Kanada welcome to, czyli trudne ze Stanami Zjednoczonymi pożegnania
Nadszedł czas na ostatni etap naszej pieszej wędrówki przez Stany Zjednoczone. Waszyngton nie pozwolił nam się nudzić i zaserwował wszystko to, za co lubimy i nienawidzimy ten kraj. Były spotkania niezwykłe z Polonią w Seattle, inspirujące z Georg’em, który Stany przeszedł w poprzek, czy irytujące z po raz kolejny wezwaną na nas policją. Było filmowe Miasteczko Twin Peaks, największy na świecie pomnik jajka, przedzieranie się przez ani ładne, ani bezpieczne przemysłowe dzielnice czy dawno nie widziany wróg, który całkowicie zablokował nam drogę – baza wojskowa wielkości średniego miasta. Przeczytajcie o tym jak ją pokonaliśmy i pożegnaliśmy się ze Stanami, które robiły wszystko, aby nie wypuścić nas ze swojego uścisku.
31.07.-01.08.2019 Woodland 74,5 km /// 11107,94 km
Po drugiej stronie rzeki Kolumbia natknęliśmy się na miasteczko o znajomej nazwie – Vancouver. Jak powiedzieli nam nasi gospodarze z Warmshowers, Betina i Tito, co rusz dostają zapytania o nocleg od osób, które chcą nocować w tym bardziej znanym, kanadyjskim Vancouver. Ta na wskroś przecudowna para podzieliła się nie tylko opowieściami o swojej rowerowej wyprawie, którą odbyli już na emeryturze, w poprzek Stanów, od Portland w Oregonie do Portland w stanie Maine, ale też ciekawymi spostrzeżeniami na temat tego kraju. Na dodatek oddali nam na noc… swoje łóżko, sami zaś przespali się na materacu! Tak ogromną gościnnością byliśmy wprost onieśmieleni!
Domy z garażami na łodzie
Jabłoń zasadzona przez pierwszych osadników. Ciekawe czy rodzi takie same psiury jak to z Seksmisji 😉
Betina i Tito
W międzyczasie odezwał się do nas George, z którym spotkaliśmy się następnego dnia. George określa się mianem zawodowego piechura. I ma do tego prawo, bo przeszedł Stany Zjednoczone… w poprzek! I to wcale nie najkrótszą trasą, bo pokonując ok. 8000 km odwiedził po drodze 19 stanów. Jeszcze większy szacun należy mu się za to, że pierwsze 4 tysiące kilometrów przeszedł z plecakiem! Jak sam jednak stwierdził, droga odciskała się zbyt dużym piętnem na jego ciele, dlatego przerzucił się na wózek podobny do naszego
Ale jego historia podobna jest do naszej nie tylko w zakresie trzykołowego wózka. Bowiem George spotkał po drodze… swoją obecną żonę! Rocio była hostem z Couchsurfingu, u której George zatrzymał się w Atlancie. Na początku nic nie iskrzyło, ale kiedy Rocio kilka razy dogoniła go samochodem, a w ostateczności przeszła kilka odcinków, uczucie wybuchło niczym fajerwerki na 4 lipca.
Podczas spotkania dostaliśmy od niego prawdziwy pakiet piechura: super silne antyperspiranty, szybko schnące gatki, garść batonów, suplementy na czarną godzinę, napój i słuchawki. Dokładnie wiedział, czego nam trzeba. Wiedział też, jakie towarzyszą nam problemy, ale i motywacje, aby iść dalej. Spotkaliśmy kogoś, kto nie pytał dlaczego, po co i jak. Rozumieliśmy się bez słowa! Jak starzy znajomi, których kręci to samo hobby. Może dlatego George postanowił przejść razem z nami kilka kilometrów.
