noleg w hostelu”. Dawaj! Odpaliłem swój dyliżans i kopytkuje z kościelnym do gospody. A tam łóżko, gniazdko, Internet i kolacja przyniesiona przez grupke chichoczących kobitek 😀 No bo biały będzie jadł gwatemalską kolacje! Historia którą zapisza w ankałach wioski 😀 Prysznic też był, ale mimo grzałki woda oscylowała pomiędzy zimną-letnią, a w całej łazience puszczałem kółeczka z pary. Dlatego odpuściłem sobie „przyjemność” prysznica. Przecież warstwa brudu działa jak dodatkowa warstwa ubrań 😀

Kolejny kierowca, który chiał mnie podwieźć. Ci ludzie są niesamowici!

Siła! Moc! Zimno!

12-13.04.2018 Quetzaltenango 34,5km///3527,42km

Plus nocowania na szczycie jest jeden – następnego dnia musisz się staczać! Mykam na dół mijając pomniki upamiętniające poległych w partyzanckich walkach i staruszki dźwigające na plecach całe pęki drewna pewnie te walki pamiętajace. I chociaż widziały okropieństwa wojny, to nie są w stanie uwierzyć, że ide na piechote z Panamy 🙂

Dwujęzyczne tablice

 

Ciągle zatrzymują sie też kierowcy oferując podwiezienie. Często stają się w super niebezpiecznych miejscach, za co dostają ode mnie bure. Ale miejsce, w którym zatrzymał się instruktor nauki jazdy ze swoją kursantką przerastało wszystko! Środek pasa w miejscu, gdzie sam bałem sie iść, oni wybrali na idealne miejsce do postoju . Jeśli instruktorzy są tacy, to nie dziwota, że potem kierowcy nie lepsi…

W końcu, po kilku zwariowanych wirażach wtaczam się do Salcaja. Robie fotki ulicy kiedy podchodzi do mnie Juan David. Tak bez niczego, i pyta czy mówie po hiszpańsku. Zaprasza na zimny napój i dorzuca 20 quetzali na kolacje. A kiedy prowadzi mnie do zakładu rowerowego płaci za nowe opony, dętki i zestaw naprawczy. Płaci nie mała kwote trzeba nadmienić! Do tego dorzuca propozycje prysznica! Gdybym nie wiedział że ma żone i dzieci pomyślałbym, że jego pomoc nie była bezinteresowna 😀 Ale taka właśnie była i znowu nie mogłem wyrazić swojej wdzięczności słowami…

Juan David

Niesiony nowiutkimi oponami wjechałem do Quetzaltenango, ale przez większość nazywango krócej i przystępniej – Xela. Nazwa bierze się od słowa Xelaju, co w języku Majów oznacza „(miasto) pod dziesięcioma górami”. No way Sherlock! Wtaczając sie przez rogatki byłem tak zmęczony, że myslałem że przetoczyłem się przez wszystkie dziesięć! Na szczęście czekał już na mnie Nestor, host z Couchsurfingu, który mógł mi zaoferować miejsce w swoim studiu tańca i jednocześnie sali klubu karate. Ciekawe w jakim miejscu jeszcze spędze noc podczas mojej drogi 😀 Po szybkim sparingu i z gardą w rękawicach ruszyłem na starcie z miastem!

A miasto… ssało. Oprócz jako takiego głównego placu i cmentarza nie ma nic. Chociaż zależy kto czego szuka. A że dla mnie priorytetem są ludzie, więc znalazłem tu polskie ślady. Najpierw Pan Yarzębski. Przypłynął tutaj po drugiej wojnie światowej i założył sklepik z meblami. Pan Yarzębski odszedł, a sklepik dalej działa. Czy potrzeba lepszego dowodu na polską przedsiębiorczość?! A kiedy kupowałem pocztówki starszy Pan zaskoczył mnie swoim pytaniem tak bardzo, że z wrażenia przewróciłem stojak z kartkami. Staruszek zapytał wprost: „Pan jest z Polski?”. Że co?! Że jak?! Zawsze mnie biorą za gringo sikającego złotym moczem. Kiedy mówie, że jestem z Polski to pytają czy to blisko Teksasu… A tu staruszek tak sam z siebie? „Bo tutaj przez wiele lat były siostry zakonne i misjonarze z Polski. I Pan ma podobny akcent”. No taaaak polskiej mowy choćby przykrytej hiszpańskim sie nie wytrzebi. No i dobrze! Pokazuje mi obrazki świętych przywiezione z Polski, „Ojcze Nasz” napisane po polsku i hiszpańsku. Zawsze kiedy znajduje polskie ślady tak daleko od ojczyzny robi mi się cieplej na sercu 🙂

Czas było ruszać dalej. Kierunek – najwyższy szczyt Gwatemali i całej Ameryki Centralnej. Wulkan Tajumulco!

„Przepraszam, gdzie znajde nim ja re taq nim uq’ij re wa tinimil?”

 

Vanushka, grób tajemniczje dziewczyny. Masz problemy miłosne? Napisz na pomniku kto ma Cię pokochać, a na pewno tak się stanie 🙂

Wejście do katakumb, jak wejście do marketu. Nic tylko wybierać kości.

Pan Yarzebski. Z małżonką?

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT