Piraci z Chile: Tajemnica Jeżynowej Wyspy
Z La Junta nie jest tak łatwo wyjechać, ale w końcu po usmażeniu czterech liter przez cały dzień na asfalcie ruszam z inżynierem budownictwa, a potem parką z Włoch. Miałem do wyboru lecieć dalej Carretelą Austral albo przeskoczyć do Argentyny i pochodzić trochę po górach. Decyzja padła na góry, decyzja znamienna w skutkach jak się okazało.
Znowu trafiłem na granicę w szczerym polu. A że argentyńską przekraczałem już kilka razy i miałem stracha, że kończy mi się miejsce w paszporcie dlatego nerwowo przeliczyłem wolne kartki i liczbę krajów które chce odwiedzić. Powinno starczyć. Na styk 😀 A ważne to, bo przecież to w tym, a nie w nowym paszporcie mam wbitą amerykańską wize. Zastanawiałem się jak w tym szczerym polu złapie stopa, a za drzwiami czekał już facet i pytał czy chce jechać do miasta! Noc w Esquel przespałem w ponad 100 letniej lokomotywie. Bałem się deszczu i wiatru, a ta aż się prosiła żeby do niej zajrzeć 🙂 Kolejnymi dwoma samochodami, i szalonym pick-upem, na pace którego spotkałem fajną parkę zajmującą się filmem w Buenos Aires i złapałem przeziębienie, doturlałem się do Bariloche.
Miasto jak Zakopane – pod względem ilości turystów. A góry? Są, nawet je widziałem z daleka, ale żeby do nich dojechać trzeba pokonać 15km autobusami, która działają tylko na kartę miejską SUBE (dodatkowy koszt, bo ja swoją z Buenos z kilkunastoma pesos podarowałem babeczce ze stacji paliw). Dopadł mnie też spadek energetyczny. Próbowałem gdzieś wejść ale nie miałem sił łazigórzyć, brak dobrego jedzenia dawał się we znaki. Noc przespałem w szczerym polu, a że było gwieździście więc rozbiłem się bez namiotu. Rano tradycyjnie obudziłem się z setką mrówek na sobie 😀 Decyduje jechać na drugą stronę jeziora nad którym leży Bariloche. Już miałem się rozbijać, ale ostatni raz próbuje szczęścia i zatrzymuje się wyjątkowa parka ze swoim ponad rocznym dzieckiem. Malutki ogórek którym jeżdżą jest dla nich całym domem. Ona Argentynka, on Chilijczyk podróżują pomiędzy swoimi krajami szukając kawałka ziemi na wybudowanie domu. Jedziemy do granicy ale, że jest już zamknięta (pierwszy raz widziałem granice zamykaną w określonych godzinach) dlatego nocujemy pod jej bramą. Strażnik informuje nas, że mają psy do wykrywania narkotyków i że jak coś mamy to lepiej „coś z tym zrobić” po tej stronie szlabanu. Takie rzeczy w Wuropie są chyba nie możliwe 🙂 Po gruntownym przeszukaniu naszego samochodu (moja parka została oskarżona o przemyt miodu, nasion gorczycy i drewnianych kijków – rzeczy których nie można przewozić przez granicę, a których przez niedopatrzenie nie zadeklarowali – i muszą zapłacić ok 1500zł kary. W chilijskim powietrzu nadal jest duch Pinocheta) Czas było podjąć decyzję gdzie z nimi jadę. Miałem dwie opcje – jechać bezpośrednio na północ w kierunku Santiago, albo wrócić się ok 300km na południe i odwiedzić wyspę Chiloe. Losowi pozostawiłem wybór, a los zesłał mi tę parkę która jechała bezpośrednio właśnie na wyspę Chiloe! Więc jedziemy! Jedziemy przypominając trochę Julio Cortazara i Carol Dunlop w swoich przygodach z książki „Autonauci z Kosmostrady” zatrzymując się swoim ogórkiem na przystankach i poboczach, rozkładając garnki i palniki, i prezentując w pełnej krasie skrzydła samochodu. Inni podróżujący podchodzili, zaglądali, pytali i z zazdrością odchodzili do swoich nowoczesnych mydelniczek.
Chiloe to największa po Tierra del Fuego wyspa Chile. Państwo w Państwie ze swoimi tradycjami, strojami, architekturą, kuchnią i klimatem. Otoczona łańcuszkiem innych, malutkich wysepek, na które można dopłynąć tylko malutkimi barkami. Moja parka chciała przerzucić się na jedną z mniejszych wysepek, dlatego na pełnej… prędkości wjechaliśmy jako ostati na jedną z barek. Prawie jakbyśmy uciekali z Dunkierki 😀 Ale że nie chciałem płynąć dalej, dlatego mówię obsłudze żeby poczekali. Na co oni odpowiadają „Dobra, nie ma sprawy”, po czym zamknęły się wrota i odbiliśmy od brzegu! Chcesz, nie chcesz – płyniesz 😀 Na barce poznaliśmy Sebastiana, który zaoferował nam swój dom na noc. Zrządzenie losu! I jak dobrze że te wrota sie zamknęły, bo barka wywiozła nas w zupełnie inny świat.
Sebastian, dzieki za noc pod dachem!
Świat malutkich wiosek z drewnianymi kolorowymi domkami postawionymi na palach, na których stromych i krętych uliczkach można dostać zawrotu głowy. Większość chałup ma grubo ponad 100 lat ale nie poddają się Czasowi i dalej dzielnie cieszą oko.
Świat małych targów rybnych ze świerzymi ostrygami, małżami i rybami wszelkiego rodzaju. Społeczność Chiloe to od dziada pradziada rybacy, całe wsie wypływają rano na połowy, kiedy odpływ odsłoni plaże kobiety wypadają szukać krabów, w nocy pomiędzy wyspami świecą się boje sygnalizujące ławice małż. A ich kuchnia? Droga jak cholera ale warta spróbowania 🙂
Memo – kierowca, który nie tylko zabrał mnie z drogi, ale też zabrał na obiad do jednej z najlepszych knajp w mieście. Tradycyjnie na palach 😀
Świat cudownego folku, którego zaczarowana muzyka porwała mnie do tańca podczas przeglądu kapel, który akurat zaczynał sie na jednej z wysp. Kiedy zapłaciłem 2000 pesos za wejście i zobaczyłem jak wytacza się zespół 70+ pomyślałem: coś Ty najlepszego zrobił?! Ale to był strzał w dziesiątkę! Ich muzyka to czyste szaleństwo, a w układach tanecznych można połamać nogi! Skoczna, żywa nuta i interesując, przewrotne teksty. Ciekawe, że to kobiety w tutajnadają rytm bijąc w bęben. Dobre odzwierciedlenie prawdziwej hierarchi w każdej społeczności 🙂
Świat bezludnych wysp. Z kontynentu razem z moja parką popłynąłem na Chiloe. Stamtąd na mniejszą Tolquien, z niej na malutką Capilla Llingua, a z niej na jeszcze mniejszą. Łącznie chyba z 10 wysepek zaliczyłem i któryś z kolei kapitan powiedział, że jeśli chce mogą mnie wyrzucić na bezludnej wyspie 🙂 No jasne że chce! 100 x 200m dziczy i nieskrępowanej wolności! Najbliższa łódź miała przypłynąć za 3 dni więc zrzucając konwenasne zrzuciłem też i ciuchy 😀 Dobry, choć samotny hippy time. Przeszukując moją wysepkę, która zaanektowałem do posiadłosci Polski, znalazłem oprócz starej, wyrzuconej przez ocean lodówki (pustej), dziesiątki krzaków jeżyn (pełnych). Uginających się od owoców! Siedziałem, jadłem, śpiewałem, myślałem, opalałem i upalałem się. Chill w Chile.
Nawet na mostku musi być zapachowa choinka 😀
Moja Ci ona. Bezludna.
Wszystkie te wyspy aż uginały się od GIGANTYCZNYCH krzaków jeżyn, których nikt nie zbierał! U nas ludzie oskubaliby wszystko do cna 🙂
Swiat niezwykłych kościołów. Jeszcze na kontynencie spotkałem kogoś kto opowiadał mi, że to nic szczególnego, że wyglądają jak w Europie. Bzdura! Na wyspie jest 62 drewnianych kościołów, ale 16 wpisano na Listę Światowego Dziedzctwa Unesco. Prawdziwe ciary mnie przeszły kiedy wchodziłem do kolejnych! Każdy ma ponad 150 lat i jest w świetnej kondycji, co już samo w sobie jest niezwykłe biorąc pod uwagę oceaniczny klimat. Architektura zachwyca. Chociaż główne nawy i belki przyporowe wyglądają identycznie to różnią się fasadami. Społeczności w których powstały to rybacy, dlatego kościoły przypominają ich łodzie! Wiedzieli jak je budować i mieli potrzebne materiały dlatego w przekrojach porównawczych kościołów i barek widać identyczne rozwiązania i pomysły np. sklepienia to nic dodać, nic ująć ale odwrócone do góry dnem rybackie łodzie! Każdy z kościołów różni się wykończeniem, niektóre mają girlandy ususzonych kwiatów, inne konstelacje gwiazd na sklepieniu, jeszcze inne niekończącą się kolekcje klęczników. Gigantyncze łodzie/kościoły budowane w miniaturowych wioskach na maciupenkich wyspach. To trzeba zobaczyć!
Czasami na sklepieniu gwiazdy, a czasami takie kwiaty
Po powrocie na główną wyspę Chiloe szukałem miejsca na nocleg. Widzę przed marketem dziewczyne z plecakiem więc pytam czy zna miejsce gdzie gromadzą się backpackerzy. Razem z jej dwiema koleżankami wędrujemy na punkt widokowy, na którym rozbiło się oprócz nas ponad 40 osób! 40 zupełnie nieznanych sobie osób, które kiedy siadło wokół ogniska to nie mogło skończyć śpiewać! I nawet świt ich nie przegonił do namiotów 😀 Następnego dnia centrum wyglądało jak woodstock 😀
Załapałem się jeszcze na pokaz chilijskich sił powietrznych i za namową faceta, którego poznałem na placu, pojechałem na południe gdzie wszystko się kończy i wszystko się zaczyna, gdzie znajduje się punkt zerowy Autostrady Panamerykańskiej! Pamiątkowa fota, klasyczny browar i zimne empanadas, dwa kamienie do kieszeni i już miałem ruszać w drogę kiedy… przyszły 4 dni deszczu 🙁 Próbowałem się wydostać, ale dosłownie zmywało mnie z drogi, więc na kilka dni zaadaptowałem osłonięty punkt widokowy na nabrzeżu w mój tymczasowy dom. Padało i padało. 7 DNI I NOCY PADAŁO!!!! Potraficie sobie to wyobrazić?! Gdzie tu spać? Jedną noc przespałem w terminalu autobusowym gdzie rozbiło się kilkunastu innych mi podobnych wedrowców, inną w jaskiniojamie, którą znalazłem na jednej z wysp, dwie kolejne przed najdroższym w mieście hotelem! 😀 Co tu robić? A to z Argentyńczykiem wino na placu zrobiliśmy, a to z Pedro whiskey z piwem, a to wino z Ignacio, chilijczykiem mieszkającym w Szwecji. I tak Czas leciał ciurkiem jak deszcz z nieba. Nie czekam dłużej, jadę na północ 🙂
ZNALEZIONE NA TRASIE
Karaoke na głównym placu miasta do północy. Da się? Da się! Prawa autorskie? A co to takiego? 🙂