Ze wsi do stolicy autostopowym pługiem
Z Puerto Montt niesiony falą mieszczuchów łaknących odrobiny przyrody dopłynąłem do Puerto Varas, nad podobno znanym, lubianym i ładnym jeziorem. Może i takie jest, ale chmury gęste, jak w randce w ciemno, nieprzerwanie mnie od tego widoku odgradzały. Czekałem i czekałem na Jacka Cygana, który mógłby tę kurtynę unieść. Ale zamiast niego, po 3 nocach biwakowania na trawniku na przeciwko najdroższego hotelu w mieście, pojawiła się policja z prośbą żebyśmy z innymi backpackerami nie rozpalali ognia, bo dym dosłownie rzuca się w oczy. Więc czekałem i czekałem, ale Czasu nie marnowałem, bo poznałem ulicznych grajków, trupę teatralną i … meksykańskich mariachi! W końcu rzuciłem rękawice i bez widoku wulkanu ruszyłem w drogę.
Skrzyżowanie… kabli
Brazylijczycy. Pokonujemy prawie identyczną trasę przy czym oni swoimi czterema kółkami do Kanady dobiją w pod koniec tego roku 🙂
Na wylotówce poznaje trójkę kumpli grających na instrumentach wszelakich, którzy częstują piwem i paleniem. Przebijamy piątkę i rozdzielamy się myśląc, że już nigdy się nie spotkamy. Gdzie tam! Nasza droga przecięła się kilka minut później, bo białym vanem śmigał Patricio, który zbierał absolutnie wszystkich autostopowiczów, więc zebrał i mnie i ich. Zahaczyliśmy o lokalny browar i van zamienił się w dyskotekę na kółkach 🙂
Żegnamy się chociaż chyba wszyscy czuliśmy, że zebrać jeszcze raz taką ekipę w jednym vanie będzie ciężko. Obiecujemy, że spotkamy się w Santiago (co potem niestety nie wypaliło), a ja powoli jadę na północ. Przejeżdżam tylko 50km, ale w miniaturowym Los Lagos nadziewam się na ścianę muzyki i zapachu pieczeni. Okazało się, że trafiłem na 3 dniowe urodziny miasta 😀 Poznaje lokalną gawiedź, z którą bawię całą noc, a potem inną grupkę, która zaprasza mnie na rybę z paleniska. Szalona noc 😀 Tym razem rozbijamy się w głównym parku miasta. Rano zabiera mnie inny zwariowany vanowicz, który prawie jak pługiem ściąga wszystkich wyciągających kciuk. Miałem nadzieję na powtórkę z rozrywki, ale dziwaczni to byli autostopowicze i nikt ze sobą słowa nie zamienił. Piątka na rozjeździe dróg i tne dalej – a to z policjantem, a to z uber wierzącym kierowcą ciężarówki. Kolejną noc spędziłem pod drzewem na ślimaku autostrady. Niby autostrada a są przystanki autobusowe, samochody tną grubo ponad 100km’h a ludzie jeżdżą po niej też rowerami. Mój mały obóz w tym ulicznym cyrku chyba nie rzucał się w oczy. Nie wiem dlaczego, ale obudziłem się z całym mrowiskiem w środku namiotu! Najgorsze, że nie ściągnąłem od nich komornego…
Dochodzę do wniosku, że najlepszymi kierowcami są Ci uberwierzący. Oprócz tego, że szyby zaklejone mają gigantycznymi naklejkami Świętych to zatrzymują się dla każdego. Bo serce, wiara czy cosik podpowiada im że tak trzeba.
Ze śpiewem na ustach dojeżdżam do centrum Chillan, gdzie miałem się spotkać z Mauricio, którego poznałem podczas pamiętnego biwaku w La Junta. I tak jakoś wyszło, że spędziłem tam 3 dni. Zupełny chill. Rozdanie oscarów w śnieżącym telewizorze, tanie piwo i wypady do centrum miasta. (Wiecie, że w prawie każdym chilijskim barze w większym mieście jest “hasz komora”? Magiczne pomieszczenie z przyćmionym światłem i wentylacją, gdzie kupić można absolutnie każdy narkotyk? Najtrudniejsze tylko znaleźc to pomieszczenie bo nie każdy może tam wejść. Ale kiedy już się wejdzie człowiek wylatuje z niego jak Muminki na chmurze 🙂 )
Kościół-wagina
Mauricio ze swoim ojcem i dziewczyną. Ojciec kiedy dowiedział się, że nigdy nie piłem miejscowych trunków jak Siara w Kilerze wyciągnął telefon, powiedział dwa słowa, a stoł aż ugiął się od butelek. po chilijskiej gościnności boli głowa…
Ojciec Mauricio przez ponad 20 pracował jako policjant. I jako jeden z pierwszych ludzi z zewnątrz odwiedził tzw. “Kolonie Dignidad”. W jego domu widziałem oryginalne dokumenty związane z tym miejscem. A kolonia ta, to istne piekło na ziemi. Założone przez Paula Schafera byłego Naziste, psychopate i pederaste, faceta uwazajacego się za wysłannika Boga. Prowadzone jako zakon, a w rzeczywistości oboz koncentracyjny w Chile! W okresie rządów Pinocheta torturowano tam opozycję, a produkowaną tutaj broń testowano na przeciwnikach reżimu. Musiałem to zobaczyć! Dzisiaj to ekskluzywny ośrodek wypoczynkowy, hotel i restauracja, ale ludzie wciąż pamiętają Schafera. Spotkałem człowieka, jeżdżącego na ponad 100 letnim wózki inwalidzkim (!), który urodził się w tym okropnym miejscu. Historie które mi opowiadał jeżyły włosy! Aż dziw że ktoś może chcieć urządzać tutaj wesela. Warto poznać historię tego miejsca. Poczytajcie o tym miejscu na Wikipedii albo zobaczcie, może i nie najlepszy, ale dobrze oddający realia film „Colonia”.
Do wioski wjechałem na pace…
… największego pickupa jakim jechałem w życiu! Wdrapywałem się jak na ciężarówkę! Brama wjazdowa pamiętająca jeszcze Schafera gdyby nie chciała się otworzyć nie byłaby dla nas żadnym problemem. A była taka możliwość bo stara niemka przy szlabanie miętoliła nas pytaniami 10 minut zanim nas puściła.
Sala spotkań w której Schafer miętolił swoim wyznawcom mózgi. Teraz restauracja. Smacznego!
Ostatecznie z producentem drewnianych kostek-skarbonek (sic!) wpadam do mieściny Talka. Szukając noclegu rozbijam się w przypadkowo znalezionym pustostanie. Tu robię zwrot na granice gdzie chciałem zobaczyć sławny odwrócony wodospad. Planowałem szybki wypad w bok, a ostatecznie stoparenaście kilometrów zrobiłem… 8 samochodami! Spotkałem też miłe przeszkadzajki, w postaci rodziny która, kiedy szedłem wesoło poboczem, zaczęła do mnie wołać z przydrożnego sklepiku ala środkowy Paragwaj. Zaprosili na obiad, a śmiechom i dyskusjom nie było końca.
Zachodzę w głowę jak to jest możliwe że wszystki eciężarówki tutaj ładunek zabezpieczony mają tylko starymi taśmami. Ile ja już porozwalanych na pobocach skrzynek widziałem…
Jadę dalej, przecież w 8 godzin zrobiłem dopiero połowę trasy! Na drodze już tylko garstka samochodów z okolicznych kopalni, bo granica zamykana w nocy praktycznie ucina cały ruch. Zdesperowany zarzucam plecak i idę. A łatwo nie jest, bo serpentyny iście górskie. W końcu ktoś mnie zabiera, ktoś inny podrzuca parę metrów, ale litry potu na tych podejściach z siebie wylałem. W końcu jest – odwrócony wodospad. Nazwa adekwatna – wiatr w tym miejscu jest tak przeraźliwie silny, że cofa prawie całą spadająca wodę na górę! Spotykam tam zakręconą jak ruski termos trójkę przyjaciół 50+ zwiedzających Chile. Śmigali dwuosobowym dostawczakiem dlatego jedna osoba zawsze siedziała w zamkniętej pace, a od tego momentu w pace siedziałem też i ja. Jechałem jak ze swoimi dziadkami dlatego jedzenia mi nie brakowało, a nawet wcisneli mi parę groszy do kieszeni! Razem dobijamy do zamkniętej granicy. Wszystkie sygnały na ziemi i niebie wskazywały, że nadciąga GIGANTYCZNA nawałnica, a moje towarzystwo chciało nocować w polu. To ciekawa metoda samobójstwa pomyślałem, ale że miałem trochę więcej do przeżycia niż oni, dlatego rozstaliśmy się pod szlabanem. Pytam pograniczników czy mogę gdzieś tu się przespać. Oczywiście że nie! Ostatnia nadzieja leżała w malutkim barze który stał obok. Bar umieszczony był w kontenerze więc prawdopodobny potop powinien wytrzymać. Omijam w biegu pierwsze krople deszczu i wpadam do środka. Tam poznaje właściciela XXX, i przeuroczą kelnerkę Lunę. Wspólnie ugościli nie tylko jedzeniem ale i opowieściami o niezwykłej lagunie w pasie ziemi niczyjej. Miałem okazję wrócić z właścicielem do miasta ale w głowei zaświtała szybka decyzja – zostaje i śpie w kontenerobarze! Nie wiem co się tam działo na zewnątrz w nocy, ale od środka brzmiało jak koniec świata. Rano wróciła moja wesoła ekipa 50+, która też chciała zobaczyć zatokę Maula. No i pojechaliśmy. I tak się rozpędziliśmy, że prawie wylądowaliśmy w areszcie ale to przeczytać można TUTAJ.
Piękna i Bestia z rozwianym włosem
Arka może nie Noego, ale Oskara. I mój ratunek.
Wracamy z tarczą. Zbieram graty od Luny i z moimi starzikami doturlałem się prawie do Talki. Noc w znajomyn pustostanie i już pod pełnymi żaglami cisne do stolicy, do której wjeżdżam z upalonym po uszy kierowcą ciężarówki. Ostatecznie podarował mi nie tylko gigantyczne chmury ale i trochę pieniędzy na busa! Santiago zapowiadało się dobrze!
Tylko się zapowiadało, bo nocleg który obiecali mi spotkani w drodze inni backpackerzy nie wypalił. Zostałem na lodzie! Dlatego pierwszą noc spędziłem rozbity pod płotem miejskiego parku, ale już następnego dnia znalazłem na CouchSurfingu genialnego Pato, który nie dość, że miał dom w centrum, to… z prywatnym basenem 🙂 Dobra baza wypadowa, a w mieście jest co zwiedzać. Duża ilość galerii sztuki i muzeów z dobrymi zbiorami (załapałem się na ostatni dzień wystawy Picassa, ale z zobaczyłem jedynie giiiiiiigantyczne do niej kolejki). BARDZO dobre uliczne teatry i murale. Całkiem spora ilość terenów zielonych i czarnoskórych mieszkańców Senegalu i Keni. Skąd oni tam? Zagadka. Architektura? Raczej nic specjalnego, chociaż miasto zrobiło na mnie całkiem przyjemne uczucie. Sporo ulicznych sprzedawców handlujących absolutnie wszystko chociaż najważniejsze było uliczne jedzenie. Domowe ciasta sprzedawane z kartonu, pieczone ziemniaki sprzedawane z wózków dla dzieci, pieczone mięso i świeżo wyciskane soki z wózków sklepowych. Był facet grający w trzy karty na głównej ulicy banków i urzędów. Byli uliczni kuglarze grający całą noc. Byli tarociści rozstawieni pod jednym z banków, u których można było zasięgnąć rady co zrobić z pieniędzmi. No i było terremoto. Legendarny drink z Santiago. Młode białe wino, kieliszek pisco i potężna gałka lodów ananasowych 🙂 podobno po jednym potrafi się zatrząść ziemia. Ja nic nie poczułem, ale poznałem połowę baru m.in. legendarnego (podobno) wykonawcę piosenek country. Ostatecznie zamknęliśmy bar ze śpiewem na ustach 🙂
Host w roli cooka i jego przyjaciele, którzy uratowali mi skórę…
… i ugościli kieliszkiem wina i prywatnym basenem.
