Balansując na równiku
<<< TRASA: https://goo.gl/maps/66n9ewVinfB2 >>>
Tak się toczę i tocze, aż dotoczyłem się do rogatek 9. stolicy Ameryki Południowej. Quito. Nie udało mi się znaleźć na Czas hosta z Couchsurfingu, dlatego zrobiłem rzecz dla mnie ostateczną. Rzuciłem graty w najtańszym, z najtańszych hosteli jaki znalazłem, i zacząłem jeść kawałek po kawałku ten rozciągnięty placek stolicy. Stolica jak i cały Ekwador. Porządna, poukładana, strzeżona i względnie czysta. Co tu dużo pisać, starówka może sie podobać każdemu. Mniej podobało mi się, że prawie do każdego miejsca wejście kosztowało 3-4 $ dlatego mi pozostało oglądanie architektury z zewnątrz. Ale jednego miejsca nie można tam opuścić. Basilica del Voto Nacional to obowiązkowy punkt programu. I chociaż płakałem bardzo, to o ladę stuknęło kilka monet, w czytniku piknął mój bilet, a ja tylko westchnąłem kiedy w środku podniosłem oczy… Magia! Ale prawdziwa bajka zaczyna się kiedy człowiek, po rzędzie mrożących krew w żyłach drabinek, wczłapie się na trzęsących nogach na najwyższą z wież. Widok powala!
Jedno z niewielu darmowych miejsc do odwiedzenia. Ale jak już się znajdzie to z najwyżsej półki. Pałac prezydencki! Dostępny dla każdego! Codziennie, a nie tak jak u nas od święta 🙂
Propagandowe zagrania musza być, i oprócz sal zawalonych prezentami z całego świata (z Polski niczego nei znalazłem) jest jedna ku czci i chwale jaśnie panującego ekwadorskiego prezydenta. Medalami i dyplomami honoris causa mógłby obdarować kilka uniwersytetów 😀
Wszystkie pałace prezydenckie, których puszyste dywany brudziłem swoimi sandałami, odgrodzone były od świata ścianą bramek i ochroniarzy. W Asuncion prawie do mnie strzelali kiedy chciałem przejść przez trawnik. A tu? Bezpośrednio pod pałacem prezydenckim malutkie sklepiki i zakłady 🙂
Ujednolicenie szyldów reklamowych działa też i tutaj. Chociaż Czasami wygląda to zabawnie kiedy nazwa długa jak świat nei mieści się na tych szynach. A tędy przechodziłem kilka razy, ale dopiero po jakimś Czasie zorientowałem się (po upewnieniu się w środku) że to KFC. Ujednolicanie ma też swoje słabe strony 😉
Mówi się, że stolice nigdy nie zasypiają i nigdy sie nie budzą. Wychodzi jednak na to, że ta rozciągnięta, ponad 1,5 milionowa metropolia to prawdziwy śpioch. W okolicach 18-19 zamykają się sklepy, a o 21 wszyscy ludzie w swoich domach. Po ulicach szaleje pustka, nostalgia i cienie ulicznych latarnii. Wieść gminna niesie, że jest jakaś dzielnica, w którym kluby i bary tętnią życiem do białego rana. Ale że ta dzielnica leży kilka kilometrów od centrum, dlatego odpuściłem ją sobie na rzecz 4 ścian w hostelu, gdzie też działo się wiele 🙂
Poznałem tam dwóch kumpli z Beligii i parkę z Francji, która podróżują tu kilka miesięcy. Od tych ostatnich dostałem kamień z… Mordoru! Dokładnie z Nowo Zelandzkich plenerów gdzie Peter Jacson kręcił Władcę Pierścieni. Nie mam wyjścia, kiedyś ruszę śladem Froda i jego zwichrowanych kamratów, aby odłożyć go na miejsce 😀 W międzyczasie poczłapałem jednak na pobliskie wzgórze gdzie ruszał międzynarodowy festiwal artystyczny. Tak szybko jednak jak na wzgórze się wdrapałem, żeby poskakać na koncertach, tak szybko zmyła mnie ulewa i zagnała do kina, gdzie odbywał się akurat Międzynarodowy Festiwal Filmowy. To przypadek czy to miasto jest tak ukulturowione? Wiecie albo i nie, ale przejechane przeze mnie kilometry odmieżam nie tylko odłożonymi kamieniami, ale i odwiedzonymi kinami. Szukam małych, studyjnych kin. Wchodzę w ich głąb, w operatorce oglądam maszyny do projekcji, zaglądam za ekrany, pytam ilu ludzi przychodzi, jakie filmy puszczają i jak wygląda całe zaplecze kinowe. Festiwali filmowych też nie odpuszczam, więc kiedy zobaczyłem plakat, że w Quito dzieje się coś filmowego, wybrałem seans i uderzyłem do Kinoteki Narodowej. Nieświadomie wybrałem seans połączony z galą zamknięcia festiwalu i wręczeniem nagród. I tak zaczął się niezły cyrk…
