Oregońskich spotkań czar
W znacznej części Kalifornii łatwiej jest zobaczyć na ulicy Wielką Stopę niż spacerujących mieszkańców. Dlatego jak spragnieni wody na pustyni, tak my marzyliśmy o większej ilości rozmów i spotkań z ludźmi. Całymi dniami nie widząc żywej duszy zaczęliśmy nawet popadać w coś na kształt stanów depresyjnych. Ale ten zamieniliśmy w końcu na nowy stan, zwany Oregonem. Ten zaś zapewnił nam spotkań co nie miara: tych cudownych z Polakami, inspirujących z pierwszym pieszym podróżnikiem na naszej trasie, zaskakujących z wielorybami i strasznych z najgorszym couchsurfingowym gospodarzem, jakiego poznałem w moim podróżniczym życiu. Było też takie, którego za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć – z lekarzami w szpitalu. Co się stało, jak wyglądało leczenie i ile nas kosztowała wizyta w amerykańskim szpitalu, przeczytacie poniżej.
10.07.2019 Harris Beach State Recreation Area 40,3 km /// 10497,24 km
Może to nasza wyobraźnia i oczekiwanie zmian podsuwało to wrażenie, lecz zaraz po przekroczeniu granicy z Oregonem rzeczywistość stała się jakby bardziej… przyjazna. Wzrok nie padał już na niekończące się płoty – te odgradzające posesje bogaczy, ale też płoty zakazujących tabliczek. Może to dlatego, że zgodnie ze stanowym prawem w Oregonie nie ma prywatnych plaż? W końcu mogliśmy odetchnąć głębiej! To, że ludzie traktują nas jak ludzi właśnie, przekonaliśmy się już pierwszego dnia, kiedy drugi raz w trakcie marszu przez Stany Zjednoczone podarowano nam z dobrego serca posiłek. Co prawda w formie talonów do McDonalda, ale zawsze! Tego wieczoru, który spędziliśmy na stanowym polu kempingowym, objadając się górą hamburgerów wyglądaliśmy jak królowie życia 🙂
Może niezbyt ładny, ale nasz kawałek ziemi
To tutaj też poznaliśmy pierwszego pieszego podróżnika w tej podróży! Trzeba było przejść ponad 10 tysięcy kilometrów, żeby spotkać drugiego takiego świra jak my. William przeszedł już dwa razy Stany z północy na południe szlakiem Pacific Crest Trail, teraz zaś góry zamienił na morze. Korzystając z tego, że w Oregonie nie ma prywatnych plaż, idzie z północy na południe stanu właśnie plażami. Gdy jego drogę przetną skały albo rzeka, wyjmuje z – ważącego ponad 20 kg! – plecaka dmuchany kajak i składane wiosło. Ma też dwa kapoki – dla siebie oraz towarzysza tej wyprawy – psa Barkleya .
