Lodowym Szlakiem, czyli w trampkach przez Andy
Ushuaia to miejsce typu Autostopowy Lejek. Łatwo tam dojechać, bo zlewają się tam samochody z całego świata, ale trudniej wyjechać, bo jest tylko jedna droga, która może stamtąd wyprowadzić. Droga na odcinku 300m gęsto zalesiona autostopowiczami, którzy czekając kilka godzin zapuścili korzenie. Samochód po samochodzie jakoś przesuwałem sie do przodu, np. z majorem argentyńskiego wojska, który spędził miesiąc na Antarktydzie. Nasze rozmowy sprowadziły się do jednego – „Tam MUSISZ zdążyć do toalety. Zwłaszcza jak chce Ci się zrobić coś grubszego, bo jak zrobisz pod siebie to będziesz to odrywał ze skórą”. Innym razem, kiedy jakiś zamknięty w sobie Litwin zajął jedyną miejscówkę, może średnio mądrze, zacząłem ogrzewać się przy wylocie piecyka gazowego z tyłu komisariatu policji. Nie wiało, nie padało, było ciepło. A że kręciło sie w głowie to już inna sprawa 😉 W wietrznym Rio Gallegos rzuciłem kotwicę w stacji benzynowej, która okazała się punktem zbornym całej watahy autostopowiczów ciągnącej do Ushuai. Spotkałem tam parkę z Litwy, Francji i Niemiec, i to z tą ostatnią rozbiliśmy się za stacją przy samochodzie trójki argentyńczyków montujących anteny na wieżach nadawczych (wiecie, że największe wieże tego typu w Agentynie mają nawet 300m?!). Tak zadomowiłem się w ich budce, że dali nie tylko mięcho i napitki, ale prawie i pracę 😀
Ostatni obrazek z Ushuai i najlepszy dowód, że kraniec świata jest piękny Bo po co komu telewizor skoro za oknem taaaaakie widoki 🙂
Major wojska z zamrożonym uśmiechem po rocznej służbie na Antarktydzie
Ekipa niemieckich autostopowiczów…
… i argentyńska montująca anteny. Ta noc nie chciała się skończyć 😀
Następnego dnia turlam się do punktu kontrolnego policji, gdzie woła mnie jeden z mundurowych. „Usiądź tutaj, my Ci złapiemy samochód”. I tak razem z Matejem, Czechem, który też korzystał z pomocy policji, przesiedzieliśmy 5 godzin, a dzielni stróże prawa ukradkiem cykający nam telefonami foty zza okna, zatrzymywali każdy samochód i pytali czy jadzie w naszym kierunku. W Europie to chyba nie możliwe 🙂 Noc przy kolejnej stacji we wsi (bo 100 osobową społeczność nie nazwę miastem) o dodającej otuchy nazwie Esperanza, czyli Nadzieja. Chyba tylko nadzieja uratowała nas przed urwaniem przez wiatr głów w tym szczerym polu. I tutaj też zaczyna się nasza przygoda z legendarną wśród backpackerów Ruta 40. Ciągnąca się przez ponad 5000km prowadzi przez najpiękniejsze tereny Argentyny, z samiuśkiego południa na północ. Razem (Ruta 40, Matej i kierowca lawety, który przywiązał w zmyślny sposób nasze placaki do haka) dojechaliśmy do El Calafate, gdzie spotkaliśmy cały van przyjaciół mojego Czecha.
Ty sobie czekasz, a autostop sam się łapie 😀
Nadzieja. Tylko to nam zostało chroniąc się przed wiatrem za znakiem 🙂
„Spokojnie, nie zleci. Wiatr przydusi”. Ale i tak co chwila patrzyliśmy w lusterka czy nasz dobytek nie leci w przepaść
Słowo o całej watasze. To grupa naukowców z Czech i Słowacji, która wylatuje na miesięczną ekspedycję na Antarktydę! Matej obiecał mi przysłać stamtąd kamień 🙂 i jak to jest z Czechami – zanim wsiedliśmy do busa, którym chcieliśmy pojechać do parku narodowego zobaczyć chyba największy lodowiec świata, w ruch poszedł ser, pasztet i piwa, a cały samochód wypełniło swojskie „Ahoj!”. Prawie jak Czeski Cieszyn. Sam wjazd do parku kosztuje 330 pesos! Oddałem te banknoty mokre od łez, a jak się okazało wcale nie musiałem, bo nikt tych biletów nie skontrolował. Mogłem przejść, albo przespać się i poczekać jak o 18 „zamkną” bramkę! Ale pojechaliśmy i zobaczyliśmy lodowiec, który bardzo by chciał, ale nie potrafi stopnieć. Jego masa poraża, aż chciałoby się wziąć kawałek i zrobić drinka 🙂 Kiedy obleje się promieniami słońca, lśni jakby w środku drzemała kosmiczna moc. Chrumka, trzeszczy, charcze jakby miał wstać i pójść w cholere. Cały Czas pracuje, pęka, a całe jego bloki wpadają do zimnej wody z hukiem gromu i jękiem zachwytu zgromadzonej gawiedzi.
Samo El Calafate nie ma nic do zaoferowania, oprócz góry rzucającej cień na całe miasteczko. Nie wiele myśląc (naprawdę nie wiele myśląc) rzuciłem sie na tę górę jak pies na szynkę, wlazłem na nią jak na starą kobyłę 😀 Miałem w planach zabrać szerpów i butle z tlenem, a ostatecznie zabrałem plastikową reklamówką z chlebem, konserwą, wodą i ciastkami. Nie chciałem płacić 50 pesos za przechowanie plecaka, więc w drodze na szczyt rzuciłem go w krzaki i poszedłem na azymut. Podobno jest jakiś szlak, ale znalazłem go dopiero w połowie drogi z powrotem, więc patrze – jest góra, jest prawie pionowa ściana, idę! Ledwo wlazłem, ale wlazłem. Śmierć w oczach. Kiedy wróciłem babeczka z informacji turystycznej powiedziała, że razem ze strażakami z bazy (jak i połowa znudzonego miasteczka) obserwowała jak wchodzę i obstawiali czy zlece czy nie. Przeze mnie przegrała 20 pesos 😀 Nikt nie pamięta żeby jakikolwiek debil wszedł tą ścianą 😀 Zapiszta to w Wikipedii – pierwsze wejście na El Calafatę ścianą od miasta! Miasta, w którym przespałem 3 dni na głównym placu i nikt nic mi nie powiedział. Miasta, z którego w końcu musiałem wyjechać dlatego znowu ustawiłem sie na końcu 300m wężyka autostopowiczów i cierpliwie czekałem.
O nie! On idzie w góry w trampkach!
A że cierpliwy nie byłem, to przeniosłem się łapać do centrum skąd zabrał mnie za darmo taksówkarz. Kurs który razem zrobiliśmy (20km) kosztowałby mnie 550 pesos! Na jednej z kolejnych krzyżówek czekało już trzech chłopaków z Francji z ukulele, z którymi przejechaliśmy do El Chalten, argentyńskiej stolicy trekkingu. ANDY PATAGOŃSKIE! Nie szczimałbym jakbym ich nie skopytkował. Ale gór nie znam, widzę jakieś iglaste szczyty i zastanawiam się czy dam radę. W wyścigu do gniazdka w knajpie wyprzedza mnie facet z miną górołaza, który jak twierdzi musi się ze wszystkim podładować, bo idzie na 2 dni w góry. Ok, mówie, może jest tam faktycznie tak ciężko. Patrzę na sprzęt jaki ludzie mają i zastanawiam się jakie warunki muszą tam panować, skoro wszyscy popylają w najnowszych goretexach, membranach, okularach, kompasach itp. Prewencyjnie wybrałem najłatwiejszy szlak. Czułem się na nim jak w drodze na Równicę dlatego uderzam na najtrudniejszy z trudnych, który trzeba zgłaszać do Dyrekcji Parku Narodowego. Łatwo nie było, droge znaczył wężyk potu, ale wszedłem tam w trampkach 🙂
Ekipa Francuzów. Nie do zdarcia 😀
Bo szlak na ponad 3000 metrów trzeba zaplanować. Ale zawsze przy piwie 😀
Dziewczyna nazywa się Miranda Bursztyn. Ktoś z jej rodziny pochodził z Polski, ale co najciekawsze aż do mojego przyjazdu nie wiedziała co oznacza jej nazwisko!!! Teraz już wie że jestem jednym z najpiękniejszych i najdroższych kamieni świata. Prawdziwy Stone on Travel 🙂
Były i tradycyjne tańce do białego rana…
… a o poranku półki wypatroszone przez żądnych konserw turystów …
… którzy obładowani sprzętem jak terminatorzy podrałowali w góry 🙂
Może trochę pokozaczę, ale El Chalten to gigantyczne targowisko próżności. Ludzie noszą cały ten sprzęt wyłącznie po to aby się pokazać. Spotkałem grupę wystrojoną jak na wyprawę na K2, która jak owce stała przed bajorem, bo niechcieli zamoczyć swoich butów za 500Euro. Ja w trampkach za 20 złotych przeskoczyłem po gałęzi, kamieniu, czaszce krowy i byłem po drugiej stronie. Oni czekali chyba aż bajoro wyschnie… Jaki z tego morał? To nie sprzęt chodzi, tylko ludzie 😉
W El Chalten spotkałem tam całą masę Polaków –Adama i Zosię, którzy od kilku miesięcy jeżdżą po Ameryce Południowej, i Grześka, który w rok chce okrążyć świat. Od 29 grudnia siedziała tam śmietanka polskich himalaistów czekając na dobrą pogodę aby zdobyć jeden ze szczytów. Niespotkałem się jednak z nimi, bo całe dnie spędzali na skałach szukając swojego sprzętu, który musieli zostawić ratując skórę, a wartego 120 tysięcy złotych! (Jedna szpila do namiotu kosztuje tysiąc dolców!). Śmietanką na torcie byli Kasia i Andrzej, których poznałem dzięki koszulce z WOŚPu, którą zauważyła Kasia kiedy rozbiłem się w jednym z campingów w górach. Kasia z Andrzejem kupili w Chile vana i zamierzają w rok przejechać trzy Ameryki. Zeszliśmy razem z góry do ich wehikułu, zrobiliśmy pomidorową i rum (eksportowany z Brazylii i Dominikany, kupiony w Chile, wypity w Argentynie przez trójkę Polaków ze Śląska), który ostatecznie okazał się zwyczają wódką. Jakimś cudem wróciłem na szczyt, zrobiłem pranie w jeziorze, sam się w nim wykąpałem, a następnego dnia w stanie mocno wskazującym wczołgałem sie na najtrudniejszy szczyt.
Adam i Zosia w drodze 6 miesięcy
Grzesiek w podróży dookoła świata
Kasia, Andrzej, pomidorowa i emaliowane kubki z wodą ognistą
Z moimi wesołymi ślązakami spotkaliśmy się na dole, wywieźli mnie na krzyżówkę, pamiątkowa fota i rozjazd. Mam nadzieje, że spotkamy się jeszcze gdzieś w Polsce. Przecież mieszkamy od siebie 30 km 🙂 Do granicy Chilijskiej dojechałem pierwszym w moim życiu camperem – przerobionym starym autobusem palącym 20 litrów na 100km 😀 Rodzina jeździ w te same miejsca w których byli 15 lat temu i cykają foty dokładnie w tych samych miejscach i konfiguracji.
Rutą 40 zrobiłem ponad 1000km, dlatego teraz przeskakuje granicę i jadę do Chile poznać legendarną Caretela Austral. „Ja tu jeszcze wróce, nie zostawię tak tego” jak to śpiewał Kazik, dlatego do Argentyny jeszcze wrócę odłożyć mój pierwszy kamień 🙂
ZNALEZIONE W DRODZE: