Koka, wiatr i Ziemia Ognista
Naukowo stwierdzono, że zdziczałem.
A było to kiedy w trampkach wybrałem się w góry… A dziwaczne to były góry bo po pierwsze prywatne (jak góra może być prywatna?!), a po drugie bez krzty cienia jeno kamienie, kamienie, kamienie. Ja rozumiem, ze Stones on Travel ale nie pogardziłbym jednym drzewkiem. Upatrzyłem sobie jeden ze szczytów, Cerro de la Ventana, ze słynnym oknem w skale na szczycie. Jako prawilny górołaz myślałem że będę mógł tam po prostu wejść, ale nie! Trza płacić za wejściówkę i przewodnika. I można iść tylko z 10 osobową grupą 🙁 Sklepikarz, który mieszka tu całe życie, powiedział mi którymi szlakami mogę przejść niezauważony, ale w innej części gór. No więc jade stopem w te „inne górki”, a okazuje się że parka jedzie właśnie umyć to okno w skale. Więc zmieniam plany, skompletowała się ekipa, jest przewodnik, sypnenliśmy złotymi dukatami (a masz, nazryj sie!) i idziemy. Wiedziałem że tak będzie, że trasę zaplanowaną na 6 godzin można zrobić w 3 bo przewodniczka zatrzymuje się co 5 minut i opowiada o kamyczkach 🙁 Ale widok przez okno – wietrzny i zapierający dech.
Następnego dnia próbuje wczłapać się na najwyższy szczyt regionu Buenos Aires, Cerro Tres Picos, ale pełna ekspozycja, brak cienia, mało wody i BÓL NÓG JAK NIGDY zrobił swoje i doszedłem do podnóża. Może i szczytu niezdobyłem ale kiedy wracałem spotkałem tabun koni. Najpierw trzymały się daleko, ale ja siadłem na ziemi, w poszukiwaniu szczęki która mi spadła na widok tych dzikich grzyw – koni i gór za nimi – i cierpliwie czekałem. A one (konie, nie góry, nie jestem przecież Makbetem żeby do mnie góry albo lasy przychodziły) podchodzą coraz bliżej i bliżej, a po półgodzinie dają się dotknąć. Po powrocie do wsi pytam ludzi kogo są te konie. „One dzikie, nie dają się podejść”. „Jak nie dają, jak dają”. Pokazuje foty, a oni z podziwem i niedowierzaniem kręcą głowami. „Musi być w Tobie coś z prawdziwego gaucho chłopaku!”. Albo jestem gaucho albo tak zdziczałem że stałem sie tym koniom równy.
A potem dłuuuga droga w dół mapy drogą numer 3. Kierowcy brali często i gęsto. Aż za często więc musiałem wysiadać wcześniej żeby jednym samochodem nie przejechać całej Argentyny. Czym dalej na południe krajobraz się wypłaszczał, do tego stopnia że jadąc w ciężarówce czułem się jak marynarz na statku. Wokół ocean traw, tylko zamiast szant z radia niezmordowanie cumbia.
Co ciekawe odległość wszystkich dróg mierzona jest od punktu zerowego, który znajduje się w Buenos (ot taki malutki postumencik na jednym z placów). Dlatego robi wrażenie kiedy jedzie się kolejne dni i nagle widzi że jest się już ponad 2000km od stolicy, w której tanczył się tango nie tak dawno temu
21:40 a my mamy jeszcze półtorej godziny światła. Znak że zbliżamy się do koła podbiegonowego
Kierowcy jednej z ciężarówek nie zapomnę na długo. Zaczynamy rozmawiać i za cholerę nie mogę go zrozumieć bo… żuję trawę jak krowa. Jak powiedział jedzie bez większego postoju już 3 dni! Jak to możliwe? Dzięki liściom koki, które całymi garściami wkłada sobie w usta i jak chomik wypycha policzki. Oczywiście zaraz i włożyłem sobie jedną garść w jeden policzek, drugą w drugi i jak dwa chomiki jedziemy przez argentyńskie stepy. Smak? Wyrazisty, to na pewno, trochę jakbym jadł herbatę. Utrzymuje się długo, można ciumkać to godzinami. Działanie? Ja to chyba tego ciumkać nie potrafie, bo specjalnych skutków nie zauważylem (może poza tym że liście wchodziły mi między zęby). Ale kierowca mówi (co słyszałem już wcześniej), że prawie wszyscy w Ameryce Południowej żują kokę żeby nie zasnąć za kierownicą. Pod wpływem śliny podczas żucia z koki uwalniają się składniki bardzo podobne do tych, które są w kokainie dlatego jeśli zaleją to (tak jak kapitan mojego statku) butelkami energetyków naszprycowani moga pędzić nawet kilka dni. Pytam czy to legalne. W Argentynie nie legalne jest sprzedawanie ale posiadanie już tak (ot paradoks), przy czym kierowcy ciężarówek nie mogą żuć tych liści podczas jazdy (czym oczywiście nikt się nie przejmuje). Kokę kupić można u Boliwijczyków, tam to dobro iście narodowe, aż dziw że nie mają jej w godle. W zależności od sprzedawcy kosztować może od 50 do 150 pesos za 100g sprzedawanych w zielonych, charakterystycznych torebeczkach. Jedna torebka wystarcza im na wypychanie policzków przez 3-4 dni. W Boliwi i musze dokładniej przyjrzeć się tematowi 🙂
Wysiadam na 200km przed miejscem docelowym mojej ciężarówki, ale widzę że kierowca słania się na nogach. Próbuje przekonać go żeby zrobił postój tutaj, ale on wpycha kolejne garście koki i plując liścmi i walcząc z zamykającymi się oczami tłumaczy że praca, że terminy. Następnego dnia nie widziałem zalegajacej w rowie przyczepy więc tym razem wygrał, ale wielu na poboczach widziałem, którym koka nie pomogła i na poboczu zostali już na zawsze.