11 – 14.07.2019 Bullards 138 km /// 10635,24 km
Po marszu zakończonym pękniętą oponą (dopiero czwarty raz podczas całej wędrówki przez Stany Zjednoczone!) i noclegu w przydrożnym lasku, ruszyliśmy wybrzeżem, którego piękna nie opiszą żadne słowa. Niestety rana powstała na udzie Oli kilka dni temu po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z rośliną zwaną sumakiem jadowitym, zaczęła się niebezpiecznie jątrzyć. Ból paraliżował i wyciskał łzy z oczu. Na szczęście wiedząc o kosmicznych kosztach usług medycznych w amerykańskich szpitalach, przed wyjściem z Meksyku kupiliśmy ubezpieczenie obejmujące USA i Kanadę. Po szybkim telefonie na numer alarmowy dostaliśmy równie szybką informacje zwrotną o oczekującym nas następnego dnia lekarzu w szpitalu w miejscowości Gold Beach, przez którą akurat przechodziliśmy. Dlatego po nocy spędzonej na przedmieściach Ola podjechała autostopem do szpitala. Ja zaś rozwijając kosmiczne prędkości poszedłem na spotkanie Erica, oczekującego nas w Port Orford gospodarza z Couchsurfingu. Ola, już z gojącą się raną, dojechała tam autostopem. Przepisane jej sterydy działały w ekspresowym tempie, a my, dzięki temu, że ubezpieczenie za kilkaset złotych kupiliśmy, nie musieliśmy teraz płacić kilku/kilkunastu tysięcy za naprawę nogi. Elegancko! Lecz dopiero co zasklepiająca się rana oraz zmęczenie Oli mocno nas niepokoiły, więc podjęliśmy nie łatwą, choć wydaje się, że jedyną właściwą decyzję – Eric podrzucił Olę do kolejnej miejscowości, a ja doszedłem tam z wózkiem. Ostatecznie rana zagoiła się, a Ola w pełni odpoczęła w domu Briana Kraynika, kolejnego gospodarza z Warmshowers. Jak się okazało jego rodzina ma polskie korzenie! Przed wojną rodzina jego dziadka miała piekarnię w centrum Bydgoszczy. Stąd jego półki obciążone były książkami o polskiej historii, a córka ma koszulkę z polskim orzełkiem.
Przechodzimy przez najwyższy most w Oregonie. Szkoda, że oblany jest gęstą mglą i go nie zobaczymy. Najważniejsze jednak, żeby widziały nas kampery na jedynym otwartym pasie ruchu.
Jedzenie zawsze lądowało na drzewo. Lepiej, żeby niedźwiedzie zajęły się naszym prowiantem na drzewie, niż pukały po niego do naszego namiotu 😉
Jeżyny! Krzaki uginające się od owoców ciągnęły się kilometrami ratując naszą gospodarkę witaminową
Po wizycie w szpitalu pozostała pamiątka z błędnie wpisanym nazwiskiem. Gdybyśmy nie mieli ubezpieczenia, zapewne byłaby to nasza najdroższa pamiątka w życiu
Którędy do Boga?
Przelewająca się muszla klozetowa, czyli reklama firmy hydraulicznej zajmującej się systemami septycznymi , szambami etc. Daje do myślenia 😀 PS. Podobno pracownicy czasami zmieniają kolor lejącej się wody…
Córka Briana Kraynika, naszego warmshowerowego gospodarza, i przegląd polskich koszulek
15 – 16.07.2019 Coos Bay 37,7 km /// 10672,94 km
Droga do Coos Bay usłana była wzgórzami, jeżynami i tartakami. Nic dziwnego skoro jednym z głównych bogactw naturalnych tego stanu są niekończące się lasy. W końcu jednak weszliśmy w zasięg, jak się później okazało, jednego z brzydszych miast na naszej trasie. Przedmieścia Coos Bay to przemysłowa, brudna sieczka. Samo centrum, składające się z byle jakich budynków i pseudo atrakcji turystycznych, też nie powala. Do pełni depresyjnego nastroju doprowadził nas ciągle siąpiący deszcz i najgorszy couchsurfingowy gospodarz, jakiego poznałem w moim podróżniczym życiu. David, który sam zakończył gwałtownie całkiem ciekawą rozmowę, którą prowadziliśmy wieczorem, twierdził potem, że kompletnie się nim nie interesowaliśmy, a jego dom potraktowaliśmy jak hotel. Wieczorem twierdził, że możemy spać tak długo, jak tego potrzebujemy (a potrzebowaliśmy bardzo, bo Ola przez sterydy nie mogła zasnąć i przez ostatnie noce nie dosypiała). Jednak bladym świtem najwidoczniej postanowił nas za coś ukarać oświadczając, że mamy 20 minut, aby zebrać nasze rzeczy i wyjść. W deszczowy, zimny i nieprzyjemny ranek. Ta sytuacja to dowód na to, że 99% członków couchsurfingowej wspólnoty to wspaniali ludzie, i jedynie 1% to ci, którzy tej idei kompletnie nie rozumieją. Wiedząc, że poznaliśmy już ten niechlubny odsetek, z nadzieją szliśmy na wypatrując wyłącznie tych cudownych spotkań 🙂
Infrastruktura dla rowerzystów i pieszych chyba nigdy nie przestanie nas zaskakiwać
A czasami delikatnie dziwić. Na skrzyżowaniu w sennej miejscowości z niemal zerowym ruchem, piesi zobligowani są do przechodzenia skrzyżowania z taką flagą. Instrukcja jej użycia doczepiona na słupie 🙂
Najlepsza w Coos Bay była ta kilkuset metrowa ściana jeżyn. Fascynuje nas to, że mimo tego, że znajduje się w niemal w centrum miasta, owocami kompletnie nikt się nie interesuje. Na naszą korzyść 🙂
Niestety równie długie co krzaki jeżyn, są tutaj niekończące się tartaki. od lat głównym surowcem Oregonu było drewno i chyba szybko ta sytuacja się nie zmieni.