Mknąc przez pola, łąki i miniaturowe miasteczka, chroniąc się przed deszczem na przystankach autobusowych, dotarliśmy do miasteczka Woodland. Spokojną przystań znaleźliśmy tam u Hillary, siostry Tela, kolejnego na naszej trasie gospodarza z Warmshowers. Podczas wspólnie spędzonego wieczoru z jej znajomymi, poznaliśmy Bryce’a, który z producenta marihuany przerzucił się na produkcję… sałaty. Jak się bowiem okazuje, wprowadzone regulacje prawne oraz co raz większa ilość producentów sprawiły, że teraz więcej można zarobić na uprawie warzyw niż trawki.
Bądź postępowy. Zapnij pasy!
Hillary i jej nigdy nie znikający uśmiech
2 – 3.08.2019 Winlock 78,5 km /// 11186,44 km
Kto by pomyślał, że będziemy tęsknić za wiatrem z oceanu. Kiedy szliśmy wybrzeżem często doprowadzał nas do szewskiej pasji dmąc nieprzerwanie w twarz. W spiekocie, którą teraz przyszło nam pokonywać, dalibyśmy się pokroić za nawet najmniejszy podmuch. Wzniesienia odgradzające nas od oceanu zamieniały się w gigantyczny parawan zamieniając doliny w hutnicze piece. Idąc równoległą do autostrady drogą i obserwując stojące na niej w korku samochody, sami nie wiedzieliśmy, czy zazdrościć kierowcom klimatyzacji, czy cieszyć się, że oni stoją, a my poruszamy się do przodu.
Prześlizgując się chyłkiem, boczkiem przez jedne z największych węzłów autostradowych jakie widzieliśmy w życiu, doszliśmy na przedmieścia Kelso, gdzie odpocząć mogliśmy u Joela, rowerzysty, którego poznaliśmy już wcześniej w Santa Cruz, kiedy spaliśmy u tego samego gospodarza z Warmshowers. Tak jak wtedy dla niego, tak teraz on dla nas przygotował kolację, dzięki której przekonaliśmy się, że Joel minął się z powołaniem i powinien zostać zawodowym kucharzem.
Czas zatankować energię na starej stacji paliw
Upał nie odpuszczał kiedy ruszyliśmy poboczem drogi biegnącej ramię w ramię z graniczną rzeką Kolumbią. Na szczęście mogliśmy znaleźć ochłodę w cieniu rosnących przy poboczu drzew, a potargane nerwy gwarem miast, które przez ostatnich kilka dni trawersowaliśmy, ukoić widokiem małych wsi i sennych miasteczek. Nasze życiowe siły wyparowywały razem z ostatnimi promieniami słońca. Na szczęście tak potrzebny nam tego dnia odpoczynek znaleźliśmy w domu Kate i Steve, którzy porzucili Portland i założyli własną, ekologiczną farmę. Ona pracuje zdalnie dla Wikipedii, on szkoli na całym świecie organizacje pozarządowe (głównie placówki Greanpeace) jak postępować w sytuacjach kryzysowych zagrażających życiu ich członkom. Jeśli dodamy, że Steve jest Australijczykiem i był skłonny opowiedzieć nam rzeczy o swoim kraju, których normalnie nie można przeczytać w Internecie, mamy receptę na naprawdę udany wieczór.
Zespół Vader czy Lord Vader?
Taki tam kwietnik
Kompletnie bez sił szukamy ochłody w cieniu miniaturowego urzędu pocztowego. Może dalej nadamy się w paczce?
