Ouro Preto. Miejsce gdzie Bóg wyjechał na wakacje.
Zacząłem się dusić. Znowu. Wyjechałem za Wielką Wodę żeby nabrać tlenu, a znowu świat zaczął mnie przytłaczać. Musiałem ruszyć w drogę, uciec z Miasta Boga gdzie Boga dawno nie widziano i poszukać go gdzieś indziej. I to była na razie najlepsza decyzja jaką podjąłem od momentu zamknięcia drzwi w Polsce!
Najpierw bite dwie godziny żeby z molocha zwanego Rio wyjechać. Zdesperowany i cierpiący na niedotlenienie wysupłałem 27 złociszy (!!!) żeby wyjechać na rogatki. Pierwszy samochód, jechaliśmy może z 20 minut ale 40 letnia Brazylijka na koniec obsypała mnie uściskami i brazylijskimi pocałunkami! No jeśli tak to się zaczyna to może być tylko lepiej 😀 Pierwsza nocka na… lądowisku dla helikopterów! Obawiałem się tylko czy lądująca w nocy maszyna nie przemieli mojego namiotu na sałatkę.
Wokół góry i dzikie chaszcze. Pośrodku samotny sklep. I równie samotny ja. I żadnego ruchu na drodze przez pół godziny (nie licząc jaszczurek i innych zwierzakopodobnych stworów)
„Play Love”, bo na miłość zawsze znajdzie się Czas i miejsce. Nawet pośród niczego w środku brazylijskich gór Mój przenośny „Szeratął” z prywatnym lądowiskiem dla helikopterów. Bo jak się rozbijać to z polotem 🙂
Kolejne samochody i pamiątkowe fotki, które chcieli sobie ze mną cykać ludzie kiedy dowiadywali się o moich planach. W końcu trafiłem na Huemersona, KOSMICZNEGO człowieka, czułem się z nim jak z przewodnikiem turystycznym – zatrzymał się nawet żeby pokazać mi jakieś specjalne podobno drzewo 🙂 i zaserwował najlepszy na świecie świeżo wyciskany sok z mandarynek! I tak w rytm jego samochodowej płytoteki doturlaliśmy się do Lafayete Conselheiro – miasteczka tysiąca fryzjerów (jest ich tam od zatrzęsienia!).
„Że co? Z Polski? Stopem?! Z namiotem?! Przez 3 Ameryki?! Szkoda że mam żonę, pojechałbym z Tobą… Ale w sumie mam też sporą działkę, gnata i szpadel, a najbliższy sąsiad mieszka kilkaset metrów dalej… Będziemy w kontakcie 😀 „
Kierunek może być tylko jeden – Horyzont!
Huemerson – człowiek z najlepszą na świecie płytoteką w samochodzie. I miłośnik najlepszego świeżo wyciskanego soku mandarynkowego ever! 0,5 litra za 4 zł prosto z przydrożnej plantacji. Energetyczna bomba!
Lafayete Conselheiro to miasto tysiąca fryzjerów i golibrodów. Tylko na jednej ulicy w odległości 100m znalazłem 7 takich zakładów! Dziwnie czułem się przechodząc obok nich z moimi włosami – wszyscy ślinili się patrząc na mnie jak na owcę, którą można ostrzyc. Przypomniał mi się Sweeney Todd z „Demonicznego Golibrody z Fleet Street” mówiący „I can guarantee the closest shave you’ll ever know”. Jedno jest pewne – nigdy nie zjadłbym w tym mieście pasztecików 😀 Kto nie wie o co chodzi niech zobaczy film Tima Burtona. Idę pod górkę, plecak mi ciąży, wzrok wbity w ziemie, liczę kroki jakbym wchodził na Babią Górę. I nagle… widzę to! Kluczyki osadzone w bruku przed zakładem zajmującym się dorabianiem kluczy. Genialne!
Przedzieram się przez tę mieścinę, wychodzę za róg a tu… Jezus! Prawie się przewróciłem 😀 Pomnik gigantyczny jak ten z Rio! Zrobiłem kółko i wróciłem do punktu wyjścia? Ale nie, ten w przeciwieństwie do Rioakeńskiego jest zupełnie inny, bliższy ludziom, jakby wśród nich, bo i ludzie bardziej uśmiechnięci, pozdrawiają się na ulicach, nikt nie wrzeszczy, nikt nie krzyczy (pierwszy znak że jadę w dobrym kierunku aby Boga spotkać). Spaliście kiedyś u stóp gigantycznego Dżizasa? Ja tez nie więc miejsce na nocleg było oczywiste 🙂
Wychodzę za róg a tu… Jezus. No siema! Może akurat szedł po świeże bułki na śniadanie? Tak czy siak znacznie bliższy, jakby wśród ludzi w przeciwieństwie do tego z Rio, osadzonego gdzieś tam hen wysoko, który niby jest, a jakby go nie było.
Jeszcze jedna różnica z tym z Riokańskiego wzgórza – ten przynajmniej ma palce u stóp! Co prawda ma też poważne płaskostopie, a palce jak foremki do pierogów – ale są! I można o nie otworzyć piwo 😀 (co niektórzy czynili patrząc na pozostawione ślady)
Miejsce na nocleg mogło być tylko jedno 🙂 Kiedy zaczynałem podróż obawiałem się rozbijać blisko domów, bo ktoś będzie się rzucał, bo to bo tamto. Po miesiącu w trasie mam to ostatnia rzecz o jakiej myślę (bardziej boję się watah psów). Pod Jezusem obudziła mnie grupa kobitek wspólnie ćwiczących pod okiem swojej trenerki. One ćwiczyły a ja 4 metry dalej jadłem swoje śniadanie 🙂
To chyba najdziwniejszy posterunek policji jaki widziałem. Wagon kolejowy położony na kawałku szyny. Problem polega na tym, że w tym miejscu torów nigdy nie było i być nie mogło z racji stromego wzgórza. Więc specjalnie wtargali na górę tory i wagon. Brazylia. Handroanthus albus. Przez miejscowych zwane ipê amarelo. Ciekawe drzewo kwitnące jeszcze w kilku innych kolorach (ja widziałem tylko czerwone) charakterystyczne dla stanu Minas Gerais. Poczułem się prawie jak w Polsce podczas jesieni 🙂
Kolejny stop z chłopaczkiem, który pickupem wiózł gigantyczną płytę budowlaną, przez którą na szczycie jednego ze wzgórz prawie się przewróciliśmy po podmuchu wiatru. W Ouro Branco wpadłem słodki letarg. 38 tysięczna mieścina gdzie ludzie do piwa o 12 kupują potężny kielich Cachacy. A podczas obiadu rzeźnik na Waszych oczach odkroi Wam dokładnie ten kawałek mięcha z haka, na który macie ochotę, jego żona usmaży je 2 metry dalej, Wy zjecie je patrząc jak kolejni klienci mielą sobie brazylijską kawę w zmyślnej maszynce, a sztuka mięcha kołysze się w rytm lokalnych przebojów z szumiącego telewizorka postawionego na pięciu skrzynkach po piwie. Pod czujnym okiem lekko wypłowiałego Dżizasa.
Wypłowiały Jezus, ostrzałka, ściera do podłogi i mięcho na haku. Na razie najlepsze jakie jadłem po tej stronie wody. Ten kraj pachnie kawą. Świeżo mieloną prosto do torebeczki. 500g za 8zł. Tyle szczęścia, tyle radości 🙂
W Lafayet poczułem podmuch świeżego powietrza. W Ouro Branco wiedziałem że każde miejsce będzie lepsze niż Rio. Ale dopiero w Ouro Preto żagle wypełniły się słonecznym podmuchem, a ja potężną dawką tlenu jakbym wpadł do komory hiperbarycznej. To miasteczko, które MUSICIE zobaczyć w Brazylii. Zapomnijcie o Rio i przyjedźcie prosto tutaj. Co to za miejsce?