17 – 20.07.2019 Wakonda Beach 133,7 km /// 10806,64 km
Przez sieć mostów wydostaliśmy się z Coos Bay, z którego nie wynieśliśmy najlepszych wspomnień. Jednak uspokajani szumem fal rozbijających się o klify, oraz prowadzeni światłem sieci latarń posuwaliśmy się do przodu pełni wiary i nadziei na nadchodzące dni. Przez ponad trzy doby towarzyszyły nam gigantyczne wydmy po części zasypujące drogę. Po nocy spędzonej na polu kempingowym i na obrzeżach miejscowości o nazwie dobrze opisującej otaczające nas tereny – Dunes City – ruszyliśmy na spotkanie jaskini, którą lwy morskie zamieniły na swoje królestwo. Ponieważ bilet kosztował jednak za dużo, abyśmy jej uroki mogli zobaczyć oboje, dlatego z misją eksploracji jaskini ruszyła sama Ola.
Taka tam skrzynka na listy
Tabliczka znaleziona na szczęście nie przed wejściem do sklepu/restauracji, ale na czyimś płocie. Długowłosi nie mieli łatwego życia 🙁
Zagłębie wiary
Gdzieś w głuszy uciekając przed ludzkim wzrokiem
Wydmy, wszędzie wydmy!
Znaleźliśmy naturalne pole darlingtonii, czyli mięsożernej rośliny pożerającej muchy, komary i inne irytujące ustrojstwo. Z jednej strony wyglądało jak idealne miejsce do rozbicia się, ale kto wie czy we śnie by nas nie pożarły?
Chodźmy na spacer!
Królestwo wylegujących się na skałach lwów morskich. Nad wyraz głośne towarzystwo
Idealna pozycja na drzemkę.
Jednak to nie koniec atrakcji tego dnia. Bo na sam koniec, smagani podmuchami huraganowego wiatru, musieliśmy pokonać wąski i nad wyraz ruchliwy tunel. Za sprawą ogłuszającego echa, które je wypełniało, wydawało się, że mijające nas samochody rozsmarują nas na ścianach. Na jego drugi kraniec pędziliśmy jak szaleni! Z ulgą zamieniliśmy hałas samochodów na przyjemny szum strumyka przy którym wieczorem się rozbiliśmy. A ten zaś kolejnego dnia na przyjemną ciszę domu Steve’a, który oferuje swoją przestrzeń w miejscowości Wakonda Beach dla podróżników z Couchsurfingu.
21 – 22.07.2019 Lincoln City 74,5 km /// 10881,14 km
Na wskroś przepiękne wybrzeże Oregonu zachwycało nas na każdym kroku. Ale pełnie rozkoszy osiągnęliśmy w momencie, kiedy całkowicie przypadkowo zauważyliśmy wieloryby machające nam swoimi pletwami z głębin oceanu! Jak się później okazało, to rejon, do którego zjeżdżają się miłośnicy tych gigantycznych zwierząt z całego świata.
„Cześć, jestem Mark i nie głosowałem na Trumpa”. Bodaj wszyscy w Stanach, którzy zamieniali z nami kilka słów, albo gościli nas w swoich domach, byli przeciwnikami Trumpa. Mark ponad swoją deklaracje podarował nam ciasteczka w kształcie Oregonu <3
Ktoś tu się chyba zasiedział
„Wieloryyyyyby!!! Gdzie jesteście?!”
A dla tych którzy nie zobaczą wieloryba w wodzie, jest wersja trawnikowa. Ta miniaturowa fontanna wypuszcza wodę co kilkadziesiąt sekund
Pokonując po drodze szereg wyzutych z charakteru, podobnych do siebie miejscowości, przeszliśmy przez króciutki most przerzucony przez jeszcze krótszą, bo najkrótszą rzeką świata, i rozbiliśmy się na ostatnim w naszej pieszej wędrówce kempingu. To był także ostatni dzień naszego marszu brzegiem oceanu. Pomachaliśmy mu na pożegnanie wiedząc, że podczas tej wyprawy już się nie zobaczymy. Następnego poranka mieliśmy odbić z wybrzeża i przedrzeć się przez góry w kierunku Portland.
Jedyna okazja, aby zostać leprykonem trzymającego naleśniki i ujeżdżającego konika morskiego
Podobno najmniejszy port na świecie. Sam nie wiem, wydawało mi się, że widziałem mniejsze
Za to krótszej rzeki faktycznie nie widziałem. Rzeka o jakże nośnej nazwie „D” ma bowiem około 200 metrów długości.
A na pewno nigdzie nie widziałem tylu, tak bujnych i rodzących garście owoców, krzaków jeżyn.
Pożegnanie z oceanem. Do zobaczenia gdzieś, kiedyś!
Ostatni nocleg na kempingu. Chociaż spaliśmy na nich kilkukrotnie, to a każdym razem zaskakiwały nas swoją infrastrukturą.
23 – 30.07.2019 Portland i okolice 152,3 km /// 11033,44 km
Wszystkie znaki na niebie, ziemi oraz mapach wskazywały, że całkiem nielicha górka dzieląca nas od Portland jest ostatnią tak dużą na naszej drodze. Pewnie dlatego podczas wspinaczki na nią otaczający las wydawał się pachnieć melancholią. Wspominając setki pokonanych przez nas gór, tę ostatnią pokonywaliśmy z absurdalnym wręcz smutkiem. To był jeden z pierwszych znaków, że jesteśmy co raz bliżej Vancouver i końca naszej pieszej wyprawy. Po przedarciu się na drugą stronę wzniesienia zaszyliśmy się w nieodłącznie nam towarzyszących już od kilkunastu dni owocujących krzakach jeżyn. Okazało się, że rozbicie wśród nich namiotu to nie lada wyczyn!
Pokonujemy 45 równoleżnik, czyli jesteśmy w połowie drogi pomiędzy Równikiem, a Biegunem Północnym!
Kierunek bez zmian – w górę mapy!
Ot wiejski dom kultury z czwartkowym bingo.
Ostatnie wzgórze za nami! Radość i smutek w jednym.
