W pogoni za zachodzącym słońcem – droga do Rio cz.6
Chce Was zabrać w podróż po malutkim miasteczku, do którego trafiłem zupełnie przypadkowo. Ta mieścina na końcu świata zowie się Olhao, a jego mieszkańcy nigdy nie widzieli śniegu 😀 Może to i dobrze bo absolutnie każdy centymetr chodników wyłożony jest malutkimi kafelkami, które co prawda świecą się w nocy i w ciągu dnia jak brylanty, ale założę się że odrobina deszczu (albo lepiej śniegu) i zamienia się w ślizgawkę.
Malutkie miasto, które przypomina mi trochę wioski w Meksyku – lekko odrapane, lekko kiczowate, na pewno nie nastawione na turystów (chyba że portugalskich). Miejsce pełne słońca, przepięknych ludzi z mnóstwem tatuaży, łodzi rybackich stojących zaraz obok wypasionych jachtów i graffiti, którymi obdarzony jest absolutnie każdy budynek w mieście. Lokalsi spędzają Czas albo na zbieraniu muszli, które potem oddają do skupu, albo przesiadując do późna w dziesiątkach malutkich knajpek. W knajpakch w których w ogóle nie leci muzyka, albo plumka gdzieś cichutko w tle, a ludzie nie musząc się przekrzykiwać rozmawiają ze sobą. U nas rzecz niespotykana 🙂 Cisza, spokój, jakby zawieszenie we wszechobecnym cieple (28C i mieszkańcom jest chłodno o.O ). Nawet karetka jadąc do poszkodowanego zatłoczoną drogą swojego sygnału używała jakby od niechcenia. I ktoś gdzieś cicho plumka na pianinie…
Właśnie takich miejsc szukam, małych, wyrzuconych na brzeg głównego nurtu. Gdzie Czas przestaje mieć znaczenie. Jeśli kiedyś będziecie w tych rejonach omińcie nijakie Faro, a znajdziecie perełkę. A jeśli cala Portugalia właśnie tak wygląda? 😀
Bom Dia!