Huśtawka na krańcu świata i to co kryje się poza kadrem
<<< TRASA: https://goo.gl/maps/M7fSXqS8Lw12 >>>
Cuenca. Kierowca wyrzucił mnie blisko głównego punktu widokowego. Przygniatany plecakiem i zalewany potem wgramoliłem się na jego szczyt, żeby zobaczyć co mnie może w tym mieście czekać. A na Gringo każdego sortu, których przewija się tam co nie miara, czeka zadziwiająco wiele.
Czeka ład i porządek. Do tego już się przyzwyczaiłem. Ale zaskakuje stare miasto, pełne odrestaurowanych budynków, magicznych zielonych zakątków i spokojny bulwar wzdłuż rzeki przecinający miasto. Komu zbywa trochę zielonych z Franklinem może odpocząć w klimatycznych kafejkach. Ja z Franklinem nie widziałem się już dawno, dlatego ochłody szukałem pod drzewami licznych parków, albo w cieniu absurdalnie wielkiej katedry na głównym, malutkim placu.
Storm is coming…
Na cmentarzach zaczyna się dziać coś dziwnego…
Spokojem kuszą ciekawe i nieoczywiste muzea i galerie, które stoją darmowym otworem dla wszystkich. Warto odwiedzić Muzeum Panamskiego Kapelusza, bo to stąd ten charakterystyczny kapelutek się wywodzi. Więc skąd nazwa? Robotnicy podczas budowy Kanału Panamskiego chronili się przed słońcem w cieniu tych kapeluszy. Stał się dzięki temu sławny w Stanach Zjednoczonych, a tam nikt nie zaprzątał swojej przystrojonej głowy myślą skąd kapelusz pochodzi, dlatego nazwali go panamskim. Jak widać w lustrze szata nie zdobi człowieka, i nawet założenie kapelusza za 300 dolarów nie ukryło mojego plebsowego pochodzenia 🙂
W muzeum Remigio Crespo Coral, jednego z najważniejszych ekwadorskich pisarzy, przenieniosłem się w zamierzchłe Czasy art deco. To miejsce ma w sobie trudną do wytłumaczenia atmosferę, która sprawia, że nie chce się stamtąd wychodzić. No chyba, że do nowo otwartego kina 🙂
Kąt do spania znalazłem na Couchsurfingu u Jacobo. Facet może i ma skromnie umeblowane mieszkanie, ale wnętrze mojego hosta przypomina prawdziwy pałac! Nie spotkałem na swojej drodze nikogo od kogo emanowała tak pozytywna energia! Przed przyjazdem do jego miejsca obowiązkowo trzeba było się zaopatrzyć w olejek do opalania i przeciwsłoneczne okulary 😀 Świetny Czas pod jego dachem jednak się skończył. Słuchawki na uszy z audiobookiem i po dwóch godzinach marszu przez miasto juz łapałem stopa w górę mapy.
Do Ambato dotoczyłem się z kilkoma kierowcami, ale chyba najciekawsza była podróż z Davidem. Kapitan ekwadorskiej policji opowiedział mi po drodze o pracy swoich służb (wiecie, że w ekwadorskiej policji nie ma specjalizacji? Każdy policjant po trosze jest członkiem drogówki, inspekcją transportu drogowego, kryminologiem i oddziałem prewencyjnym. Co więcej jest ich tak mało, że często są przerzucani w głąb kraju i dziennie pokonują 200-300km do miejsca swojej służby). Ale też opowiedział o niewyjaśnionych sprawach, w które zamieszani byli Indianie z selwy. Ich tradycja opiera się na zabijaniu wrogów i w ramach szacunku obcinania głów i ich pomniejszania 😀 Ostatnio takimi wrogami stali się też gringo. Wyobraziłem sobie moją malutką główkę przywieszoną do czyjegoś pasa…
Kiedy łapiesz na stopa pomoc drogową musisz sie liczyć z opóźnieniami w podróży 😀
Z Ambato od razu rzuciłem się do Banos, obleganego przez gringo ośrodka turystycznego. Miejsce słynie z licznych ciepłych źródeł (do których ostatecznie nie trafiłem), niesamowitych kaskad i wyrabianych na framudze drzwi słodkości nazywanych Melcocha. Czekaj… Na czym wyrabianych? Ano na framugach. Faceci o dłoniach jak bochny chleba ciągną przez cały dzień zawieszoną na drewnianych kołkach mase. Tym samym ją rozgrzewają, a potem urywają i robią z nich malutkie słodkie pakunki. Ciepłe słodkości z domieszką orzechów ziemnych, cynamonu, sezamu, kokosu Czasami z nutą wanilii, anyżu lub mięty, wywołują niebo w gębie!
Ale nieba można tutaj dotknąć też w innym miejscu. Na słynnej huśtawce na krańcu świata. Chyba każdy chciałby się na niej bujać. No chyba, że człowiek ma lęk wysokości, bo huśtawka powieszona jest na drzewie stojącym nad gigantyczną skarpą. Drałuje i ja, przecież w każdym drzemie duże dziecko, a i Facebook i Insta wymaga epickich fotek. Podejście na szczyt to jakiś żart! Chodzę po górach, ale mówię Wam że takie podejścia powinny być prawnie zabronione! Po dwóch godzinach wylewania siódmych potów jestem na szczycie i… oczekiwania rozbiły się o skały, a raczej drzewo, rzeczywistości.
OCZEKIWANIA
Zamiast ciszy i spokoju witają mnie jakieś pokrzykiwania. Wyobrażam sobie tłum pokrzykujących ludzi. Potem okazało się że to były krowy, ale niestety ludzie byli jak najbardziej realni. To co miało być huśtającą się ostoją na krańcu świata, samotnym drzewem na krańcu świata z zawieszonymi dwoma sznurami i deseczką, okazało się parkiem zabaw. Kolejki do huśtawek przypominają przedświąteczne marketowe ogonki do kas. Na każdą osobę przypada dokładnie 5 bujnięć na ekstra nowoczesnej huśtawce zabezpieczonej linkami z tytanu. Narzeczeni i rodzice wylewają siódme poty żeby zrobić zdjęcie, które zdobędzie poklask w Internatach. Kilka innych huśtawek, równoważni i restauracja też wypełniała międzynarodowa mieszanka turystów. Witki mi opadły, zmęczony klapnąłem na trawie i zająłem się jedyną rzeczą, do której nie było kolejki. Oglądaniem górskich widoków. I myślą o tym jak łatwo można nami manipulować pokazując jedynie wycienk rzeczywistości. Konia z rzędem temu kto znajdzie w Internetach zdjęcie kolejek do osławionej huśtawki. Ostatecznie okazało się, że najfajniejsze w całej tej szopce jest to cholerne podejście na szczyt…
Najpierw tysiące schodków…
… potem dalej w górę…
… z krótkim przystankiem na ławeczce …
… żeby w końcu stanąć w dłuuugiej kolejce 🙁
Plan zakładał zostanie kolejny dzień na placu i wieczorem powrót do Ambato. Ale coś mnie tknęło (a może to gałąź spadła na mnie z drzewa?) i ruszyłem łapać spowrotem. Najpierw zabrał mnie facet, który chciał za podwiezienie kasę. Mówię, że nie mogę zapłacić i jak nie może mnie zabrać za darmo niech się zatrzyma. Z 20 dolarów, które poczatkowo chciał zszedł do 5 dolców nie reagując na moje prośby żeby się zatrzymał. Facet nie rozumie, bo przegrzał się w ciepłych źródłach Banos, czy jak? Jedną ręką chwytam śrubokręt, który był w mapowniku na drzwiach. Przed oczami przelatuje mi wizja szarpaniny i nasze auto przelatujacej nad barierką. Ostatecznie wysiadam i ładuje się do kolejnego auta. I TO BYL STRZAŁ! Mój kierowca ma swoje konto na Couchsurfingu, zapytałem czy mogę u niego zostać, i tak miałem dach nad głową.
W Ambato mieszka ponad 500tys ludzi, ale że dzień wcześniej Ekwador obchodził swój dzień niepodległości, teraz ulice przypominały te z pierwszego stycznia. NIKOGO! Gdyby nie kulinarne doznania i pewne spotkania to miasto zatarło by się we wspomnieniach jak wydarzenia sylwestrowej nocy. Tylko tutaj spróbować można chleb nazywany pan de pillo . Odżywczy, w smaku z lekką nutą… kotleta mielonego 😀 Może przygotowuje się go na tłuszczu zwierzęcym? Inna rzecz, bez której nie można wyjechać z tego miejsca to colada morada. Gęsty, słodki napój z dodatkiem owoców wyrabiany z ciemnej kukurydzy, dzięki czemu zawdzięcza swój ciemny kolor. Do tego kilka empanadas z serem, kurczakiem, mięsem albo krewetkami i nasz żołądek z przejedzenia wola „Dość!”, a umysł szepce „Więcej…” 🙂
W rolach głównych: colada morada i empanadas
Pan de pillo
A spotkania były nieoczekiwane. Najpierw Jorge, 21. letni kolumbijczyk podróżujący po Ekwadorze i zarabiajacy na skrzyżowaniach żonglując. A potem Keira dosiadła się do mnie na ławce kiedy spisywałem dziennik. I tak znalazłem przewodniczkę po mieście na cały kolejny dzień 🙂
A to dopiero początek spotkań! W drodze na nieodległą lagunę Quilotoa rozlewającą się w kraterze wulkanu o tej samej nazwie, spotkałem niesamowita rodzinkę. Doturlałem się dwoma samochodami do skrzyżowania w zabitej dechami wiosce. Z głównej drogi do szczytu wulkanu jest ok. 15 kilometrów. Taksówki drogie, autobusu nie ma, więc idę z trampka. Nagle nadjeżdża czerwony samochód, macham, ale mija mnie w pędzie. Mija ale… po kilkuset metrach zatrzymuje! Pędze przygniatany swoim plecakiem. Ekipa ścisnęła się w środku i pojechaliśmy. Na szczycie wulkanu zaprosili mnie do swojego domu, a że wychodze z założenia, że nie warto mówić nie, dlatego zmieniłem plany i pojechaliśmy do Quevedo.
Rodzina i dwójka przyjaciół okazała się członkami kościoła adwentystów dnia siódmego. To nie mój kościół i nic o nim nie wiedziałem. Ale po 3 dniowym pobycie pod ich dachem, ugaszczany jak król, dowiedziałem się tego i owego. To wciąż nie jest mój kościół i pewnie nim nigdy nie będzie, ale Czas sędzony wspólnie dał mi wiele do myślenia. Otwarci, gościnni ludzie, którzy gdy tylko zobaczyli moje sandały spięte trytkami podarowali mi nowe buty, a do tego koszulkę 😀
Do Santo Domingo przerzuciłem się ze sprzedawcą koszul. Nie zamykały mu się usta, a ja pomiędzy jego słowa, wystrzeliwane z prędkością karabinu maszynowego, byłem w stanie wstrzeliwać jedynie potakiwania. Miasto to jakiś obskurny moloch z gigantycznym targiem. Trochę podejrzanych typów kręciło się po głównym placu. Jeden z mieszkańców podszedł do mnie i konspiracyjnym szeptem wydusił, że chcą mnie oskurować z plecaka. Dlatego zarzuciłem swój dom na plecy i chyżym truchtem pokuśtykałem na wylotówkę. Z centrum wymyły mnie osiedlowe łepki, a z przedmieścia wymyło mnie oberwanie chmury. Deszcz walił niemiłosiernie do tego stopnia, że rano dosłownie obudziłem się z głową w kałurzy po środku mojego namiotu! Aż mi sie przypomniały stare dobre Czasy na brazylijskiej Isla Grande, kiedy po 5 dniach trekkingu w deszczu chciałem założyć stawik z karpiami w namiocie. Ostatecznie z przeuroczą parką doturalałem się do stolicy. Stanąłem twarzą w twarz z Quito.
<<< TRASA: https://goo.gl/maps/M7fSXqS8Lw12 >>>