Kolejny dowód, że droga o nas dba. Kiedy kończyła nam się woda, a do najbliższej wioski było jeszcze kilkanaście kilometrów, na poboczu znaleźliśmy taki prezent od losu <3
Rozbicie się w krzakach jeżyn i niepodarcie namiotu/nieprzebicie opony to nie lada wyczyn
Następnej nocy nie musieliśmy się o to martwić. Po przejściu przez idealne osiedla domków jednorodzinnych, które przypominały bardziej scenografię filmową niż zamieszkałe domy, odpoczęliśmy u Stevena i Robin, gospodarzy z Warmshowers. To oni opowiedzieli nam o odbywającym się w ich miejscowości, McMinnville, corocznym festiwalu… UFO. Ma miejsce wtedy parada, w której wszyscy, łącznie ze zwierzęcymi pupilami, przebierają się za kosmitów poruszając się na przygotowywanych wcześniej makietach statków kosmicznych. Także sklepy i całe ulice przyozdabiane są ozdobami nie z tego świata. To zainteresowanie mieszkańców obcymi cywilizacjami związane jest z fotografią wykonanej latach 50’ na jednej z okolicznych farm, a przedstawiającą właśnie statek kosmiczny. Od tego czasu zjeżdżają się tu badacze zjawisk paranormalnych z całego świata.
Banery informujące o wjeździe do McMinnville były co najmniej… dziwne 😀
Wokół coraz więcej wina
Steven i Robin
Jedna z opon naszego wózka już od dawna swoimi przetarciami dawała do zrozumienia, że doprowadzamy ją do granic możliwości. Szczęście w nieszczęściu, że ostatecznie nie wytrzymała ciśnienia na kilkaset metrów przed domem Justyny i Czarka w Tigard, którzy zaoferowali nam miejsce do odpoczynku. Kilka dni spędzonych u nich, a następnie w domu Asi i Piotra dzień marszu na północ, pozwoliło nam odwiedzić okolice Portland i zbuszować samo miasto.
Po trzech dniach marszu z wybrzeża doszliśmy do Portland. Wydawać by się mogło, że po prawie dwóch miesiącach spędzonych…
Opublikowany przez Stones on Travel Poniedziałek, 29 lipca 2019
Zamartwianie się nie zmieni przeszłości ani przyszłości. Spaskudzi ci dzisiaj.
„Jeśli jesteś zdolny i ambitny – przeprowadź się do Nowego Jorku. Jeśli ambitny, ale niezbyt zdolny – wybierz Los…
Opublikowany przez Stones on Travel Środa, 31 lipca 2019
Jedyne zdjęcie, jakie mamy z Asią, Piotrkiem i częścią rodziny, która przyjechała odwiedzić ich w Stanach. Wpadli tylko na chwilę podrzucić nam klucze do swojego mieszkania. Szkoda, że tak krótko, bo biła od nich wprost niesamowita energia i gościnność.
Przechodząc niekończącym się mostem nad rzeką Kolumbia, zakończyliśmy naszą przygodę z Oregonem, który dał nam sporo wytchnienia po spiętej i zasypanej tabliczkami zakazów Kalifornii. Było tutaj jakby luźniej i bez większej spiny. Za to ze zdecydowanie większą ilością kempingów, sklepów, szerszym poboczem i piękniejszymi widokami. No i z socjologiczną perełką w postaci Portland!
Na moście wypatrywaliśmy nie tylko drugiego brzegu, na którym zaczynał się Waszyngton, ale i granicy z Kanadą. Snuliśmy bowiem plany, gdzie i jak ją pokonamy i jak fajnie będzie znowu chodzić w kilometrach, a nie w milach. Dlatego wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy na drugim brzegu weszliśmy do… Vancouver! To fatamorgana, czy wpadliśmy w czasoprzestrzenny tunel? Tak ma wyglądać koniec naszej pieszej włóczęgi? I dlaczego tak szybko?! Na szczęście na maszcie nie powiewał czerwony liść klonowy, z kranów nie leciał klonowy syrop, a bobry nie podgryzały nas w kostki. Uff, czyli to nie TO Vancouver. Stan Waszyngton też ma po prostu miasto o tej samej nazwie.
Jeśli tak surrealistycznie zaczyna się nasza przygoda z ostatnim amerykańskim stanem na naszej trasie, to co jeszcze na nas tu czeka? Waszyngton – nadchodzimy!