W pogoni za zachodzącym słońcem – droga do Rio cz.1
Czas najwyższy spisać wszystko to co działo się podczas mojej drogi do stópek oryginału Jezusa ze Świebodzina. Podobno podróż zaczyna się wtedy kiedy zaczynasz ją planować, więc moja zaczęła się na dobre jakiś rok temu. Ale ze spakowanym plecakiem wyjechałem z domu 14 lipca roku pańskiego 2016 o godzinie 14:22. Z kawałkiem domowego chleba od Asi i Adama i z pamięcią łez w oczach mojej mamy pognałem w stronę zachodzącego słońca. Pierwszy stop to bramki w Gliwicach – pierwszy stop i deszcz, który miał mnie nie opuszczać przez połowę Europy 🙂
W końcu ktoś się zlitował i przemoczonego do suchej nitki wywiózł na wrocławskie Bielany, skąd zabrał mnie (po uprzednim zapytaniu czy go nie zabije i skąd takie wojskowe barwy mojego plecaka) aż do samego Zgorzelca. Oczywiście nie obyło się bez ostrzeżeń przed „ciapatymi”, którzy podobno tak bardzo uprzykrzają życie. Przemilczałem te kwestie, podziękowałem i wyturlałem się gdzieś w centrum. Plecak ciążył niesamowicie wypakowany na drogę (jak przystało na polaka biedaka Cebulaka) polskimi konserwami, ale udało mi się znaleźć wifi w miejscowym centrum handlowym (którego poszukiwanie już chyba stale będzie wyznaczało bieg mojej wędrówki. Ot uroki nomadów XXI wieku 🙂 ). Kiedy ochrona gasząc światło uświadomiła mi że zamykają, przeniosłem się na stacje benzynową na której umówiłem się wcześniej z kierowcą, który miał mnie zabrać aż do Hiszpanii. Ostatnie piwo na polskiej ziemi pierwszy nocleg pod namiotem (pierwszy nocleg i już złamałem kijek! Chociaż namiot jest mocno ekspedycyjny to mam go już od blisko 8 lat, więc swoje w skórę, a raczej w tropik, dostał).
Pogoda nie napawała nadzieją. Deszcz, deszcz, deszcz przez całą Europę…
Poranek nie należał do najlepszych – kierowca poinformował mnie że jednak zmieniły się jego plany i muszę stopować klasycznie (co później okazało się strzałem w dziesiątkę), że prawdopodobnie przez całe Niemcy będę przebijał się przez iście monsunowe ściany deszczu i, co najgorsze, dowiedziałem się o zamachu w Nicei. Może bardzo samolubnie w obliczu takie tragedii, lecz zastanawiałem się jak odbije się to na mojej wyprawie, czy Francuzi zechcą zabrać autostopowicza z wojskowym plecakiem?
Tak czy siak, ruszyłem, i pierwszy stop złapał mnie sam – idąc wzdłuż pobocza z tabliczką Drezno musiał zauważyć mnie jeden z niemieckich kierowców (co z moim plecakiem wielkości małego domu w cale nie było trudne) i zaoferował że zabierze mnie do Drezna. Strzał w dziesiątkę! O wiele łatwiej niż na autostradzie złapać stopa można na stacjach paliw (o czym przekonałem się dobitnie podczas dalszego przebijania się przez Europę), więc wyskoczyłem na jednej z nich. Do tej pory okropnie nie lubiłem podchodzić do ludzi i pytać czy gdzieś mnie zabiorą, zawsze myślałem że to takie napastliwe, że stojąc przy drodze z tabliczką zatrzymują się Ci którzy chcą mnie zabrać. Trema szybko minęła i przez resztę starego kontynentu łapałem tylko w ten sposób.
Gdzieś na trasie w kierunku Francji
Jeden z kolejnych kierowców poinformował mnie że rząd wydał radę aby nie zabierać autostopowiczów o.O Sounds like shit! Na szczęście z reguły ludzie takie rozporządzenia mają gdzieś (chyba że jesteście Szwajcarami, którzy wprost mówią, że mnie nie zabiorą bo się boją) i z kolejnymi kierowcami dojechałem aż do …. Kaiserslautern. Wychodzę na autostradę i nagle widzę zbliżających się stróżów prawa. Serce podchodzi do gardła, już widzę pamiątkę za kilkaset euro, ale… przejechali dalej. Kiedy Areczek złapał już szybką furę, Areczek nie pomyślał że wyprzedzą policyjny dyliżans i że może ich spotkać jeszcze raz. Nie bądź jak Areczek! Kolejne spotkanie odbyło się już przy świetle kogutów i w rytm syreny. Daje dowód (Kiedy czytał przez radio mój pesel miałem wrażenie że podaje koordynaty do strzału z działa „Nojn, acht, null, fiia, ajns, ziben. Fire!”), ładują mnie do środka i wiozą gdzieś w pole. Wizja aresztu albo pamiątki ostatecznie przerodziła się w pouczenie i wywózkę do miasta.
Próbowałem wydostać się z niego kilka godzin, ostatecznie dopiero rano przechwycił mnie NIESAMOWITY Christopher Kragl. Nie tylko zaprosił do kawiarni swojego przyjaciela, zafundował nieziemski jabłecznik to jeszcze oprowadził po niesamowitym Saarbrucken i wywiózł dokładnie na granicę! Dzięki Ci jeszcze raz, jesteś niesamowity!
W piekle dla autostopowiczów, które okazało się być rajem
Saarbrucken, miasto jednej rzeki i tysiąca mostów
Food porn. Najlepszy jabłecznik w najlepszej kawiarni
Najlepszy chleb tylko na sobotnim targu!
Niesamowity człowiek, przewodnik po Saarbrucken i wybawca z autostopowego piekła 🙂 dzięki jeszcze raz i do zobaczenia jak najszybciej!
Ostatni stop w Niemczech, które opuszczałem już w zgoła lepszym nastroju dosłownie upadł pod moje stopy – czekając na kogoś przed restauracją kogo mógłbym zapytać zauważyłem wychodzącą starszą panią, która przewróciła się na schodach! Zaoferowanie apteczki, pierwsza pomoc i już w rytm francuskich przebojów mknęliśmy na spotkanie krainy winem płynącej 🙂
A o tym jak jednym stopem przejechać 1500km w kolejnej części 🙂