Nikaragua

W dziurawej skarpecie po dachu świata

By on 4 marca 2018

9.02.-11.02.2017 Malpaisillio 34,4km///1875,28km

Leon, to pierwsza stolica niepodległej Nikaragui. I porównując obecną stolice, Managua, z tym miejscem, zastanawiam się dlaczego ją zmienili! Bo o ile Managua, delikatnie mówiąc, głowy nie urywa, to w Leon jest już na czym oko zawiesić. Stare Leon wpisane jest na Liste UNESCO, o czym przypominają dolarowi turyści fotografujący wszystko wokół jak pracownicy Google Street View. Wszędzie wokół kręcą się sprzedawcy wody, zachwalający w kilku językach swoje płynne szczęście. Lodziarze brzdękają dzwoneczkami przy swoich wózeczkach, a uliczni kucharze wrzucają na ruszt kolejne kawałki mięsa zasnuwając ulice oparami tłuszczu.

Oko przykuwa nie przyzwoicie biała, jak na nikaraguańskie standardy, katedra. W środku bez zmian – biało. Z białych postumentów patrzą swoimi białymi oczami białe pomniki. Ale to co chyba najfaniejsze zaczyna się na dachu. Wąskimi schodkami wspinam się na górę, gdzie strażnik z regulaminem śmiesznie wypisanym na brystolu, tłumaczy mi co mogę robić, a za co zapłace 20$ kary. Na świecie jest kilka katedr po dachach których można hasać. Ale ta w Leon, to chyba jedyna gdzie przed wejściem na biały (a jakże) dach trzeba ściągnąć buty 😀 Tłumaczą to tym, że dach jest jeszcze w renowacji i buty mogą go zniszczyć. Prawda jest taka, że po tylu godzinach marszu bardziej niszczycielskie były moje skarpetki niż buty, ale skoro sami tego chcą… 😀


Spotkałem kilku backpackerów sprzedających artesanales (przedziwne jak mało ich jest w Nikaragui!), parę Holendrów, którzy słysząc moją historię powiększyli mój budżet o 10$, i międzynarodową grupę artystów „Artist without borders”. To wolontariusze pracujący z dziećmi z lokalnych społeczności przy pomocy sztuki. W tym przypadku cyrkowej 🙂 Kawał dobrej roboty i pracy u podstaw!

 


Idę za miasto szukać miejsca do rozbicia. Stacje benzynowe zawsze ratowały tyłek, ale tutaj ten tyłek był na celowniku licznie zasianych w tym miejscu prostytutek. A wiadomo, że tam gdzie prostytutki oprócz chorób wenerycznych są zawsze podejrzane typki, dlatego za namową ochroniarza pokopytkowałem dalej. W zamian znalazłem pole, a tam oprócz hulającego wiatru można co najwyżej spotkać stracha na wróble. Budze się przed szóstą, ze strachu żeby ktoś mnie nie zaorał na tym polu. Wychodzę z namiotu, a tu już ktoś szuka ziemniaków w ziemi! Jakim spokojem muszą się wykazywać Ci ludzie widząc gringo rozbitego na ich polu. Pewnie myślą „Ot, kolejny burak”.

Pędzę dalej i czuje się jakbym wszedł do pieca. Z jednej i drugiej strony puste pola, a w twarz wieje piekielnie gorący wiatr. Krok za krokiem wysuszam się co raz bardziej, słońce serwuje mi akumpunkture swoimi promieniami, ale najgorsze są te podmuchy gorąca. Jakbym patrzył w wylot spalinowej nagrzewnicy. Bezlistne drzewa, wysuszone rzeki, puste pola. Nic tylko sie położyć i zmumifikować.

Gdzie jest woda?!

Doczłapuje do Malpaisillo, gdzie Jimmy prowadzi swój bar i jako host z Couchsurfingu pozwolił mi zostać dwie noce. Dwie długie noce, bo okazało się, że z innymi couchami mamy spać właśnie w jego barze 😀 Atmosfera była tak zacna, że chciałbym tam zostać o wiele dłużej 😉

12.02.-15.02.2017 Estelli 109,8km///1985,08km

Jedną z nocy spędzam rozbity w bramce na boisku do piłki nożnej, gdzie rano znajduje mnie Wilihan. Rozmawiamy cały poranek, po czym chłop przywozi mi całą torbę jedzenia! Było tego tyle, że nie miałem miejsca na wózku żeby to wsadzić! Takich dobrych ludzi można spotkać na trasie 🙂


A że w przyrodzie musi być równowaga, dlatego kolejna noc była przeokropna. Nigdy, przenigdy nie rozbijajcie się niedaleko pola ryżowego, chyba że chcecie się zaznajomić z setką komarów! Nie róbcie tego zwłaszcza, jeśli macie rozwalony zamek w namiocie i nie możecie go całkowicie zamknąć! Czułem się jak poduszeczka na szpilki. Dziesiątki, jeśli nie setki ukłuć! Nie mogłem nawet przeklnąć, bo usta wypełniały się tymi monstrami! Zrobiłem im wzamian komarowy holokaust, a ściany namiotu spłynęły krwią. Jakby nie patrzeć wciąż moją. Bałem się strasznie czy nie przenosiły jakiejś choroby, ale jeśli mineło kilkadziesiąt dni i nie odpadła mi ręka ani noga, to oznacza chyba, że igły tych bzyczących potworów były sterylne.


Dochodzę do Esteli, miasteczka w którym czekała na mnie Susy, kolejny host z Couchsurfingu. Susy była mi jak ciotka – karmiła, poiła, bawiła. Dała mi miejsce do spania w swojej organizacji przeciwdziałającej przemocy wobec kobiet, dlatego był Czas porozmawiać i o tym problemie. To jedyny host którego poznałem, który prowdzi taką dokładną dokumentacje swoich couchsurferów. Tabelka z imionami, krajami i miastami skąd pochodzą, z różnymi kolorami oznaczającymi różne rzeczy. Do tego obowiązowe zdjęcie. Pełna klasyfikacja 🙂

16.02.-18.02.2017 San Pablo 109,3km///2094,38km

Zostało mi tylko kilka dni w Nikaragui, dlatego ide co sił dalej. A sił trzeba dużo, bo znowu góry zaczęły królować niepodzielnie w terenie. Zalewam się potem, ale jak żuk gnojarz tocze ten swój skarb do przodu. Na rogatkach Ocotal spotykam policjantów, których pytam o najwyższy szczyt kraju – Pico Mogoton. Jest jakieś 50km stąd, więc gliniarze powinni coś wiedzieć o drogach dojazdowych, o których nie dowiedziałem się nic ani z Maps Me, ani przeszukując Internet. Ale jak się okazało nawet nie wiedzieli, że taka góra istnieje… Dalej miało być tylko lepiej. Co osoba to inna wersja wydarzeń. Pytałem nawet w aptece, bo przecież tam powinni być bardziej uczeni ludzie, ale znalazłem jeno ciemną mase. Chyba najbardziej ogarnięty był Josue sprzedający na głównym placu poncho. Pyszny, rozgrzewający napój składający się z gorącego mleka, cukru, jajek i… alkoholu 🙂 Ale i on opowiedział mi o drodze, której początek był daleko od miejsca gdzie bylismy, i jeszcze dalej od samego szczytu.

2000km na piechotę!!!

Co zrobić kiedy ktoś zamówił znak ze strzałką w złym kierunku albo ktoś źle go wykonał? Wystarczy trochę przekrzywić i już wskazuje dobry kierunek 🙂

Punkt (braku) informacji turystycznej

Josue

Ostatecznie uwierzyłem oficjalnej mapie na placu, podobno zgodnej ze wskazaniami GPSu. Mapa pokazywała inny kierunek niż ten, który podpowiadało mi 60% respondentów. Pamiętałem lokalsów, przez których zamiast po asfalcie przepychałem swój wózek 35km po czymś czego nawet nie nazwałbym drogą, dlatego teraz zamiast ich radom uwierzyłem mapie. W miasteczku Mozonte znowu co człowiek to opinia, gdzie i jak dojde na szczyt. Nie jestem pewien czy ide dobrze, ale ide dalej. W sklepiku Los Angeles spotykam Marie, która pozwala mi zostawić u siebie wózek na Czas mojej wspinaczki. Jest 10 rano. W końcu znalazłem znak, wg którego na szczyt jest 15km z czego ostrej wspinaczki tylko ostatnie pięć. Lokalsi mówią, że powinienem być na szczycie o 14. Miało być jednak zupełnie inaczej…

Marie…

… i jej domowy pluszak za 150$. Ta małpka (nazwana bardzo oryginalnie przez właścicieli mianem „monkey”) ciągle chciała mnie pogryźć 🙁

Pierwszy fragment bardzo przyjemny. Pola i lasy jak wycięte z polskich gór. Swojsko! Robie 10km po dobrej dróżce i dochodze do właściwego wejścia do rezerwatu. Przezornie robie zdjęcie mapy szlaku, która okazała się bardzo orientacyjna, ale w końcu uratowała mi życie. Dróżka kończy się przy jakiejś chałupie. Mijam kobiety myjące włosy i dzieciaki zamarłe na mój widok z łyżką ryżu pomiędzy miską, a ustami. Po zboczu zjeżdżam na dół czepiając się kawowych drzewek i… tyle widzieli szlak. Dalej zaczęła się rzeka. Mapa pokazywała, że trzeba iść w kierunku źródła, ale… jak?! Gdzie spojrzeć śliskie skały, gigantyczne kępy nie do przebycia, zawalone drzewa i hektolitry toczącej się z hukiem wody. Wpaść do niej w niektórych miejscach oznaczało pewną śmierć, bo rzucany o skały nie miałbym szans.

 

Szlak podobno wyznaczony jest malutkimi żółtymi słupkami. Kto do jasnej cholery wpadł na pomysł, żeby zrobić je takie niskie?! Większość pokryta bluszczem nie widoczna jest nawet z bliska. Do tego rozmieszczone są co kilkaset metrów, czyli nie widoczne jeden od drugiego. Przedzieram się przez te chaszcze, szukam drogi. Gubie się i znajduje. I zastanawiam dlaczego nikt nie zajmie się tym szlakiem? I od razu wiem dlaczego – bo nikomu to nie jest na ręke. Rządowi, bo nie chce łożyć kasy, a lokalsom, bo gringo mogą ich wynająć jako przewodników. Ja nie chciałem nikomu płacić, dlatego pociłem się jak mysz szukając przejść, przeskakując nad urwiskami i rozpadlinami w której kipiała woda. W końcu przestałem szukać drogi, wrzuciłem w GPS koordynaty punktów i… poszedłem na przełaj 🙂


Przypadkowo potknąłem się o kolejny żółty słupek i tak znalazłem ledwo widoczną ścieżkę prowadzącą w góre. Jak się okazało zamieniłem rzeke wody, na rzeke błota. W takim bajorze nie brodziłem nigdy! Zasysało mi nogi grubo ponad kostki. Śmiałem się przez łzy, że wcześniej dbałem oto żeby nie zamoczyć butów. Średnio droge na szczyt robiłem z prędkością kilometra na godzine, dlatego na górze byłem o 17. Nieprzyzwoicie zmęczony nie miałem zamiaru schodzić. Bałem się, że zgubie trase w nocy, że wywróce się na mokrych skałach. Decyzja – zostane na noc na szczycie w malutkiej altance.

Robi się ciemno i z każdą chwilą coraz zimniej. Mokre buty stoją obok, a bose stopy włożyłem do plecaka żeby je choć troche ogrzać. Po godzinie 18 temperatura spada w okolice 13 stopni. Trzęse się z zimna wychładzany wiatrem wiejącym przez otwarte okna, i zaczynam się bać czy przetrwam tu noc. Zmiana decyzji – lepiej schodzić, powoli krok po kroku, niż siedzieć na szczycie i zamienić się w mrożonkę.


Bałem się strasznie, że zainteresuje się mną jakiś nocny zwierzak i zechce sprawdzić co siedzi mi pod skórą. Bałem się że strace droge, bo we mgle która spadła na wzgórze, a której nie wziąłem pod uwage, i z dogasającą czołówką odnajdywanie przejść było jeszcze trudniejsze. Byle dojść do rzeki! Ślizgam się i przewracam na błotnistej zjeżdżalni. Słysze wode, jest coraz bliżej, ale dlaczego na GPSie moja pozycja zmienia się tak wolno?! Ide krok za krokiem oplatany lianami. Wyobraźnia plata mi figle i słysze jakieś dźwięki. W końcu jest woda! Przechodze po powalonych pniach ponad wodnymi kipielami, schodze po mokrych skałkach prawie puszczając się ich kiedy nietoperze zaczeły obijać mi sie o twarz. W pewnym momencie zrobiłem nieświadomie kółko! Ale jak to możliwe?! O ile w ciągu dnia to może sprawiać przyjemność, to w nocy, zmęczony jak cholera bałem sie czy znajde wyjście. Wszystko przypominało mi jakąś gre komputerową, w której jednak nie miałem dodatkowych żyć. Męczące przeżycie!

Dwa albo trzy razy spotkałem takie ławeczki. Nawet mi się jak cieszyłem sie na ich widok! Byłem na dobę drodze!

 

W końcu są! Krzaki kawy! Plantacja! Wspinam się do chałupy, i ide już bardziej normalną drogą. Ale jestem tak zmęczony, że co 2-3 kilometry musze się przespać chwilę na poboczu. O 5 nad ranem dochodzę do sklepiku, w którym zostawiłem wózek. Wale się na krzesełko i prawie trace przytomność ze zmęczenia.

Ostatni słupek!

19.02.2017 Ocotal 16,3km///2110,68km

 

Rano Maria traktuje mnie jak własnego syna. Daje śniadanie, miejsce do umycia, oferuje łóżko! Cudowna kobieta 🙂 Ja jednak pędze dalej, goni mnie przecież termin wazności wizy. Wracam do Ocotal gdzie znajduje Cipriano, kolejnego hosta z CS. Cipriano prowadzi ze swoją dziewczyną salon gier z wypasionymi Xboxami i telewizorami wielkości okien. Jeszcze nigdy nie spałem w miejscu z jednoczesnym widokiem na tyle wirtualnych światów. Chociaż hałas nie pozwala mi dobrze odpoczać. Uścisneliśmy sobie ręce, wychodząc kupiłem jeszcze buty za ok 50złotych (daje rękę, a może raczej stopę, że nie przejde w nich nawet 500km) i pokopytkowałem do granicy z Hondurasem.

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT