Przed deszczem pod panamskie strzechy
17.11.2017 Aguadulce. 6km /// 220,56km
Budzę się jeszcze przed świtem. Kawałkiem cegły i znalezionego już wcześniej metalu otwieram ostatnią konserwe, popijam wodą z baniaka, wrzucam w siebie kilka bananów i tak przygotowany ruszam na spotkanie miasteczka o urokliwej nazwie Słodka Woda. Opustoszałe jeszcze o tej porze ulice pozwalają w spokoju przyjrzeć się fasadom budynków. Zaskakuje duża ilość nazw sklepów rodem z bliskiego wschodu. „Jahwe”,”Jeruzalem”. Potem dowiedziałem się że mieszka tu dużo Arabów i Żydów. I żyją w pokoju. Powoli otwierają się kolejne sklepiki z odzieżą, zabawkami i te malutkie markeciki ZAWSZE prowadzone przez Chinczyków.
W końcu wylegają staruszkowie ze swoją loterią. Jak chyba w każdym kraju na świecie tak i tu istnieje loteria państwowa. Bierze w niej udział, przeznaczając na to często kilkadziesiąt dolarów miesięcznie, duża część panamskiego, łaknącego bogactwa społeczeństwa. Wspomniani staruszkowie rozstawiają krzesełka, a przed sobą drewniane, zamykane na kłódeczke „tablice”. W środku znajdują się porozwieszane na sznureczkach loteryjne bilety o numerach od 0 do 99. Losowanie odbywa się dwa razy w tygodniu i każdorazowo losuje się 12 numerów, więc szansa na wygraną jest całkiem spora.
Po objechaniu co raz bardziej zatłoczonego centrum wjeżdżam na główny plac wywołując ogólne poruszenie. BIAŁY Z WÓZKIEM!!! Ten moment chyba zapiszą w kronice miasta 🙂 Do miejskiego muzeum (chyba jedynego wartego zobaczenia miejsca w tej mieścinie) tłoczy się kolejka krzyczących i dokazujących jak dzieci studentów uniwersytetu 3 wieku. Dlatego równie skwapliwie co oni na muzealne zbiory, ja rzucam się na darmowy Internet na placu. To niesamowite, że Internet w Panamie jest praktycznie wszędzie, darmowy dla wszystkich i o przepustowości mogącej zawstydzić europejskie hotspoty.
Łącze się ze znajomymi w Polsce, kiedy nagle przychodzi codzienna dawka deszczu. Chronię się pod daszkiem znajdującego się tradycyjnie na ryneczku małego „kiosku”. Pałaszuje przy tym jednocześnie suchy chleb popijając go wodą. Jeden z mieszkańców już w środku wyczekujący końca deszczu, pomaga mi wnieść do środka wózek, a po chwili przynosi… ciepły obiad! I równie szybko jak mi go przyniósł, tak szybko poszedł w swoją stronę. Chyba nie mógł patrzeć jak łapczywie wciągam kolejne suche kromki. Albo bał się że zacznę jeść słomę wychodzącą mi z butów 😀 Niesamowity człowiek! Bezimienny bohater 🙂
W muzeum zbiory delikatnie mówiąc nie zachwycają, dlatego z przewodnikiem Danielem długo rozmawiamy o współczesnej Panamie. W końcu Daniel proponuje mi miejsce do spania u siebie w domu. Wieczór spędziliśmy razem z jego znajomym Toro i 24 innymi przyjaciółmi zapakowanymi w skrzynkę na piwo 🙂
18.11.2017 Divisa. 28,5km /// 249,07km
W domu Davida gotuje na zapas ryż z sosem i jajka na twardo, uzupełniam zapasy wody, biorę na zapas prysznic (bo nigdy nie wiadomo kiedy znowu będzie okazja) i ruszam w kierunku Santiago. Idę szerokim, rozgrzewającym się od porannego słońca poboczem. Mijam z rzadka porozrzucane chałupki kiedy nagle z jednej z nich wychodzi Erick. Woła mnie żebym zjadł z nim śniadanie. Czy na takie zaproszenie można odmówić? 😀
Mieszka nad wyraz skromnie ale gości mnie jak króla. Jako były kucharz Sheratona, na dowód czego z dumą prezentuje swój fartuch, smaży jajka i platanosy jak prawdziwy Master Chef. Oferuje mi pokój gdybym tylko chciał zostać na noc (i jeśli uprzątne z niego górę brudnych ubrań). Z pudełeczka po butach, przemienionego na skarbnicę kupionych na straganie filmów, wyciąga któryś z Van Dammem. I tak z okrzykami bólu zadawanego przez belgijskiego wojownika, leniwie leci nam poranek.
Na legalu, 4 filmy na jednej płycie. Dolar od płyty na każdym targu
Słońce daje się co raz bardziej we znaki. Temperatura w połączeniu z ekstremalnie wysoką wilgotnością zamienia się w broń masowego rażenia gringo. Bo na miejscowych, ubranych w grube buty, spodnie, bluzy, a nawet w zimowe czapki i rękawiczki (!!!), nie robi ona wrażenia. Mijam wioseczke El Estero, gdzie strażnik jakiegoś budyneczku zaprasza mnie na szybką kawę. Ostatecznie dojeżdżam do El Roble gdzie parkuje swój wózek w jednej z wiat autobusowych chroniąc sie przed spopieleniem. Obserwuje jak ktoś wolno sunie rowerami poboczem kiedy okazuje sie że to poznani kilka dni wcześniej w Coronado Mariana i Igor! Można się było spodziewać, że jeszcze się spotkamy. Wszak droga przez Paname wiedzie jedna, a oni przecież na rowerach. Fajnie było ich znowu spotkać 🙂
Wokół nas zebrała się grupka wieśniaków żywo komentująca nasze objuczone pojazdy. Większość prawie się przewróciła kiedy usłyszeli, że obiecujemy zobaczyć się jeszcze raz w Kanadzie 😀 „Przecież Kanada… to trzeba obrócić globus żeby zobaczyć!” Taki wyraz zaskoczenia na twarzach przypadkowo spotkanych na poboczu ludzi, będzie stałym elementem krajobrazu już chyba przez całą dalszą drogę.
Odwiedziłem jeszcze kościółek w centrum wioski gdzie naładowałem telefon. To ciekawe w jakich miejscach można znaleźć działające gniazdka. Place, fasady domów, pomniki, wnętrza kościołów, a nawet drzewa z zamontowaną iluminacją świetlną. No nic, nie dopytuje dlaczego, ważne że są 🙂
Zrobiłem jeszcze kilka kilometrów i chroniąc namiot pod folią przespałem noc pełną grzmotów i fal deszczu.
Kolorowy przystanek autobusowy
19.11.2017 La Mata. 24,4km /// 273,46km
Obudziłem sie wcześnie, ale tylko po to aby ściągnąć folię i dać przeschnąć namiotowi. Kiedy zapakowałem już wszystko na wózek i zacząłem go pchać w kierunku Kanady, z patio jednego z domów krzyknął do mnie Fran zapraszając na śniadanie i piwo. Czy dzień mógł się zacząć lepiej? 🙂
Mijam kolejne domy, bezimienne osady, skrzyżowania dróg prowadzące w głąb rozgrzanej, krwiście czerwonej gleby. Ten sam widok na poboczach nuży ale i hipnotyzuje wprowadzając w dobre dla chodu zamyślenie. Palmy, krzaki, drobne rzeki, gdzieniegdzie chata, szosa na Ostrołęke. Mija to wszystko przed oczami, a w głowie mijają setki myśli.
Idą chmury. Odruchowo wyczuwam ile orientacyjnie Czasu zostało mi na znalezienie schronienia. Włączam daszkowy radar przeszukując okolice. Nagle na poboczu staje samochód i wybiega z niego na moje spotkanie poznany w Coronado paragwajczyk ze swoją żoną, w knajpie których poznałem też Mariane i Igora! Przekazują mi namiar na dom w Santiago gdzie jest już moja rowerowa para, a i oni mieli tam spędzić noc. Co prawda od Santiago dzieli mnie 20km ale czy to za sprawą wypitego piwa, słońca czy przebytych już kilometrów nie mam sił iść dalej i kończę ten dzień przed kościołem. Przed, bo chociaż Kościół zamknięty to osłonięte wejście otwarte.
20.11.2017 Santiago. 12,7km /// 286,16km
Znowu pękła mi dętka. Początkowo pytam o wulkanizatora, ale już wcześniej zauważyłem, że w Panamie jakby ich mniej. Trzeba było w końcu skończyć z byciem Januszem Turystyki, kupić sprzęt do naprawy dętek i otworzyć własny serwis F1.
Do Santiago wjeżdżam pełny obaw. Przecież to jedno z największych miast w Panamie, a jak już się nauczyłem (i co wielkim odkryciem nie jest) czym większe miasto tym większa przestępczość. Na szczęście tutaj (jak i chyba w całej Panamie) ta zasada nie funkcjonuje, bo czułem się naprawdę bezpiecznie mimo skali tego miasta. Mnóstwo sklepów, dużo staruszków z loterią i jeszcze więcej policjantów. Jeden z nich zapytał mnie czego szukam, czy może mi pomóc sam z siebie opisując plan miasta. To naprawdę miłe!
Panamczycy wchłaniają wszystko jak gąbka i trochę modyfikują pod siebie. Od posiłków zaczynając, a na słowach kończąc. I tak usłyszeć można na ulicach „Priti”, albo „Kul”. Ot magia panamskich ulic.
Matka Boska Piłkarska
Równie miły był Salo, host z Couchsurfingu, z którym spotkałem się wieczorem. A w zasadzie on i jego chłopak. Wykupił mi pokój w hostelu, razem rzuciliśmy się na pieczone kurczaki i opowieści z trasy. Ciekawe czy liczyli na nowego kompana do zabawy? W sumie kogo to obchodzi 😀 Mam dach nad głową, pełny żołądek i nikt się do mnie nie dobierał 😀
21.11.2017 Rincon Largo. 11,4km /// 297,57km
Próbuje złapać kontakt z rowerową parką, ale że nie dostaje odpowiedzi a miejsce o którym opowiadał mi Paragwajczyk wydawało się puste, dlatego postanowiłem ruszyć dalej. Salo potwierdził to co wyczytałem z mapy. Pomiędzy Santiago, a David, czyli kolejnym dużym miastem na mojej trasie, czekało mnie 200km chaszczy, lasów, pól, słońca, deszczu i ani jednego miasteczka, a wsie rozrzucone będą co ok 30km. Musiałem zrobić zapasy. Zrobić zakupy to jedno, ale gdzie je upchnąć?!
Jakoś się jednak udało, ale mój nadmiernie obciążony wózek zamienił się niczym transformers w czołg, tracąc część swojej zwrotności. Żeby tego było mało na przedmieściach zatrzymał się obok mnie jakiś plantator i dociążył moją maszynę całą torbą jabłek! Taki ciężar to ja lubię!
Mijam wjazd do miejscowości La Pena i kątem oka widzę nadciągające chmury. Szybko trzeba znaleźć jakieś schronienie. Turlam się dalej kiedy na początku wsi Rincon Largo widzę… cmentarz z zapraszającą do środka ni to wiatą, ni kaplicą w budowie. Nigdy nie spałem na cmentarzu i prawdę mówiąc sama myśl o tym trochę mnie odstręczała. Ale cmentarz był mały, a nadciągające czarne chmury duże, więc przepraszając za najście wszystkich tutaj leżących, rozbiłem się pod daszkiem i słuchałem jak deszcz dobija się do cmentarnych sarkofagów.
Ktoś zapyta czy straszyło w nocy. Nie. Chyba nie. A na pewno nie bardzo. Bo w pewnym momencie obudziły mnie uderzenia w poszycie namiotu. Specjalnie mnie to nie przejęło. Obróciłem się na drugi bok i poszedłem spać. Pewnie to był nietoperz uderzający o namiot. Albo malutkie rączki dzieci leżących na cmentarzu. Kto wie 🙂
A w tym domeczku miejsce i dla mnie 🙂
22.11.2017. La Mesa. 20,2km /// 317,77km
Ruszyłem z kopyta. Chciałem nadrobić trochę kilometrów. Słońce mocno zaczęło o sobie dawać znać, a i pierwsze górki zaczęły pojawiać się na horyzoncie. Szedłem bez koszulki całkowicie mokry. Kiedy stawałem co jakiś Czas w cieniu, pot momentalnie odparowywał zostawiając na mnie warstewkę srebrzystej soli i przypodabniając mnie do golema albo figur z kopalni w Wieliczce. Jeszcze chwila i będzie za mną szedł tabun koni myśląc że jestem ich lizawką.
Po drodze znajduje plantacje drzewa kauczukowego. Przed wejściem tablica w 3 językach informująca o typie plantacji, numeracji działek itp. Dlaczego w trzech językach skoro to nie obiekt turystyczny, bo obok stała tablica zakazująca wstępu? Minąłem ją i wszedłem, aby przyjrzeć się bliżej młodym drzewkom.
W dobrej formie pokonałem 20km z myślą i siłami na kolejne 10, kiedy o godzinie 14 moje plany rozmył deszcz. Deszcz próbujący zatopić świat aż do świtu. Na szczęście znalazłem swoją Arkę pod zadaszonym wejściem do kościółka 🙂
Leżę oparty o zakryty fronton i obserwuje jak deszcz z wściekłością siecze asfalt, odbijając się od niego jak woda rzucona na rozgrzaną patelnię. Pędzące samochody wzbijając chmurę mgiełki wodnej przypominają komety ciągnące swój welon. Szare niebo wydaje się być zasilane przez stale parujące wzgórza porośnięte nieznanym mi gatunkiem drzew. I myślę jaka to niesamowita kraina, w której do południa słońce próbuje spopielić glebę, a po południu deszcz ją zatopić. Jeden dzień i dwa zupełnie różne światy.
Ciemno. Zjadłem lichą kolacje kiedy przychodzi do mnie z latarką Cesar. Okazuje się, że jest właścicielem tego terenu dlatego pytam czy mogę tu zostać na noc. „Czuj się jak u siebie. Jesz smażone jajka? Zaraz Ci przyniosę”. Super! Ludzie są niesamowici! Ale zaraz potem nachodzi mnie głupia myśl: Dlaczego za każdym razem kiedy ktoś chce mi dać jedzenie ja przed chwilą zjadłem? 😀 Cesar przynosi wałówkę godną rzymskiej biesiady. Pyta o której chce jutro iść dalej. Zapewniam że wcześnie, niech się nie martwi. Przecież nie chce mu zająć tego terenu przez zasiedzenie. „Nie, nie. Odpoczywaj sobie ile chcesz. Nie musisz wcześnie wstawać. Pijesz kawę? Zjesz coś na śniadanie?”. „Jasne! A o której Pan zamierza wpaść?”. „A gdzieś o 6 rano”. KURTYNA 🙂
23 – 30.11.2017, Caimito. 183,27km /// 501,04km
Kolejne dni we wspomnieniach sklejają mi się w jedną mase. Mase pełną niekończących się zakrętów, malutkich wsi, kościołów, przypadkowych cudownych spotkań i dobroci, którą bezinteresownie byłem obdarowywany.
Dni wyglądały do siebie podobnie. Wstawałem na tyle wcześnie żeby o 6:30 zaprzężony do swojego wózka, zaczynać orkę panamskiego pobocza. Poranne mgły unoszące się wolno znad wilgotnych, sennych lasów, co prawda zwiastowały gorące przedpołudnie, ale póki co dawały schronienie przed słońcem wykazującym mordercze zamiary spopielenia mnie. Pod stopami pojawiły się pierwsze górki, zwyżki i inne przewyższenia, które już teraz zraszałem gęsto swoim potem. Muszę znaleźć na nie jakiś sposób, bo znajomość z tymi górami, która dopiero się zaczyna, skończy się.. w Meksyku. Cała Centralna Ameryka to jeden wielki wulkan, a chyba największe ich zagęszczenie czeka na mnie zaraz za granicą Kostaryki. Silnym cza być a nie miętkim!
Plusem gór jest zmiana monotonnego już co nieco krajobrazu. Bo ile można przyglądać się górującym nad człowiekiem palmom, krzakom i całej reszcie buszu ograniczającego widoki. Niewątpliwym minusem jest przesunięcie się godziny nadejścia codziennej dawki deszczu. Niebo robi się stalowo szare już o 12, więc okno pogodowe do jakichkolwiek manewrów na poboczu bardzo się skraca. Teraz w ciągu dnia dysponuje tylko 5-6 godzinami jako tako pewnej pogody.
Deszcz, deszcz, deszcz przed którym…
…Czasami salwuje się ucieczką pod most.
Warto Czasami zwolnić żeby nie przegapić raju 😉
Dlatego też już wcześniej włączam swój daszkowy radar i zaczynam przeczesywać okolicę w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Kilka razy rozkładam namiot na długich, pustych i co kluczowe zadaszonych szkolnych korytarzach. Placówki te, budowane w stylu amerykańskim, często nie są ogrodzone, a mają zawsze dostępne krany i toalety. Nikt nie przychodzi, nie dokucza, jedynie Czasami zapalone na korytarzu światło nie pozwalało zasnąć. Ale wystarczyło, że poszedłem wzdłuż drutów wysokiego napięcia, aż trafiłem na główny rozdzielnik prądu we wsi. Na betonowym murku wiszą kompletnie nie zabezpieczone bezpieczniki do wszystkich okolicznych budynków. Bezpieczniki nie są podpisane, dlatego zanim znalazłem ten od szkoły, wyłączyłem na sekundę sklep i dwie chałupy. Ostatecznie i szkołe spowił mrok.
Kilka razy spałem w albo przed kościołami. Dziwi mnie ilość różnego rodzaju kaplic wybudowanych wzdłuż PanAmerykany. Czasami nawet co kilka kilometrów spotkać można kościółki budowane z tego samego szablonu. Główna malutka sala do której prowadzą trzy wejścia, i jeszcze mniejsza zakrystii przypominająca schowek na miotły. Ale co mnie najbardziej interesuje to daszek przed wejściem. Większy, mniejszy ale zawsze jest. No i gniazdko, które nie wiedzieć po co i na co, zawsze wisi na jednej ze ścian. A ja nie pytam o celowość tego rozwiązania tylko skwapliwie ładuje co się da W San Felix spałem w ośrodku jezuitów którego teren przypominał zaczarowany las. Niekończące się alejki ciągnące się przez zadbane alejki. Ornamenty, malunki, detale. Wszystko dopieszczone i zaplanowane. Europejskie. Innym razem los rzucił na mojej drodze szkołę, w której akurat trwały rekolekcje. Tam dostałem nawet własny pokój i prysznic!
Czasami przed malutkimi kościółkami…
… Czasami przed przekrzywionymi kościołami…
… z fajnymi doniczkami przed …
… albo w Jezuickim zakątki…
… gdzie i ja dostałem swoje 4 kąty 🙂
A do tego niekończące się ścieżki w tajemniczym lesie
I dwie siostry zakonne z Gwatemali, które chichrały się jak nastolatki 😀 Grunt że dały namiar na polskich misjonarzy w Gwatemali!
A w San Lopez, do swojego domu zaprosił mnie jeden z nauczycieli w wiejskiej szkole! Facet z fikuśnym kapelusikiem i zdartym od pracy głosem gościł mnie jak króla!
Ludzie w śmigających obok samochodach wciąż mnie pozdrawiają. Migają światłami, trąbią, wyciągają kciuki. W każdej wsi jestem prawdziwą atrakcją turystyczną. Ludzie prawie się wywracają kiedy z wybałuszonymi oczami i otwartymi ustami patrzą na mnie. I nie ma w tym zdaniu przesady.
Czasami prostota tych ludzi mnie aż rozckliwia. Gadamy gdzie, skąd i po co. Tysiąc razy że na piechotę. A oni w końcu pytają gdzie mam rower. „Pieszo. Patrz tu mam wózek”. Obchodzą, patrzą i pytają: „Ale jak się na tym jedzi”. W ich prostym życiu nie ma miejsca na wizję człowieka idącego pieszo nawet do kolejnego miasta, a co dopiero przez kilka państw.
Indianie czystej krwi panamskiej sami z siebie się do mnie nie odzywają. Nawet zapytani o coś odpowiadają półgębkiem jakby trochę zawstydzeni, strachliwi. Na szczęście równoważą to ludzie otwarci, kontaktowi i pomocni, co wodą, talerzem jedzenia albo fajną rozmową poczestują
A jak ja się czuje? Samopoczucie dobre, przemy do przodu! Buty zaczynają się dziurawić i rysować mi stopy co sprawia, że zamiast uśmiechu Czasami kogoś obdarzam grymasem bólu. Myślę tylko i martwie się co będzie na północy. Czy ten wózek wytrzyma bardziej kamieniste podłoże? Czy ja wytrzymam jeszcze wyższe i strome góry? Czy nie skończy się passa spotykania dobrych ludzi i ktoś nie zechce mnie okraść?
Pożyjemy, zobaczymy