Kolumbia

Przy chlebie i kokainie o kolumbijskiej gościnności

By on 12 września 2017

Kiedy myślicie Kolumbia to co widzicie? Ja góry białego ekstraktu z liści koki, zjeżdżającego po nich na nartach grubawego Pablo Escobara i morze czarnej, gęstej kawy. Myślałem o kartelach narkotykowych, biedzie, przestępczości. Ale to co znalazłem sprawiło, że Kolumbia wskoczyła na jedno z 3 najlepszych krajów jakie odwiedziłem w życiu! Ale po kolei 🙂

W jeszcze ekwadorskim Tulcan obieram kurs na granicę i zaczynam iść dzielące mnie od niej 5 km. Daleko nie zaszedłem, bo sam zatrzymuje się obok mnie kierowca i proponuje podrzucenie pod szlaban. Szlaban, którego przekroczenie zajmuje prawie 2 godziny! Żeby opuścić Ekwador trzeba odstać swoje w ogonku razem z tłumem Kolumbijczyków, którzy do tego Ekwadoru chcą wjechać i zacząć swoje nowe życie sprzedając na ulicach okulary, baterie i inne takie. Po kolumbijskiej stronie na szczęście witają z otwartymi ramionami, trach ciach, wiza na 3 miesiące i już kopytkuje w deszczu w nowym kraju.

Moje wyobrażenie kolumbijskiej biedy rozbija się o naprawdę niezły poziom życia. Super samochody, odrestaurowane budynki, śmietniki, chodniki, ulice. Obecność tych ostatnich wcale po tej stronie Wielkiej Wody nie jest takie oczywiste. Wymieniam odrobinę kasy i drugi raz w życiu (pierwszy raz był w Pragwaju) zostaje bogaczem w portfelu mając kilkaset tysięcy pesos. „Wygrałem życie!”. Wizja bogactwa rozbija się tym razem o pierwszą piekarnię, gdzie malutka bułeczka kosztuje 300-400 pesos 🙁 Generalnie jednak kolumbijskie ceny nie straszą po nocach. Nie jest już tak drogo jak w Ekwadorze, ale wciąż tęskni się za peruwiańskimi obiadami za 5 złotych. Na szczęście sytuację ratują uliczne straganiki z przebajecznie tanimi krojonymi ananasami i koktajlami owocowymi 😀

Loterie. W całej Ameryce Południowej ludzie żywo się tym interesują ale w Kolumbii to już prawdziwa obsesja. Absolutnie wszędzie można kupić losy ze szczęśliwymi numerami. A nóz jeden papierek odmieni czyjeś życie…

 

Chyba na całym świecie na znakach wiszą „normalne”, kaniate sylwetki rowerów. Ale nie w kolumbii, tutaj królują rasowe górale 🙂

Panela! To zostaje smakiem Kolumbii. Słodka substancja wytwarzana z trzciny cukrowej. Nieratyfikowany cukier. Jest o wiele zdrowszy od oczyszczonego, białego, ma więcej witamin i minerałów. Dodaje się ją do wszystkich słodkości. Ale chyba najlepiej smakuje jako agua de panela, czyli słodkiego, gorącego wywaru na bazie tego cukru. W chłodne górskie poranki, z dodatkiem sporego kawałka białego sera smakuje niesamowicie!

Rozkład jazdy! Co prawda bez godzin ale jednak! Nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałem podobną rzecz (może w Chile?)

Niestety o nic nie rozbija się wizja kokainowej strony Kolumbii. Praktycznie od pierwszego kroku w nowym kraju ludzie chcą sprzedać mi całe narkotykowe spektrum. Handlarze przypominają chodzące apteki oferując od proszków na ból głowy, po proszki na ból duszy. Dla każdego coś dobrego w cenach na każdą kieszeń. Uliczny cennik niepozostawia złudzeń, że tutaj narkotyki są stałym elementem codziennej diety. 2-3 gramy marihuany za 2,5 złotych. Pakiet kokainy (na oko 2 gramy) zmieszanej z cementem albo innym wypełniaczem za ok 5-10 złotych. Chociaż tak małe pakunki w większości rozdaje się w prezencie. Handel zaczyna się od 20gramów w zwyż. Do tego dorzućmy cenę broni, którą można kupić w każdym miasteczku – 300$ za sztukę – i mamy jako taki obraz kolumbijskiej ulicy.

Ulicy wcale tak nie oczywistej. Bo z jednej strony przeskakiwać musimy pomiędzy nogami tych którzy wyruszyli w swoje narkotyczne astralne podróże ciało zostawiając bez ruchu na chodniku, ale z drugiej na tych samych chodnikach można spotkać bodaj najpiękniejszych ludzi Amerki Południowej. Nie tylko jeśli chodzi o urodę (której kolumbijczykom naprawdę nie można odmówić), ale i piękno wewnętrzne. To chyba najbardziej otwarci i pomocni ludzie jakich spotkałem po tej stronie Wielkiej Wody! O ich dobroć można się prawie potykać, co na szczęście przytrafiło mi się parę razy.

 

Dłuższy Czas stoję na wylotówce z jednej ze wsi kiedy zagaduje do mnie Alvaro ze swoja matką. Facet jest oficerem policji współpracującym z amerykańską ambasadą. Razem z DEA walczy z kartelami narkotykowymi. Historie, którymi dzieli się ze mną, starczyłyby na kilka scenariuszy hollywoodzkich blocbusterów. Nie musiał mnie zbyt długo przekonywać na wspólny obiad, ale do tego siłą wcisnął mi w garść ok 20 złotych. „Dobro wraca, trzeba sobie pomagać. Dzisiaj pomagamy Tobie, ktoś inny w przyszłości pomoże nam”.

Nie udało mi się już niczego złapać tego dnia, dlatego rozbiłem się na placu zabaw obok kościoła. Rano w piekarni przekonuje się, że to będzie dobry dzień! Spotykam tam Carmen, która wcześniej widziała mnie błąkającego się po centrum, i… kupuje mi cały worek pieczywa, ciastek i ciasteczek! „Bo wiesz, ja zawsze pomagam backpackerom”.

Innym razem próbując wyjść z miasta, mam do pokonania ok 10km. Idę wesoło słuchając książki, ale po 7 kilometrze zrobiło się mniej wesoło i dlatego łapczywie rzuciłem się na murek żeby odpocząć. Mija mnie 3 osobowa rodzinka i trochę jak wyciągając do małpki banana, wyciągają do mnie 20000 pesos (ok 25 złotych). „A bo my zawsze pomagamy podróżującym”.

Jeszcze w innym miejscu zatrzymuje się obok mnie dwóch dziadeczków. 70 parę lat każdy, ale właśnie przejechali na rowerach ponad 60km! „Bo z życia trzeba czerpać całymi garściami!”. Rozmawiamy długą chwilę, stawiają lody jak wnukowi. Ta zwariowana parka wróciła do swojego miasta, a potem wsiadła jeszcze az w samochód i przyjechala sprawdzić czy przypadkiem jeszcze nie stoję w tym samym miejscu. Na szczęście/nieszczęście stałem dlatego przewieźli mnie 15 km na bramki gdzie będzie mi łatwiej złapać 😀

Ale emocjonalnie eksplodowałem kiedy chodziłem po ulicach Cali. Nagle ktoś dotyka mnie w ramię, odwracam się i widzę Ane, która bez wstępu pyta o mój rozmiar buta. Dopytuje o co chodzi, bo chyba źle zrozumiałem. „Obserwowałam Cię jak tutaj chodzisz. Spotkajmy się jutro o 16 przed tym bankiem. Przyniosę Ci nowe buty”. Następnego dnia postanowiłem przyjść nie po nowe trzewiki, ale żeby z nią porozmawiać i dowiedzieć się dlaczego to robi. Dlaczego ja, obcokrajowiec, a nie liczni włóczędzy i bezdomni, którzy pokotem zasnuwają ulice Cali. Za kwadrans szesnasta Ana  czekała na mnie w cieniu gigantycznego wejścia do oddziału Banku Centralnego Kolumbii. Czekała z dwoma paczkami, w każdej para butów garniturowych (!!!), skarpetki, koszulka, spodenki i mydło. Jedna była dla mnie, druga dla innego podróżnika którego spotkała. „Zawsze pytam i pomagam. Od lat przygotowuje takie paczki dla podróżujących. Mój syn mieszka w Caracas, w Wenezueli. Drugi w Brazylii. Wiem co czuje matka, których synowie wyruszyli w świat, i co oni czują kiedy są daleko od domu.”. Pytam dlaczego wybrała akurat mnie. „Bo masz coś dobrego w sobie. Trochę szalonego. Myślisz że to przypadek, że się tu spotkaliśmy? Może jesteś półbosym aniołem. A może to ja jestem Twoim aniołem. Podróżujesz sam, ale pamiętaj że ktoś ciągle nad Tobą czuwa”. W tym momencie, siedząc w cieniu gmach banku centralnego ze swoją porażającą mocą pieniądza w środku, miałem wrażenie, że jedynie czuwa nade mną i przygniata symbol dolara. Ale może gdzieś wyżej z jego dachu, z ponad tego wszystkiego, obserwowały nas anioły? Rozmawialiśmy krótko, bo Ana musiała wracać do swojej pracy. Wspomniała mi jeszcze o stereotypach, z którymi obcokrajowcy tutaj przejeżdżają i to jak miejscowi próbują to zmienić. Patrząc na te wszystkie oznaki dobroci, których doswiadczyłem w tak krótkim Czasie pomyślałem tylko, że robią to bardzo dobrze. Paczkę podarowałem jednemu ze staruszków wyciągających rękę po pomoc, i zastanawiajac się jak cholernie dużo szczęścia mam w życiu powędrowałem dalej. A moja droga do tej pory w Kolumbii wyglądał mniej wiecej tak.

Zaraz za granicą skręciłem do Las Lajas, wielkiego kościoła przypominającego zamki z Władcy Pierścieni. Gigantyczny budynek, przy bliższym przyjrzeniu się jest lekki i zwiewny dzięki ażurowej konstrukcji. Ale kto by w to wnikał, ważne jest jedno. Cholernie warto to miejsce odwiedzić! Zabiera mnie stamtąd teksańczyk Oscar i toczymy się do Pasto. Pracuje w szerokopojętym przemyśle farmaceutycznym, podobno odkrył jakiś gigantyczny przekręt w amerykańskich szpitalach, zainteresowało się nim FBI i musiał szukać spokoju w Ameryce Południowej. Ale jeszcze dziwniejsze są jego przekonania dotyczace II Wojny Światowej, roli Żydów etc etc etc. Jeśli wszyscy Teksańczycy mają takie poglądy to tamte rejony mogą być baaardzo ciekawe 😉

 

God is a DJ

Oscar pokazał mi ciekawą rzecz. W całej Kolumbii obowiązuje system Pico y Placa („Godzina/szczyt i tablica”), który zakazuje poruszania się samochodów o określonych numerach rejestracyjnych w określone dni tygodnia w centrum miast. Przy wjazdach do miast można spotkać informacje o tym jakie numery dzisiaj nie poruszają się po mieście, ale myślcie że Kolumbijczycy się tym przejmują? W domach mają dwa samochody o różnych tablicach rejestracyjnych, albo po prsotu te tablice zmieniają. Przecież tablice rejestracyjne można tutaj kupić bez żadnego problemu 🙂

To miejsce jeszxzce z Ekwadoru, ale i w Kolumbii widziałem podobne. Naprawdę można w tym miejscu kupić oficjalna tablicę rejestracyją. Mogą zrobić taki numer jaki sobie zażyczymy. 200$ duża plaka, 80$ mała na motor. A co na to przepisy? Tak jak wiele rzeczy i to nie jest usancjonowane. Większość kierowców jeździ tylko z wydrukowaną kartką z numerami wsadzoną za przednią szybę.

PS. Wiecie że kierowanie pojazdów pod wpływem alkoholu zostało zakazane w Ekwadorze dopiero 2 lata temu? Wczśniej pili wszyscy a prowadził ten kto potrafił wsadzić kluczyki do stacyjki…

W ogóle z tymi tablicami rejestracyjnymi to niezła szopka. Na każdej tablicy podane jest miasto gdzie samochód został zarejestrowany.

Ale na każdym motorze widnieje ten sam napis. Kolumbia. Skąd ta różnica?

Noc spędziłem na wojskowym poligonie. Tak, wlazłem na niego całkowicie przypadkowo, nie zauważyłem tabliczek, a dziura w płocie i drzewka aż prosiły się żeby wejść i się tam rozbić 😀 Ja to chyba lubię wchodzić na tego typu tereny. Pierwszy raz z wojskiem spotkałem się jeszcze w drodze do Rio de Janeiro, kiedy próbowałem w Hiszpanii skrócić sobie drogę i przejść przez mały poligon szkoleniowy 😀 Wtedy prawie udusiłem się pyłem wzbitym przez lądujący obok mnie helikopter. Tutaj noc przespałem jak kamień.

Z Pasto zabiera mnie kierowca ciężarówki do Chachagui. Mówi, że za 2 dni jedzie do Cali, więc moge się z nim zabrać gdybym nic nie znalazł. Ot pocieszenie 😀 Pytam księdza czy mogę się przespać w ich kościele, ale że ktoś kto był decyzyjny nie przyjeżdżał rozbiłem się na placu zabaw. I tam pierwszy raz widze inną ciekawostkę. Żywe budki telefoniczne. Na każdym kroku można tutaj znaleźć tabliczki informujące, że „100 pesos por todo operatores” – „100 pesos do każdego operatora”. Podchodzi się do takiego miejsca, facetowi, który tam dzielnie pełni straż podaje się numer telefonu, ne który chce się zadzwonić, on wystukuje go na swoim prywatnym telefonie i nam go podaje żebyśmy mogli porozmawiać. Proste prawda? I tanie, bo przecież 100 pesos to jakieś 12 groszy za minutę. Najwidoczniej facet wykupił abonament. Tylko dlaczego inni nie mogą tego zrobić?

Zaliczając kilka małych wsi (ale tu się robi przeraźliwie gorąco!) doturlałem się do Popayan. I tu niespodzianka! Nic nie słyszałem o tym miejscu, a to prawdziwe białe miasto! Kolonialna biała architektura, ulice oświetlone latarniami, wzgórze z przepięknym widokiem na całe miasto. Małe, senne miasteczko, które musicie odwiedzić jeśli będziecie tędy przejeżdżać. To kocham najbardziej, te niespodzianki kiedy trafiasz przypadkowo na jakieś miejsca, które zachwycają 🙂 Mniej kocham natomiast całe tabuny podejrzanych typków szwędających się po jego przedmiaściach, dlatego żeby znaleźc miejsce do rozbicia postanowiłem przejść aż na wylotówkę. Całe 10km.

W Cali znalazłem hosta na Couchsurfingu. Chałupka oddalona była trochę od centrum, ale rodzinna atmosfera urzekała. Czego nie można powiedzieć o samym, tak rozsławianym przez ludzi których spotkałem, mieście. Wielki, obrzydliwy moloch. Mnóstwo pijaków, narkomanów i „leżaków” niewiadomego pochodzenia. Obskurne budynki, nijakie parki. Nic ciekawego. Do dwóch muzeów wpuścili mnie za darmo kiedy usłyszeli skąd i jak długo jestem w drodze. Miły gest! Zwłaszcza że eksponaty naprawdę nie były warte ceny biletu… Ale znalazłem tu trzecie, jedno z lepszych muzeów, które odwiedziłem w życiu. Caliwood Museo de la Cinematografia to prawdziwa perełka. Takiego nagromadzenia historycznych projektorów, kamer, rzutników, a nawet krzeseł z historycznych kin, biletów i plakatów nie spotkałem nigdzie indziej. I wiedza ludzi którzy tam pracują! W końcu mogłem z kimś pogadać o kinie 😀

Polski szlak

Największa kamera świata. Jedna z bodajże trzech na świecie.

I najmniejsza kamera na świecie. Wiadomo, szpiegowska. Bondowska 😉

 

Hugo Suarez Fiat (po lewej), pomysłodawca i poszukiwacz eksponatów. I Santiago Cardenas, najlepszy przewodnik świata pracujący jako kinooperator od 9 roku życia. Cinema Paraiso w wersji żywej.

Moja filmowa świątynia 🙂

Z Cali przerzuciłem się do Buga, stamtąd dwoma samochodami do Armenii (nie, nie tej w Europie. W Kolumbii jest cała masa miast i miasteczek, które mają swoje oryginalne odpowiedniki w świecie.). I tak ze świata filmu wjechałem do Zagłębia Kawy. Ale o tym jak zacząłem pracę na plantacji najlepszej kawy na świecie, w kolejnym poście 😉

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT