Pierwsze dni na poboczu
6.11.2017, Ciudad de Panama, Most Ameryk, 13,33km.
Ruszam. Po ponad miesiącu spędzonym pod dachem bezpiecznego hostelu, w którym pracowałem, nie jest łatwo znowu zacząć gryźć piach pobocza. Przyzwyczaiłem sie do wody, prądu, łózka. Do poczucia bezpieczeństwa sie przyzwyczaiłem! No ale nie po to ruszyłem w świat żeby teraz gnić w czterech kątach. Właściciele hostelu, w którym „garażowałem” mój dziecięcy wózek, żegnali mnie z minami niedowierzania, że zrobię to co chce zrobić. Ja chyba też do końca w to nie dowierzam, ale… ktoś w ten wyczyn musi do cholery wierzyć! I najlepiej żeby to był jego wykonawca 🙂
Najpierw wyjazd ze stolicy. Dopiero kiedy człowiek jedzie z wózkiem uświadamia sobie jak nie przystosowane są miasta dla osób z wózkami, lub na wózkach. Niepełnosprawni całe życie mają pod górkę! No ale jedziemy. Powoli, do przodu, uczę sie prowadzić to moje monstrum.
Dojeżdżam do Mostu Ameryk, symbolicznie łączącego Ameryke Południową ze Środkową, a fizycznie dwa brzegi Kanału Panamskiego. Zaczyna sie problem, bo okazuje się, że strona po której zdecydowałm się jechać… prawie nie ma pobocza! A przecież z okna busika, którym tu wjeżdżałem, wydawało sie, że jest z obu! Nie mam chęci wracać 2 kilometry żeby przejść na drugą stronę, więc twardo pre do przodu. Po drodze znajduje używany kapelusz! Dobry znak, takiego potrzebowałem! Ale tu się kończą dobre znaki. Dalej tylko góry śmieci zawalające wąziutkie pobocze. Żeby przejechać muszę je przerzucić za siebie, bo nie ma jak przejechać. Za mój wózek lecą odpadki, kawałki mebli, a nawet dwa zderzaki samochodów. Czego to ludzie nie zostawią na moście!
Pobocze jest tak wąskie, że jedno koło mojego wózka nie mieści się na „poboczu”, więc musze je podtrzymywać bo spadnie na drogę. A wtedy cały wózek sie wywróci i na pewno ktoś się o niego rozwali, bo wężyk trąbiących samochodów nie ma końca. Strasznie się tam stresowałem! Most ma jakieś 300 metrów, więc kiedy doszedłem na koniec byłem zlany potem – ze zmęczenia i strachu.
Nie miałem Czasu zrobic zdjęcia dlatego na pomoc przychodzi mi google maps. To zdjęcie tej strony gdzie pobocze było. Po drugiej, mojej stronie szerokość tego chodniczka była o połowę mniejsza 🙁
Noc przy moście. Tym razem nie samotna, bo w towarzystwie dziesiątek komarzyc chcących mnie rozpruć na kawałki. W środku namiotu! Nie mogłem nawet rzucać urwami, bo kiedy otwierałem usta to wlatywały mi pod język! Skąd one się tam wzieły?! Zużyłem prawie cały odstraszacz na komary, gazując je i siebie przy okazji.
7.11.2017, La Chorrera, 42,8km
Pierwsze kilometry w Ameryce Centralnej. Na poboczu znalazłem zniszczony telefon komórkowy, ale w środku działającą kartę pamięci. Kilka metrów dalej starą tablicę rejestracyjną, która znalazła swoje miejsce na tylnej ośce wózka. Mijani policjanci śmiali się z tego przez kolejne 5 minut.
Pierwsze kilometry płyną całkiem znośnie. Ale na kolejnych zakrętach czeka na mnie problem, z którym bedę już jechał do końca, a którego wcześniej nie brałem pod uwagę. Te zakręty są profilowane! Dlatego pchany trójkołowy wózek ciągnie to w lewo to w prawo, a że swoje waży dlatego jego kontrowanie męczy ramiona. Ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Wskakuje do mieściny Nuevo Arraijan i słońce spala mnie na popiół. Leżę w cieniu charakterystycznego słupa z wielką, żółtą literą M na szczycie oznaczającego miejsca z darmowym Wi-Fi, klimatyzacją i toaletą. McDonald. Rozmyślania dlaczego w ogóle podjąłem się tego wyzwania przerywa mi policjant, Mario Ronaldo. Pyta co i jak, i nie dowierza moim planom do tego stopnia, że informuje o tym przez radio wszystkich policjantów w okolicy. Dzięki niemu mijające mnie potem radiowozy pozdrawiły syreną (przyprawiając o zawał serca, bo zawsze myślałem że chcą mnie zatrzymać). Oprócz fejmu przekonał kasjerkę na kasie w Macu żeby mój 5 litrowy baniaczek napełniła wodą z dystrybutora z napojami 😀
Kilka kroków dalej Arturo, sprzedający napoje prosto z taczki, zaprasza mnie na obiad. To się nazywa szczęście!
Ot budka przydrożnego golibrody
Kiedy słońce przypali Ci głowę, zakładasz znaleziony na poboczu szyszak i próbujesz złapać kontakt z obcymi 🙂
Już wiem dlaczego 8 lat temu kupiłem taki duży namiot. I dlaczego go zabrałem ze sobą! Bo to nie namiot. To garaż 😮 W środku mieści się cały mój wózek i jest nawet miejsce dla mnie 🙂
Co ciekawe słońce niezależnie od pory roku wstaje tutaj ok 6 i zachodzi o 18. 12 godzin słońca. Ot magia krajów równikowych. Ale ich wątpliwej jakości urokiem jest też codzienny, popołudniowy deszcz. Zaczyna się zawsze ok.15, nagle, w ciągu kilku minut zamieniając się w ściane nie do przebycia, i kończy dwie godziny później. Dzień w dzień.
Taki deszcz złapał mnie pod rozłożystym drzewem w La Chorrera. Niedaleko była rozpadająca się szopa, wiec ciągnę ten mój wózek przez chaszcze, krzaki, gałęzie. Wpadam do środka i jak szybko wpadłem tak szybko uciekłem. W środku czekały dwa gigantyczne ule z czymś wielkim, bzyczącym co pewnie mogłoby mnie nieźle pocharatać. Decyzja – rozbijam się pod drzewem. Ale zanim to zrobiłem, w namiocie i moich butach wyrosły potężne jeziora. Dlaczego do jasnej ciasnej nie poczekałem aż przejdzie ta nawałnica?! Ehh o tyle dobrze, że temperatura tych deszczów jest wyższa niż tego co płynie w kranie 🙂
8.11.2017, Sajalices, 72,59km
Budzę się w gnojówce. Wszystko przesiąknięte wodą, błotem i trawą zerwaną podczas szybkiego wprowadzania wózka do namiotogarażu. Przypominają mi sie poranki na Isla Grande w Brazylii, gdzie 5 dni pod rząd budziłem się z głową w kałuży wewnątrz mojego namiotu.
Zbieram graty, jem konserwe i drałuje. Po drodze ktoś krzyczy do mnie, że mój wózek wygląda jakbym wiózł w nim zwłoki owinięte w folie. Jaka dzielnica takie skojarzenia, dlatego szybko potoczylem się dalej. Mijam długi pas wysypany żwirem, a noszący dumne miano jednego z kluczowych lotnisk kraju. Niskie chaszcze okalające drogę nie dają cienia, ale za to dopuszczają powieiwy wiatru przypominajace, że jestem blisko wybrzeża i pierwszego check pointu. W końcu dojeżdżam do hostelu w Coronado, wioski na wybrzeżu gdzie pracowałem w hostelu przez ostatni miesiąc. Tę noc spędze pod dobrze znanym dachem.
Yuri i Bart, z którymi urzędowaliśmy razem w Hostelu las Catalinas
Do tej pory robiłem w okolicach zaplanowanych 30 kilometrów dziennie. Czuje się względnie dobrze, troche poobcierane stopy, przemoczone ciuchy. Boje się trochę o kalorie. Plan zakładał że będę gotował w trasie, ale przy ciągle mokrym drewnie co najwyżej ja moge sie gotować ze złości.
9.11.2017, Coronado, 96,13km
Panamczycy. Zamknięci, skryci. Nawet w najmniejszych wioskach. Kiedy przechodzę przez niektóre obserwują mnie jak czarnego rosjanina na pochodzie narodowców. O rozmowie można zapomnieć. Kiedy w kościele zapytałem o której są w niedziele msze babeczki zlustrowały mnie jakbym kalał to miejsce samą swoją obecnością. Próbuje ich zrozumieć. Dochodzę do wniosku, że jedynym źródłem takiego podejścia lokalsów jest wieloletnia okupacja amerykańska.
I tutaj ciekawostka. Z jednej strony wszyscy mówią jak to nie lubią gringo ze Stanów Zjednoczonych (przez co dostaje się rykoszetem wszystkim białym, bo przecież jak biły to na pewno ze Stanów). A z drugiej Panamczycy uwielbiają McDonalds (jest ich tam więcej niż stacji benzycnowych), Halloween i całą gringowską popkulturę. Ot dysonans i pogarda mocno wybiórcza.
Pożegnałem znajomych z hostelu, zrobiłem 4 km i… ktoś do mnie krzyczy, woła, zaprasza na sok. Prosto z ulicy wciągneli mnie do jakiejś knajpy 😀 Przy jednym stole spotkał się Polak, Paragwajczyk, Panamka, Argentynka i Brazylijczyk. Ci ostatni od 4 lat jadą rowerami z Argentyny do Kanady. Miły poranek 🙂 Ale siedzieć by się chciało, a kilometry same sie nie zrobią. Zwłaszcza, że miałem zrobić dzisiaj sporo kilometrów.
Buty po miesiącu używania już mają drobne dziurki 🙁 Mocno obcierają mocno. Ale kiedy wskocze w rytm i się nie zatrzymuje spokojnie, w lekkim transie robie 15 km. Noc spędzona pod daszkiem jakiejś śmiesznej wiaty z widokiem na palmy i nigdy nie zasypiającą Autostrade Panamerykańską.
10.11.2017, El Higo, 120,05km
Kolejne kilometry za mną. Otuchy idąc pod górkę w pełnym słońcu dodają mijający mnie kierowcy, ktorzy machają, migają światłami, trąbią pozdrawiając. Inną sprawą, że Czasami nie mam wolnej ręki żeby odmachać, bo akurat wpycham wózek pod górkę 🙂 A jeszcze ciekawsi są kierowcy busików między miastowych, którzy mijają mnie nawet kilka razy w ciągu dnia. Ci to mają ze mnie ubaw 😀
Pobocze równe, szerokie aż samo zaprasza na spacer. Cały Czas myślę, jak to będzie później, bardziej na północy w tych biedniejszych krajach. Czy ten dziecięcy wózek wytrzyma na nierównościach Gwatemali?
11.11.2017, Anton, 150,04km
Ten wieczór chciałem spędzić w Anton, w naszym siostrzanym hostelu z Coronado. Tam miałem zamiar zostać na dwie noce dlatego pierwszy raz w ciągu jednego dnia miałem zrobić więcej niż 30km. Po drodze znalazłem na drodze gigantycznego, rozjechanego węża. Strach bedzie się rozbijać w polu. Bo jak nie trafie na węża, to trafi na mnie rozpędzony, koziołkujący przez pola samochód. Jakiś ujemnie rozgarnięty Panamczyk koziołkował na prostym odcinku i wturlał się daleeeeko w pole. Panowie z pomocy drogowej wyciągali go za pomocą dziesiątka lin. Zapamiętać: rozbijać się tylko za betonowymi zaporami przeciwczołgowymi.
Wąż!
Malunki w knajpach przedstawiające podawane posiłki. To mi się nigdy nie znudzi 🙂
Mijam kolejne podobne do siebie wioski. Bijao, Santa Clara i składającą się z kilkuedziesięciu domów i skrzyżowania Rio Hato (choć tutaj to już chyba miasteczko). Jak wąż prześlizguje się pod pasem lotniska Martinez Airport (wokół same pola. Naprawdę nie dało się wybudować tego pasa w innym miejscu?). W końcu jednak dłuuugim zakrętem wtaczam się do Anton. Nogi mi odpadają. Bąbael na prawej stopie nie daje o sobie zapomnieć. Ale jestem już pod dachem hostelu, mojego bezpiecznego portu przez kolejne 3 noce.
Czego to człowiek nie znajdzie na poboczach. Nawet zegarki na rękę ludzie wyrzucają 😮
14.11.2017, Penonome, 169,92km
Tych kilka dni pod bezpiecznym dachem hostelu to z jednej strony zbawienie, a z drugiej pułapka. Bo szybko przyzwyczajam się do podstawowych wygód i ciężko jest mi taką hostelo-pułapkę opuścić. Zabieram ze sobą dużo wątpliwości i jeszcze więcej lęku. Dlaczego sam się tak negatywnie nakręcam? Prawdziwie niebezpiecznie (może) będzie w Salwadorze i Gwatemali. Teraz idę przez cywilizację (nie tylko materialną ale i duchową) a spinam sie jakbym kroczył ciemną doliną.
Po 10km stało się to co się w końcu musiało wydarzyć. Ale dlaczego tak szybko? Pękła mi opona. Jako prawdziwy Janusz Turystyki nie miałem że sobą zapasowych dętek ani nawet pompki, dlatego 11km do wulkanizatora przetoczyłem w iście cyrkowy sposób na tylnych kołach.
Za profesjonalnie ogarnięte koło zapłaciłem… 50centów!
Tak naprawdę wszedłem do tego miasteczka tylko z jednego, przypadkowo znalezionego na mapie powodu. To tutaj lezy geograficzny środek Panamy! Czyli teraz już z każdym krokiem bliżej końca niż początku!
Ławki lwami i fundatorem każdej z nich. Aż strach siadać czy aby nie podpisana i nie prywatna
Charakterystyczne przykrycie głowy. Do zobaczenia na każdym targu i głowie panamskiego Jose
Zbierało się na codzienną dawkę deszczu dlatego schronienia szukałem w kościele. Jakie było moje zdziwienie kiedy w zakrystii spotkałem dziewczynę która była w Krakowie na Światowych Dniach Młodzieży! Po wymienionym po polsku „Cześć” sięgnęła po zeszyt z numerami chyba do wszystkich mieszkańców, i po 10minutach miałem rozbity namiot pod pięknym daszkiem seminarium po środku tropikalnego lasu
16.11.2017, przedmieścia Aguadulce, 214,53km
Ostatniej nocy rozbiłem się w opuszczonej budowli, która rano okazała się nie być tak opuszczona. O czym poinformowały mnie zdziwione twarze robotników dziarsko wkraczających o poranku do środka. Na szczęście zaskoczenie nie zamieniło się we wrogość i po kilku zdaniach wymienionych z właścicielem tego przyszłego domu, zapewniłem że już teraz śpi się w nim komfortowo. Uscisneliśmy sobie graby i spokojnie (choć z okiem z tyłu głowy)zacząłem sunąć poboczem.
Wartko przyskoczyłem przez Rio Colca, brawurowo przejechalem przez wioseczki o brzmiących nazwach Ciruelito i La Candalaria i wtoczylem się z rozpędu do Nata. Tam przypadkowo staje przed najstarszym kościołem w Ameryce Centralnej! Ale niespodzianka! Nijakie budynki mijane w drodze na główny plac, nie wskazują, że w głębi wioski znajduje się taki diament!
Biały fronton i strzelista dzwonnica w otoczeniu palm, środek wyłożony ponad 400 letnimi kamieniami i stare belki podnoszące wysoko sklepienie. To miejsce robi wrażenie miejsca wyjętego z filmu „Misja”.
Pędzę dalej. Mijam bezimienne wioski, w których ludzie pozdrawiają mnie z poboczy. Może jednak nie jest tu tak źle z gościnnością? Po nieistniejącym poboczu na moście Rio Grande zdobywam przeciwległy brzeg przy akompaniamencie klaksonów wkurzonych kierowców ciężarówek. Od jakiegoś Czasu czuje wiatr wiejący wyłącznie od pleców. Średnio się tym przejmuje, bo przede mną prawie bezchmurne niebo. Do momentu kiedy coś mnie tchnęło i się odwrócilem. No i po co się odwracałem?!
Noc spędzam na kilometr przed Aguadulce w znalezionym opuszczony budynku jakiegoś przedsiębiorstwa. Budynek bezpański był od niedawna, bo nie znajduje w środku śmieci, graffiti i innych elementów stałych dla kątów opuszczonych przez dłuższy okres. Przewracam się z boku na bok, bo ciągle wydaje mi się że ktoś chce mnie zaatakować.