Rzeka w centrum mówili wiele o jakości wody w stolicy
Polski ślad. Kulczewski zaprojektował kilka budynków w mieście. Sęk w tym, ze facet pałał ewidentną miłością do średniowiecza, dlatego wszystkie przypominają zamki.
Sok z granatów? Proszę bardzo!
Hot-dog z awokado. Specjalność Santiago. Po smaku mogę powiedzieć że dobrze że tylko Santiago.
Ta trupa grała przez całą noc.
Terremoto
Podobno znany i lubiany wykonawca country. Nigdy nie zdejmuje kapelusza bo pod nim ma gigantyczną łysinę.
Zupełnie nieznani ale polubiłem ich bardziej niż piosenkarza 🙂
Wdrapalem się na San Cristobal, jedno z najwyższych wzgórz, z którego widać całe Santo (Wziąłem ze sobą dwa pifka, drałując szybciutko aby wypić je zimne, dobijam do szczytu, a tam… gra chór anielski! Nie wiedziałem że na górze jest sanktuarium! No ale jak już wniosłem te piwa to nie będę ich znosił 🙂 ). I jakie ono jest patrząc z góry? Szare, bure, monochromatyczne. I ekstremalnie zasmogowane. Przypomina miasto Meksyk, bo otoczone jest łańcuszkiem gór, które skutecznie kumulują spaliny. 20 lat temu jedna mądra tutejsza głowa zaproponowała, aby zrobić dziurę w górach i wpuścić powietrze (!). Nie lepiej ograniczyć spaliny? Urzędnicy chyba tak nie uważają, bo metro w godzinach szczytu jest droższe niż normalnie. Nie powinno być odwrotnie?! Gdybym miał ocenić tę stolicę powiedziałbym że jest lepsza niż Asucncion i Montevideo, ale gorsze od Buenos Aires.
„Uważaj to nie chmury! To… nie, to nie Pałac Kultury. To smog!
Mote con Huesillos. Bardzo charakterystyczny dla Chile napój. Na dnie ziarna zbóż, płyn to sok z brzoswiń + cała brzoskwinia z puszki lub z pestką. Mocno odświeżające!
Widzę świerzo wyciskane soki w jakimś lokalu. „Jakie macie smaki?” pytam. facet pokazuje tablice a mi szczęka wpada prawie do sokowirówki
Legalni/nielegalnie sprzedawcy na ulicach. NIe mają pozwolenia dlatego kiedy zbliża się policja w 3 sekundy zawijają cały majdan w koce na których to wszystko leży i znikają w tłumie. Kiedy policjant znika w tym samym tłumie sprzedawcy w ciągu kolejnych 3 sekund rozkładają swoje stragany. Fajnie to wygląda kiedy ogląda się z boku.
W noc poprzedzającą wylot na Wyspę Wielkanocną przerzuciłem się do drugiego hosta. A że był tam też inny couchsurfer, więc we trójkę zamiast na jedno piwo wyskoczyliśmy na kilka i prawie zaspałem na samolot! A opis skomercjalizowanej Wyspy Wielkanocnej TUTAJ 🙂
Po powrocie do stolYcy spotkałem się z Kingą, moją znajomą z Polski, która przyleciała do Ameryki Południowej ze swoim przyjecielem na wakacje. Fajnie było się spotkać i w końcu porozmawiać po Polsku (i zjeść polskie pierniczki!). Spokałem też dziewczynę którą poznałem w Buenos Aires. Ogarnęła mi nocleg w mieszkaniu swoich znajomych, u których pomieszkiwała. A znajomi Ci umysły mają jak brzytwy! Dobry wieczór spędzony na wspólnym ubijaniu zombiaków w jednej z gier 🙂 Ale w końcu trzeba było ruszyć w drogę i postawić pierwsze kroki na Drodze Gwiazd! Kierunek Atacama!
Nauka języka polskiego… w kuchni 😀