Deszcz leje niemiłosierny. Jakieś równikowe oberwanie chmury. Nie chciałem wydawać kasy na taksówkę, dlatego do środka wczłapuje wyglądając jak głębinowy nurek. I już wiem, że pasuje tu jak drzwi w lesie. Gwiazdy, media, goście, włodarze miasta, jakaś szycha z rządu… i ja. W powietrzu unosi się zapach odprasowanych garniaków, perfum Coco Chanel, splendoru i mojej przemoczonej do suchej nitki bluzy. Jako stary wolontariusz festiwali filmowych wiedziałem, że najłatwiej schować się za kieliszkiem z winem. Dlatego poszukałem największego skupiska garniaków i sukien, które zawsze szczelnie okrążają cateringowy stół, przebiłem się przez kordon perfum i już pałaszowałem dania których nazw nie znam. Do momentu kiedy za moimi plecami wyłowiłem „Sandalias! Sandalias!”. Konsternacja na salonach, chyba mnie wyproszą. A tu wręcz przeciwnie. Zapraszają. I to na scene! Ale po kolei 🙂
Grupka ludzi bezczelnie gapi się na moje spięte trytkami sandały i krótkie spodenki. Nawet nie próbują mi patrzeć w oczy. Wytykają palcami. Jeszcze chwila zaczną gonić z czosnkiem i osikowymi kołkami, dlatego jak wojownik wychodzę na przeciw wyzwaniu z narzuconą peleryną (w tym przypadku mokrą bluzą) i nagim mieczem (a raczej nagimi palcami u stóp). Standardowy zestaw pytań: skąd jestem, po co, jak i ile ważą wszystkie kamienie. Jednym z zainteresowanych gości okazał się dyrektor programowy. Zaczynamy rozmawiać o festiwalach filmowych, jak one wyglądają nad Wisłą. Kiedy dowiedział się, że jestem z Polski i że pracowałem jako edukator filmowy, oczy mu się rozszerzają i wyrzuca z siebie z prędkością karabinu: „Z Polski? Wajda! Słuchaj, mieliśmy na festiwalu małą retrospektywę Wajdy. I mamy 5 minut wolnego miejsca podczas gali. Chodź ze mną na scenę, powiesz o nim parę słów, a potem puścimy o nim krótki materiał”. Prawie udławiłem się empanadas z krewetką. Gdzie! Jak! Ja nie chce, nie mogę! Żelazko na gazie zostawiłem! A po za tym… w tych ciuchach to bardziej o BHP na sortowni złomu moge mówić, a nie przed kamerami stawać. „Nic się nie bój, mamy parę garniaków na zapleczu, się dobierze”.
Oni wszyscy pozrywali się z choinki! Ale już ktoś gdzieś pędzi szukać kluczy do gardoroby, a ja czuje jak nogi robią mi się z waty. I wtedy… TRACH! Piorun uderzył tak blisko, że zabrzdękały kieliszki i zgasło światło! Bieganina, latarki, szczekające krótkofalówki technikówmagików. Żeby zająć czymś coraz bardziej drgające ręce chwytam kolejny kieliszek z winem. Wróciło światło, ale operatorzy musieli zrestartować projektory, co opóźniło całą galę o dobre pół godziny. Nieplanowana 5 minutowa dziura, którą miałem zapchać znikneła razem z cateringowym jedzeniem rozdziobanym przez znudzonych gości. Moje show już nie było potrzebne, a w tym całym zamieszaniu chyba o mnie zapomnieli 😀
Puenta? W trytkach wielka drzemie moc, a jesli chcecie zostać gwiazdami na festiwalu filmowym koneicznie ubierzcie sandały 🙂
Quito nazywane jest Miastem Środka, bo to na obrzeżach tej stolicy pod koniec XVIII Francuzi wyznaczyli linię równika. Być w stolicy Ekwadoru i nie pojechać na to miejsce to jak być na księżycu i nie spojrzeć na Ziemie! Dlatego razem z poznaną w hostelu Vane i po blisko 1,5 godziny jazdy autobusami miejskimi staneliśmy… nie, nie na równiku, ale w długiej kolejce do kasy. Napisy wielkie jak góra wrzeszczą, że wejście kosztuje 7,5 dolara. Ale malutkim druczkiem zaznaczono, że można też wejść za 3,5$ nie mając wstępu na pomnik, do muzeum kolejnictwa i czegoś jeszcze. Szczerze? Te miejsca nie wcale mnie nie obchodziły dlatego wysupłaliśmy po 3,5 zielonego i już po chwili skakaliśmy jak szaleni na linii równika!
Tak nam się przynajmniej wydawało. Równik ma wiele magicznych właściwości, ale chyba najdziwniejszą jest to, że jest w dwóch miejscach 🙂 Francuzi wyznaczając linie równika… pomylili się! A prawdziwy równik leży 240 metrów dalej! Zanim jednak to odkryto postawiono przy tej okazji gigantyczny monument, dlatego tony zdjęć turystów udowodnią Wam, że to tutaj leży środek świata. Bez względu na to co mówi wojskowy GPS 🙂 Samo miejsce specjalnie nie powala. Wielki plac, wielki pomnik i magiczna żółta linia obklejona przez żądnych lajków na Fejsie turystów. Warto na pewno wpaść na chwilę do kaplicy postawionej dokładnie na wspomnianej linii, a dzielącej ołtarz na połowę. Tylko pytanie czy Jezus jest po południowej, czy po północnej stronie? A może to dobra metafora, że jest wszędzie? 🙂 „Droga długa jest i nie wiadomo czy ma kres” dlatego jak Quasimodo dwa razy uderzyłem w dzwon na wieży. Dziękując za to wszystko co dobrego się wydarzyło na południu i prosząc o dobrych ludzi na drogach północy. Bo droga może być nawet kręta i ostro pod górę, ale z dobrymi ludźmi te góry całe będzie można przenieść.
Zabrałem stąd dwa kamyki, po jednym z północy i południa, i pokopytkowaliśmy na prawdziwy równik. Mało kto wie, że obok wielkiego, rządowego muzeum leży też drugie, małe prywatne, ale bezpośrednio na linii równika. Wejście do Intiñan Solar Museum kosztuje 4 dolary, ale to dobrze wydane pieniądze. Prowadzone przez prawdziwych pasjonatów, którzy z żartem i polotem, opowiedzą nie tylko o florze i faunie Ekwadoru, ale i zaprezentują przedziwne właściwości równika. A właściwości jest wiele. Zaczynając od udawadniania siły Coriolisa i sławnego stawiania jajka na gwoździu (podobno nie można tego zrobić nigdzie indziej, chociaż prawda jest trochę inna 😀 ). Słyszeliście też pewnie o wodzie, która na północnej półkuli kręci się przeciwnie do ruchów wskazówek zegara, a na południowej zgodnie z tym ruchem. Myk polega na tym, że tej właściwości nie można sprawdzić w tym miejscu, bo jesteśmy zbyt blisko równika i efekt Coriolisa jest za słaby. Nie wystarczy przejść parę kroków w tę lub wewtę żeby tę siłę zauwazyć, na co nabrał się swego Czasu sam Wojciech C. co to Boso przez Świat biegał. Ludzie pracujący w tym muzeum wlewają wodę do pokazowego zbiornika to z lewej to z prawej strony przez co od samego początku ma ona pożądany kierunek ruchu. Ta siła oczywiście działa, aaale żeby była wiarygodna musielibyśmy być daleko od centrum świata, zbiornik musiałby być okrągły, a woda całkowicie nieruchoma. Ale i tak ten eksperyment robi wrażenie 🙂 No i fajnie jest być znowu w miejscu które kiedyś widziałem u Cejrowskiego 😀
„Na równiku jesteś lżejszy niż w swoim kraju”. Darmowa kuracja odchudzająca 😉
Innych sił jednak nie oszukamy. Nie oszukamy tego, ze jest ekstremalnie ciężko chodzić bezpośrednio na linii równika z zamkniętymi oczami. Miota nami jak pijanymi! Tracimy też siłę i nawet najsilniejszego mocarza może pokonać licha przewodniczka. Naprawdę warto zobaczyć i poczuć na własnej skórze jak zachowuje sie nasz organizm pod wpływem pola magnetycznego 🙂
Fajnie było, ale się skończyło. Szybko przerzuciłem sie do hosta z CS, który na mnie czekał w mieście Ibarra. Przygotowany byłem na standardowe pytania o Polsce, a tu… niespodzianka! Micaela, która mnie gościła razem ze swoimi rodzicami, spędziła 8 miesięcy w Gdańsku! Mógłbym Wam opowiadać o tym jak świetny i inspirujący Czas spędziliśmy razem z jej rodziną, ale powiem coś innego. Nie wiemy gdzie mieszkamy! Narzekamy na wszystko w naszym kraju, a powinniśmy posłuchać jej wspomnień. Ta dziewczyna jest tak zafascynowana naszym krajem, kuchnią, architekturą i zwyczajami, że może na nowo otworzyć nam oczy i przekonać że mieszkamy w przepięknym kraju 😀 Mamy naszego polskiego ambasadora w Ekwadorze!
Był też Czas żeby połączyć się z Polską 😀 Opowiedziałem dzieciakom z obou naukowego o mojej podróży i o doświadczeniu jako wolontariusz. Mam nadzieje, że udało m isie przekonac ich do zwolontariatowania świata 🙂
Potem szybkimi trzema susami znalazłem się na granicy w Tulcan. Po wejściu na główny plac można pomyśleć, że to normalne przygraniczne miasteczko. Ale zastanawia dlaczego tak dużo ludzi idzie na cmentarz. Bo nekropolia to unikatowa na tyle, że ogłoszona została pomnikiem narodowym. Więc co w nim dziwnego? Nagrobki są normalne, ale żywopłoty są jak ze snu Edwarda Nożycorękiego! Wielkie postacie, głowy, baby i babeczki z pucołowatymi policzkami. Surrealistyczne miejsce, trochę jak z filmów Tima Burtona. Smutne, a niby zabawne. Ostatecznie podwinąłem kiece i pokopytkowałem pod Kolumbijski szlaban.
<<< TRASA: https://goo.gl/maps/66n9ewVinfB2 >>>