Ouro Preto (Czarne Złoto) to pierwsze brazylijskie miasto wpisane na światową Listę UNESCO aż do przesady spływające czystym, nieskalanym nowoczesnością barokiem. Rzucone na 1179m n.p.m. pomiędzy malutkie górki teraz ma ok. 69tys mieszkańców, ale blisko 300 lat temu mieszkało tutaj więcej ludzi niż w Rio i Nowym Jorku. Co ich tutaj przyciągało? To co wszystkich – złoto! W parku narodowym, pośrodku którego to miasteczko leży, oprócz ponad setki wodospadów kilka starych kopalni złota, z których ta mieścina słynęła. Jak na prawdziwe górskie, górnicze miasteczko przystało wszędzie jest pod górkę (nawet jak jest z górki to jest pod górkę 😀 ). To miejsce to jeden Wielki Punkt Widokowy, bo z absolutnie każdego wzniesienia widok zapiera dech, a przejażdżka historyczną kolejką szczytami do następnych wsi dostarcza prawdziwej eksplozji zmysłów. Kolorowe, malutkie chałupki pokryte czerwoną dachówką i niesamowite szczegóły architektoniczne, muzea pełne geologicznych ciekawostek i co najważniejsze absurdalna ilość barokowych kościołów! 34 świątynie mniejsze i większe aż ocierają się prawie jedne o drugie, cudownie zachowane i jeszcze lepiej położone. W tej malutkiej mieścinie są aż dwa uniwersytety, więc ulice pełne są studentów i artystów sztuk wszelakich. Na każdej uliczce malutkie, otwarte warsztaty, w których ludzie robią cuda z drewna, metalu i kamienia, tworzą obrazy, które mogłyby zawisnąć na ścianach nie jednej galerii, a wszystko zatopione w dźwiękach mandoliny, fletu albo gitary muzyków którzy grają na dachach swoich domów nie dla pieniędzy czy poklasku, ale z miłości do sztuki i ku uciesze mieszkańców. Jest teatr i kino, a jakże, gdzie filmy puszczają za darmo! Czego chcieć więcej?
To się nazywa plac z widokiem! Budynek z zegarem w tle teraz mieści muzeum ruchu niepodległościowego, ale kiedyś służyło za… więzienie! Wyobrażacie sobie więźniów żyjących w takim pałacyku?
Stacja kolejowa, która od 128 lat łączy okoliczne wsie.
Miasteczko tysiąca i jednego kościoła…
… miliona czerwonych dachówek…
…dziesiątek artystów, których można podglądać w pracy…
…muzyków grających w klubach, na ulicach i dachach… … i jednego kina, które filmy puszcza za darmo 🙂 Kina, w którym wejście do toalet znajduje się bezpośrednio na sali kinowej, więc biegnąc do porcelanowego królestwa możemy słyszeć co dzieje się w filmie (a widzowie co dzieje się w toalecie).
Ale i tak najpiękniejsi są ludzie. Żyją nieśpiesznie (może dlatego że szybko po tych górkach chodzić się nie da 😀 ), zawsze znajdą czas żeby usiąść i ogrzać się w słońcu lub we wzajemnej rozmowie, a wystarczy się uśmiechnąć żeby ktoś zaczął z Wami dyskusję. Chyba tylko tutaj u rzeźnika można usłyszeć kłótnię o filozofii i malarstwie Kadinsky’ego 😀 Ludzie zapraszają zupełnie obcych sobie ludzi z ulicy do swoich domów, częstują kawą i domowym ciastem. Wszystkie drzwi chociaż wyglądają na zamknięte są szeroko otwarte na nowe – pomysły, idee, wartości, ludzi.
