W pogoni za zachodzącym słońcem – droga do Rio cz.9
5 dni w Lizbonie. Chodziłem jak kot, bez mapy, własnymi ścieżkami. Ile razy się gubiłem, tyle odnajdywałem. Znalazłem zapierający dech w piersiach kościół i malutką knajpkę pośród tysiąca i jednego schodka wypełnioną po brzegi (co nie było trudne zważając na maciupeńkie rozmiary) marynarzami, przed którą dwóch lokalsów grało fadojazz na gitarach, a śpiew dziewczyny mieszał się z popołudniowym słońcem. Do tego najlepsza w Lizbonie Sangrija, genialny mural i Czas, który staje w miejscu. Tak, to się nazywa szczęście 🙂
W porcie trafiłem na kosmiczne koncerty i niesamowity pokaz sztucznych ogni. Żaglowce pożegnały się z Lizboną zjawiskową paradą pod mostem rodem z San Francisco (mam wrażenie że z portu wypłynęło dosłownie wszystko co unosiło się jako tako na wodzie – motorówki, kajaki, łódki, rowerki wodne, kutry, statki holownicze i dzieci pływające w wanienkach i garnuszkach 🙂 pewnie gdzieś i skrzaty w łupinkach orzechów płynęły).
Zjawiskowe miasto! Tak, jak z Cabo da Roca, tak i z Lizbony porywam w nieznane kamyk. Tutaj trzeba kiedyś wrócić! Po tym krótkim rozbiegu Czas na skok przez Wielką Wodę. Czas na Rio! Czas na prawdziwą przygodę!!! Do zobaczenia kiedyś Europo