Siła wyższa to czy przypadek? Stoję na poboczu i myślę tylko o jedzeniu. I wtedy przejeżdża obok mnie pickup, z którego pod wpływem wiatru pod moje nogi spada gigantyczna połać skórki od chleba. Na początku nie wiedziałem czy to nie styropian ale głód wygrał, spróbowałem i nie umarłem 🙂 Stoje dalej, pędzą samochody, nikt się nie zatrzymuje już 3 albo 4 godzinę i zaczynam marzyć o kartonie na tabliczkę. Dosłownie w tej samej chwili przejeżdża inny samochód, z którego dokładnie pod moje nogi spada idealny kawałek kartonu! Może gdybym zamarzył o garncu złota to taki obiłby sie o moje nogi? W innym miejscu przeskakuje przez most, czekam, ale wiatr smaga jak biczem niesamowicie, przemroził mnie do szpiku, więc wracam spowrotem i na drodze znajduję… zamkniętą butelkę shweppess’a! Brakowało mi wody to raz, a dwa taka butelka kosztuje tutaj krocie! Już wiedziałem, że wymarzłem na tamtym brzegu żeby znaleźć właśnie tę butelkę. Przypadek to, los czy inna siła wyższa? Ciężko ocenić ale sporo takich przypadków pojawia się na mojej drodze. Przypadków, które zawsze mnie zadziwiają, a i cieszą niesamowicie. Może jednak nie jestem sam w tej podróży?
Na jakieś 400km przed Rio Gallegos, ostatnim wielkim mieście przed Tierra del Fuego, rozpoczęła się strefa zimna, wiatru i przekleństw rzucanych z gracją na ten wiatr. Temperatura w nocy spada do 5 stopni, ale ten wiatr wiał NIEPRZERWANIE dzień i noc, Czasami tak mocno, że ciężko było ustać na poboczu, a ludzie mówili mi że teraz jest bardzo przyjemnie i może być gorzej. Ubieram się prawie we wszystko co mam – grube skarpety, spodenki i na to spodnie, koszulka, bluza, polar, arafatka i kurtka – a i tak trzęsłem się z zimna! Najsłabsze punkty to buty (trampki) i ręce bo nie mam rękawiczek. Próbowałem nawet kupić jakieś w sklepie, ale tutaj jest lato więc nie mają w sprzedaży, bo to nie sezon. No tak, przecież tutaj jest lato 🙂 Najgorsze noce, szukanie jak najbardziej okrytego przed wiatrem schronienia i trzymanie kciuków żeby obudzić się o świcie.
Najważniejsze to znaleźć schroneieni przed wiatrem. Może być na przykład nie dokończona budowa jakiegoś budynku
Na wylotówce Rio Gallegos spotykam Bruna, chłopaka który studiuje na filmówce w Buenos i pierwszy raz w swoim życiu jedzie taką długą drogę stopem do domu w Ushuai. Zakładamy się, że wieczorem tego samego dnia wypijemy piwo na krańcu świata. Granice argentyńską przeskakujemy jak należy, ale na stronie chilijskiej punkt graniczny jest w budynku z gigantycznym napisem… kiosk. Nie wiemy czy kupić tam można tampony czy dostać pieczątkę. Za szlabanem zabiera nas reprezentant Argentyny w podnoszeniu ciężarów. Jak sam twierdzi najlepsi są Polacy <duma> i Rosjanie 🙂 Razem z nim robimy desant łodzią przed rzekę i… jesteśmy na Tierra del Fuego! Leje deszcz, wieje przeraźliwy wiatr ale jest szczęście i radość. Robimy szybki 2 godzinny trawers przez Chile i spowrotem na pełnej k**** wracamy do Argentyny. Nasz sportowiec wyrzuca nas w Rio Grande skąd w strugach deszczu zabiera nas koleżanka Bruna, która specjalnie dla nas przejechala dwie godziny w jedną stronę 😀 Jej kolega kupuje kilka butelek budwaisera, i tak otuleni nocą, deszczem, blusem i piwami pędzimy na spotkanie z krańcem świata…
Znalezione na trasie:
Południe Argentyny aż tryska od ropy i gazu, na każdym kroku widziałem pompy do wydobywania ropy. Tylko dalczego benzyna kosztuje tyle ile w Polsce?
Wojna o Malviny jest ttutaj nadal bardzo żywa. Na każdym kroku postumenty, tablice a na każdej granicy wielkie bilbordy oznajmiajace że Malwiny są argentyńskie. Ale czym dalej na południe to tych przypominaczy historii jest coraz więcej