Kate i Steve
4 – 6.08.2019 Lakewood 122,6 km /// 11309,04 km
Wciąż idąc wiejskimi, małymi dróżkami dotarliśmy do miejscowości z wielką atrakcją – największym na świecie pomnikiem jajka. Jaka historia kryje się za tym monumentem przeczytacie na Facebooku:
W Stanach Zjednoczonych wszystko jest GIGANTYCZNE. Odległości, drogi, samochody, budynki, porcje w restauracjach i…
Opublikowany przez Stones on Travel Poniedziałek, 5 sierpnia 2019
W miejscowości Centralia zostaliśmy na noc u Davida i Ardeth, którzy goszczą w swych progach rowerzystów z całego świata. Oboje wyznają idee car-free, czyli całkowicie nie korzystają z samochodów. W Stanach Zjednoczonych, gdzie dystanse są naprawdę duże, to nie lada wyczyn. Chociaż jak sami twierdzą nie ma takiego dystansu, którego nie mogą pokonać rowerem. Po kęsach genialnej kolacji i jeszcze lepszego śniadania, przeplatanych jednymi z najbardziej inspirujących rozmów jakie przeprowadziliśmy w Stanach, byliśmy pod ogromnym wrażeniem walki z systemem, którą podejmują nasi gospodarze. Pozostało życzyć im wszystkiego co najlepsze, a my ruszyliśmy podjąć nasze własne zmagania. Bowiem zajadając się w miejskim parku opadłymi owocami z przydrożnego drzewa, ktoś po raz kolejny wezwał na nas patrol policji. Funkcjonariusze wyraźnie nie widzieli co powiedzieć widząc, że jesteśmy podróżnikami, a nie jak zapewne ich poinformowano, włóczęgami. Zapytali jedynie czy nie potrzebujemy pomocy i odjechali z poczuciem kompletnie zmarnowanego czasu. Ktoś kto nas obserwował uznał, że naszym wyglądem niszczymy jego idealny, zapewne republikański ideał świata.
Dziury w butach zatykamy kartonami 😀
Co autor miał na myśli?
Upał nie daje wytchnienia. I wszystkie znaki wskazują, że te trudy szybko się nie skończą
Osiedle wozów kempingowych. Nad wyraz częsty widok
David i Ardeth
Kawiarnia „Nerwowy Sam”. My już kawy nie musimy pić. Jak się okazuje lepsze od niej jest spotkanie z wezwanym do nas patrolem policji
Zaczęliśmy przyzwyczajać się do takiego traktowania, więc lekko podniesione ciśnienie szybko opadło kiedy weszliśmy na idealną ścieżkę rowerową, która przeprowadziła nas przez przepiękne lasy. Niestety świat uwielbia równowagę i postanowił postawić na naszej drodze dobrze już nam znane przeszkody, które ciśnienie na nowo skutecznie podniosły. Tak jak na południu Kalifornii, tak teraz stanęliśmy twarzą w twarz z bazą wojskową. Z jednej strony okolona autostradą, a z drugiej ekskluzywnym polem golfowym zamknęła nas w trójkątnej pułapce. Wtargnięcie na teren wojskowy wiązało się z zarobieniem ołowiu, ale marsz przez pole golfowe mógł się wiązać co najwyżej z uderzeniem piłeczką. Liczyliśmy, że po drugiej stronie pola znajduje się furtka, przez którą wydostaniemy się z tej patowej sytuacji. Pchając nasz cyrkowy tabor ramię w ramię z członkami klubu w stylowych koszulkach polo, obeszliśmy teren nie znajdując nic poza 18. golfowymi dołkami. I wtedy na pomoc przyszła nam technologia w postaci Google Street View. Nie mieliśmy już sił, aby poruszać się fizycznie, dlatego okolice postanowiliśmy zbadać wysyłając naszą wirtualną wersję. Dzięki temu znaleźliśmy przesmyk w płocie, o szerokości nie większej niż nasz wózek, przez który mogliśmy przejść wgłąb okolicznych zabudowań. Byliśmy uratowani!
14 mil szczęścia
Nasz niewyraźny obóz na skraju ścieżki
Kolejna para butów, które odeszły na cmentarzysko starego obuwia 🙁
Ogródek zasypany kolorowym szpejem
Z Indianami nie ma przelewek
Dlaczego te bazy wojskowe zajmują obszar podobny do małego miasta?
Idąc wzdłuż bazy wojskowej Fort Lewis z zaciekawieniem podglądaliśmy ćwiczenia i wyposażenie amerykańskiej armii. Ale jeszcze więcej o samej bazie opowiedział nam Steve, nasz gospodarz z Warmshowers. Mimo swoich 77 lat facet tryska energią! Bawi, uczy, zaskakuje na każdym kroku. Zwłaszcza przygotowaną dla nas kolacją godną najlepszych szefów kuchni, albo opowieścią o tym, jak w zeszłym roku pokonał 8000 km podczas rowerowych wypraw.
7 – 11.08.2019 Seattle 158 km /// 11467,04 km
Skończyły się nasze wiejskie wakacje, którymi cieszyliśmy się przez ostatnich kilka dni, i zaczęło spotkanie z ostatnim tak dużym tworem miejskim w Stanach Zjednoczonych. Krok po kroku zaczęliśmy wgryzać się w Seattle. Jednak zanim do niego dotarliśmy musieliśmy przedrzeć się przez sieć industrialnych, zakopconych, odrapanych miast. Zupełnie nieświadomie przeszliśmy przez bodaj najgorsze dzielnice przemysłowego miasta Tacoma, lawirując wózkiem pomiędzy rozbitymi na ulicach namiotami bezdomnych i ich pseudo warsztatami rowerowymi (których znaczna część wyposażenia prawdopodobnie była ukradziona). Permanentny hałas i smród spalin wypuszczanych przez sunące centymetry od nas ciężarówki, rozsadzał nasze skronie i płuca. Do tego zamknięty most nad jednym z kanałów toczących brunatną wodę zmusił nas do szukania objazdu i nadrabiania horrendalnych odległości. Takiego zmęczenia wywołanego miastem nie pamiętałem od czasu trzydniowego przebijania się przez San Jose, stolicę Kostaryki. Wtedy obiecałem sobie, że metropolie będę omijał szerokim łukiem. Teraz dokładnie przypomniałem sobie dlaczego podjąłem takie postanowienie.
Odrobinę otuchy znaleźliśmy pod koniec dnia, kiedy zaczęliśmy sunąc przez ekskluzywne osiedla domków jednorodzinnych. W jednym z nich mieszkali Urszula i Maciej, Polacy mieszkający tu już od lat, którzy zaprosili nas do siebie na noc.
Kawiarnie z kelnerkami w bikini rosną tu jak grzyby po deszczu
Ambulans? Nie, to mobilna jednostka napojowa, która ugasi każde pragnienie
To policja? Nie, to piwny patrol!
Na brak gniazdek nie możemy narzekać. Jedno drzewo = jedno gniazdko
Na południu problemem były stoiska z tacos, które zatarasowywały chodniki. Tutaj zaś śmietniki.
Wydawało nam się, że wybór trasy równoległej do autostrady będzie dobrym rozwiązaniem. Przecież szybciej jest jechać czteropasmówką niż bocznymi drogami. Nie doceniliśmy pod tym względem metropolii Seattle. Nitka autostrady okazała się być kompletnie zakorkowana, więc co sprytniejsi puścili się mniejszymi dróżkami nie zważając na naszą na nich obecność. Kolejna dawka stresu sprawiła, że do domu Philipa dotoczyliśmy się jako istne kłębki nerwów. Na szczęście rozmowa z tym przecudnym człowiekiem była niczym miód na serce. Zwłaszcza, że jego partner jest wysoko postawionym człowiekiem w zarządzie całego serwisu Warmshowers, więc dowiedzieliśmy się jak wygląda ta społeczność od środka. Sam Philip wydawał się nam skądś znajomy. Okazało się, że to jego zdjęcie widnieje na głównej stronie serwisu Warmshowers!
Zbierając wystawione na poboczach rzeczy, można skompletować dom. I to całkiem nieźle wyposażony! Telewizory, kanapy, materace, ubrania. Albo tak jak tutaj bieżnia do biegania.
Reklama firmy montującej wybite szyby samochodowe 🙂
Philip na żywo
Philip w internecie
Przyszedł w końcu czas, aby stanąć twarzą w twarz z samym Seattle. Powoli sunęliśmy przez niekończące się dzielnice przemysłowe, obserwując zza ogrodzenia monstrualnej wielkości zakłady Boeinga. Mknąc nad największymi węzłami kolejowymi jakie widziałem w życiu (z zawodu jestem logistykiem, więc zamiłowanie do takich mocno nieturystycznych atrakcji mam we krwi) i pod wiaduktami przypominającymi wartkie rzeki, wpadliśmy w ścisłe objęcia centrum i otwarte ramiona Polonii.
Wici o nas rozbiegły się lotem błyskawicy i w kilka godzin dostaliśmy zaproszenie na spotkanie w polskiej restauracji. Pierogi, bigos, kiełbasa, gołąbki, chrzan i polskie piwo lane z kija. Tego nam było trzeba! Ale jeszcze bardziej spotkania z rodakami, którzy gromadnie przybyli na slajdowisko posłuchać naszej historii. My zaś z ciekawością słuchaliśmy ich, ludzi, którzy tutaj odnaleźli swoje miejsce na ziemi. I pomogli znaleźć nam nasze.
Stało się bowiem tak, że Erick, nasz host z Warmshowers zostawił nas na lodzie informując wieczorem, że tę noc możemy spędzić rozbici w jego ogródku, ale następnego ranka musimy się zmyć, bo jedzie na wycieczkę. Sprawa o tyle kłopotliwa, że prosiliśmy go o nocleg na kilka dni, on się zgodził, a teraz zostaliśmy bez alternatywy. Ale od czego są rodacy! Łącza rozgrzały się do czerwoności szukając dla nas miejsca. Pytania, odpowiedzi i propozycje padały jak z karabinu, a wieczorem mieliśmy zaproszenie do kilku domów!
Mówi się, że w Seattle przez 300 dni w roku pada deszcz. Dlatego nie powinno dziwić, że znajduje się tutaj most…
Opublikowany przez Stones on Travel Środa, 14 sierpnia 2019
Dzięki Kasi, koleżanki, koleżanki Oli, udało nam się nawet pojechać do serialowego Twin Peaks. Bo marzenia są po to, aby je spełniać 🙂
Są wśród Was fani "Miasteczka Twin Peaks"? My kochamy ten serial całą dzikością naszych serc! Dlatego kiedy…
Opublikowany przez Stones on Travel Poniedziałek, 12 sierpnia 2019
12 – 17.08.2019 Big Lake 116,6 km /// 11583,64 km
Po pokonaniu jakby sklonowanych dzielnic jednorodzinnych domków, doszliśmy do Mai i Adama. Poznaliśmy ich podczas naszego slajdowiska w Seattle i z ochotą zaproponowali, abyśmy zostali u nich dwa dni. A tego nam było trzeba jak rybie wody!
Maja i Adam
Dom z garażem dla trzech samochodów to tutaj norma
Po marszu przez nijakie w smaku osiedla trafiliśmy do Kristi i Kristin, aktywnie działających w społeczności Warmshowers, które znając okolice jak własną kieszeń doradziły nam, którą drogą powinniśmy iść, aby nieco ukoić nasze skołtunione ruchem ulicznym nerwy. Pokazana nam przez nie droga faktycznie okazała się być „lekiem na całe zło”. Ścieżka rowerowa poprowadziła nas przez lasy i mikroskopijne miejscowości omijając ruchliwe ulice. W taki to sposób dotarliśmy do Tima. Patrząc przez okno rezydencji naszego hosta z Couchsurfingu, bo takich określeń trzeba używać w stosunku do jego domu, nie wierzyliśmy własnemu szczęściu. Rozległe jezioro z kajakami i innym pływającym sprzętem do naszej dyspozycji, tipi w ogródku i do tego sam dom z marzeń i snów. Czy można było znaleźć lepsze miejsce do świętowania urodzin Oli? Był tort niespodzianka, sto lat, niespodziewane odwiedziny Mai i Adama, i to co Ola zażyczyła na prezent – dużą torbę cukierków i dzień odpoczynku.
Na rogatkach jednej z miejscowości powitała nas tabliczka zakazująca włóczęgostwa. Zastanawialiśmy się, czy tak jak Johna Rambo szeryf wywiezie nas poza granice miasta.
Czasem spotykani po drodze ludzie przyłączają się do naszego marszu. Kristin pobiła wszelkie ustanowione wcześniej rekordy – przeszła z nami 7 km 🙂
Na widok koszulki Oli obok nas zatrzymał się Marcin. Jego rodzice pochodzą z Polski i walczyli podczas powstania Warszawskiego, po którym uciekli do Anglii. On sam nie mówił po polsku od pięciu lat i był zachwycony okazją do rozmowy. A mówi piękną, elegancką, przedwojenną polszczyzną.
Z Timem i jego znajomymi, świętujemy urodziny Oli 🙂
18 – 21.08.2019 Surrey 125 km /// 11680, 64 km
Idąc głównie przez malownicze pola i łąki dotarliśmy do Carol i Dona. Para miała ogromne doświadczenie w goszczeniu pod swoim dachem rowerzystów z całego świata, dlatego wiedzieli czego nam było trzeba po długim dniu w trasie. Fantastyczną rozmową nad miskami domowych lodów, rozwiali wiele nurtujących nas kwestii dotyczących życia w Waszyngtonie. I opowiedzieli jakie trudności czekają nas kolejnego dnia podczas marszu do Bellingham. Okazało się bowiem, że droga tam prowadząca jest wbita pomiędzy skarpę nad oceanem, a całkiem sporych rozmiarów górę, przez co wiła się niekończącymi się serpentynami miejscami zupełnie bez pobocza. Za to ze zdecydowanie zbyt dużą obecnością samochodów.
Takie marnotrawstwo! A dla nas darmowy bufet.
Carol i Don
Ani pobocza, ani widoczności. Marsz po takiej drodze daje więcej adrenaliny niż skok ze spadochronem. Jej poziom można pewnie przyrównać do skoku z samolotu bez spadochronu.
Uff i człowiek od razu może głębiej odetchnąć 😀
Szybkim truchtem serpentynami dotarliśmy do domu Magdy, z którą skontaktowała się wcześniej poznana w Seattle Aneta. Lecz oprócz niej, męża Grega i syna Bartka, powitali nas tutaj Dagmara i Karol z dzieciakami – ich znajomi mieszkający na co dzień w Luksemburgu. Wszyscy ugościli nas jak członków rodziny, zabierając nie tylko do prowadzonej przez Magdę restauracji, oprowadzając po mieście, ale i odnajdując we mnie wilka jeśli nie morskiego, to przynajmniej kałużowego. Bowiem zaprosili nas także na żaglówkę. Z moją ujemną umiejętnością pływania nawet do wanny powinienem wchodzić w kapoku, dlatego akweny sięgające powyżej pasa zawsze oglądałem z brzegu. Tym dziwniejsze jest to, że po wypełnieniu żagli wiatrem, mnie wypełniło szczęście, fascynacja i chyba do nich… prawdziwa miłość! <3 W poprzednim wcieleniu musiałem być jeśli nie marynarzem, to przynajmniej niewolnikiem na galerze.
Po marszu przez pełne wariatów północne dzielnice Bellingham i Ferndale, popędziliśmy polami i łąkami do domu naszych ostatnich hostów z Warmshowers w Stanach Zjednoczonych. U Kate i Remingtona mogliśmy popracować zarówno nad wyglądem swoim, jak i wózka. Dokładnie go odkurzyliśmy i umyliśmy, znajdując przy tej okazji wiele przedmiotów, które już dawno uznaliśmy za zgubione. Następnego dnia mieliśmy bowiem opuścić znienawidzone Stany i wejść do Kanady, z którą wiązaliśmy ogromne nadzieje.
Osiedlowa biblioteczka
Urząd pocztowy w Ferndale powinien dostać nagrodę za fasadę swojej siedziby 🙂 Może przyczepiając te historyczne znaczki pocztowe próbowano kiedyś wysłać cały budynek?
Taki tam domek. W środku podobno mieszka jakiś ekscentryk o polskim pochodzeniu. To chyba nie powinno dziwić
Kate
Wózek bez naszego sprzętu. Mocno nietypowy widok.
Czas podliczyć monety znalezione na ulicach Stanów Zjednoczonych. To kolejny, teraz czysto ekonomiczny dowód, na wyższość chodzenia nad jeżdżeniem na rowerze czy w samochodzie.
Wzorcowo przygotowani ruszyliśmy na spotkanie kanadyjskiego liścia klonowego. Nie oczekiwaliśmy specjalnych trudności z jej przekroczeniem, ale pierwsze problemy pojawiły się już na długo zanim podaliśmy nasze paszporty. Od rana bowiem padał deszcz tak intensywny, że ulice zamieniały się w potoki, a my w mokre szczury próbujące salwować się ucieczką pod nieliczne daszki. Kompletnie przemoczeni przeskakiwaliśmy pomiędzy budynkami rzucając gromy na Stany Zjednoczone, które najwidoczniej nie chciały nas tak łatwo wypuścić. Ostatecznie jednak z niebios wylał się całoroczny zapas wody i doszliśmy do kanadyjskiego punktu granicznego. Spotkanie z celnikami miało być czystą formalnością, a okazało się jednym z najtrudniejszych spotkań w naszym życiu.
Ile wody może mieścić niebo?
Jeszcze chwila i wrócimy do świata mierzonego znajomą miarą 😀
Może przez to, że wyglądaliśmy jak zmokłe kury celnicy wzięli nas na ostre, ponadgodzinne przepytywanki. Było wspólne podziwianie stanu naszych kont oraz gremialne przeglądanie Facebooka, a nawet stories na Instagramie. Social media nam sprawdzili, ale zapomnieli sprawdzić…nasz wózek. Nawet nie podnieśli folii ochronnej! A i zapomnieli nam też dać pieczątki do paszportów i musieliśmy się po nie wracać już kawałek zza kanadyjskiej granicy. Niesamowite jest to, że wchodząc z Meksyku do Stanów Zjednoczonych celnicy żartowali z nami, a cała procedura trwała nie więcej niż 5 minut. Tutaj zaś przetrzepano nas jak największych przestępców i włóczęgów. Pierwszy raz w życiu tak bałem się w obliczu urzędnika. Naprawdę myślałem, że nas nie wpuszczą!
Ale w końcu jest. Nie mogę uwierzyć, że w moim paszporcie pojawiła się ostatnia podczas tej włóczęgi pieczątka. Kiedy byłem na południu Argentyny i opowiadałem o celu podróży, Kanada jawiła się jako mityczna kraina za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, do której dotrę za kilka lat. Teraz wydaje mi się, że od tego momentu minęło zaledwie kilka mrugnięć oka
Jedynie mój nadgarstek przypomina mi, ile podczas ostatnich trzech lat przeżyłem. Bo z każdego kraju wywoziłem jedną jedyną opaskę w jego kolorach narodowych. Uwielbiały je dzieciaki na południu. Przepytywałem je przy okazji z flag Ameryki Łacińskiej. Szalały za nimi też koty, które kochały bawić się frędzlami. Nie mogłem kupować pamiątek, które byłyby zbyt ciężkie albo zbyt kruche, dlatego ta kolorowa plątanina plecionek to często jedyny materialny dowód pokonania danego kraju.
Zawiązałem ostatnią, już osiemnastą, kanadyjską opaskę i postawiliśmy ostatnie kroki podczas tej pieszej włóczęgi. Od Vancouver dzieliło nas zaledwie 55 km!