A jak moje potoczyły się losy? Przyjechałem po południu, więc końcówkę dnia po wgramoleniu się na kosmiczne podejście spędziłem na szczycie góry patrząc na miasto jak na malutką makietę z ruszającymi się ludzikami. Obudzić się rano, wyjść z namiotu i zobaczyć taki widok – tego Wam życzę 🙂
Na rynku zacząłem rozmawiać z przypadkowym rzemieślnikami, którym dałem butelczynę Cachacy wiezionej nie wiadomo poco z Rio, i tak poznałem Ernesto – konserwatora zabytków, malarza pracującego przy renowacji jednego z kościołów i żołnierza brazylijskiej armii. Chociaż jak sam twierdzi „jedyne co mógłbym zrobić na wojnie to namalować poległych”. Mam wrażenie, że ten człowiek zna wszystkich w mieście i wszyscy znają jego, więc i ja poznałem takie zatrzęsienie cudownych ludzi, że kiedy przechodziłem uliczkami miałem wrażenie że każda mijana osoba mnie pozdrawia 😀 Jakbym mieszkał tu od lat! Ogarnął mi nocleg w domu studenckim więc nie musiałem targać ze sobą całego mojego dobytku (a chociaż góry kocham to zwiedzanie tego miasteczka z plecakiem byłoby jakimś absurdem). A że Ernesto na historii i sztuce zna się jak nikt to lepszego przewodnika wymarzyć sobie nie mogłem – rejs przez kolejne wzgórza, kościoły, muzea i miejsca o których mało kto wie, przeplataliśmy spotykaniem kolejnych ludzi, knajpek z Cachacą z miodem i limonką i… goryla w kawałku dżungli, który się tu uchował.
Ernesto – artysta i żołnierz. Człowiek, z którym można kraść konie. Dzięki niemu poznałem miasto, a miasto poznało mnie
Cachaca z miejscowym miodem i limonką. Trunek robiony pewnikiem przez jakiegoś chłopa w okolicznej wsi. Myślicie że ktoś przejmuje się koncesjami i pozwoleniami? Zmysłem estetycznym przy tworzeniu etykiety też nie, ale grunt że smaczne to niesamowicie 🙂 W wędrówce przez miasto trafiliśmy na kawałek dżungli. Podobno gdzieś tam mieszka pokaźnych rozmiarów goryl. tak więc tego… jest jakaś inna droga?
Na szczęście cień dawały też bardziej przyjazne drzewa…
Zamknąć drogę żeby na całej jej długości zorganizować dzień włoski czy całonocny koncert jazzowy? Takie rzeczy tylko tutaj. Szalona jazda w pogoni za spadającymi gwiazdami na pace pickupa po okolicznych wzgórzach? Proszę bardzo! Szybka nauka żonglowania maczetami? Tylko pod czujnym okiem poznanego żonglera i po dwóch Cachacach (na trzeźwo chyba bym tego nie zrobił 🙂 ). A propos Cachacy –kupić dwa litry za 15 złociszy na rogu ulicy zrobioną przez lokalsa w okolicznej wiosce w zakorkowanej szklanej butelce owiniętej w gustowną gazetę? Nic prostszego!
Zamykamy drogę i gramy! Jazz do białego rana w najlepszym wykonaniu. To miejsce przyciąga ludzi z całego świata jak magnes. „Papaczo”, argentyńczyk, właściciel własnej małej fabryczki z piwem, rzemieślnik oprawiający ciekawe kamienie, które sam znajduje w górach. Człowiek o zabójczym śmiechu. ale poznałem tam też inną parkę z Argentyny podróżująca tak jak ja przez 2,5 roku, Francuza, Amerykanina, Austriaków i Chilijczyka.
Chyba pierwszy raz w życiu, zupełnie obce mi osoby chciały sobie ze mną zrobić zdjęcie. W sklepie, na ulicy, ot taka małpka w zoo. Ale jak widzicie nie miałem powodów żeby odmawiać 😀
Miasto pełne słońca, dziesiątek kościołów, sztuki i nauki, otwartych ludzi, nieśpiesznego tempa. Mam wrażenie, że pomnik Chrystusa w Rio stoi tylko dlatego aby nikt nie zauważył jego nieobecności, bo tak naprawdę cichaczem dawno uciekł tutaj. W ciągu kilku zaledwie dni znalazłem tu prawdziwych przyjaciół, a mam wrażenie że poznało mnie całe miasto 😀 Dlatego tym ciężej zarzuciłem plecak, pomachałem ze wzgórza i ruszyłem do Rio powiedzieć ludziom gdzie tak naprawdę jest ich Bóg.