Urugwajski Wilk Stepowy. Krok 2
Od Chuy’a zmieniło się bardzo dużo. Na gorsze (i tak już wysokie ceny jeszcze bardziej podskoczyły), ale i na lepsze bo ludzie zaczęli zabierać jakoś chętniej. Może to przez to że łapałem w bardziej turystycznej części, a może po prostu miałem szczęście. Tak czy siak, płynąłem już bardziej wartkim strumieniem na południe. Pierwsze spotkanie z oceanem po ok. 2 miesiącach i jakoś tak się cieplej zrobiło na wspomnienia brazylijskich plaż. I chociaż ten sam ocean 2 tysiące kilometrów wyżej zniszczył mi komputer to fajnie było znowu go zobaczyć. Wieczorem szukam miejsca na mój domek. Piękny, wypachniony wychodzę z łazienki stacji benzynowej i… zapadłem się w ziemie! Wpadłem w jakieś kosmiczne błoto, które dosłownie chciało mnie połknąć! Ja to chyba nigdy nie będę czysty…
Zaślubiny z oceanem
Błotny potwór
Zabiera mnie młody chłopak, który pracuje w szefostwie tutejszego totolotka. Rozmawiamy jak minimalne szanse są na wygraną, kiedy nagle… coś się stało z drogą. Zrobiła się szeroka jak trasa Łazienkowska. „Tak, jesteśmy na pasie startowym lotniska. Ale nie bój nic, używają go tylko w nagłych wypadkach”. Niby śmiejemy się ale jednak nerwowo wyglądamy jednym okiem za okno czy nie widać cienia lądującego samolotu.
Jestem już całkiem blisko Cabo Polonio, kolejnego punktu który chce odwiedzić, kiedy zabiera mnie matka z córką. „Nie jedziemy do Cabo ale do jednej wioski przed Cabo. Nie chcesz jechać? Zawsze będziesz mógł przejść plażą”. 12km brzegiem morza? Jedziem tam! Na miejscu dostałem jeszcze ciepły prysznic i, jak się później okazało, skaziłem swoją butelkę wody kiedy kupioną w sklepie zmieszałem z ichniejszą. „Taaak, my ją ciągle pijemy i jest dobrze”. Mi tak dobrze nie było, bo równie szybko jak ją piłem tak równie szybko ze mnie wypłynęła…
Zaczynam swój marsz do Cabo. Mijam „negocjatora” jak się sam przedstawił, który po okazyjnej cenie chce mi wcisnąć hurtowe ilości dragów i nadziewam sie na pierwszą przeszkodę. Rzeczka, która ma może 20m szerokości ale, jak twierdzi facet stojący na brzegu, 2 metry głębokości (i tak też wygląda). „Ma Pan tu łódkę?”, „A no mam. 30 pesos na drugą stronę”. To jest biznes! Leżysz sobie cały dzień na brzegu i jak przez styks przewozisz gawiedź! Opcji innej nie było więc z moim Charonem w 60 sekundowym rejsie wpłynąłem może nie do Hadesu ale do krainy faraonów. Po drugiej stronie – czysta bajka. Wydmy tak wielkie że ciężko było na nie wejść. A z góry widok jak na Saharę. Po horyzont piach! I tak zamiast 12 km do Cabo zrobiłem z dobre 20 bo chciałem wejść tu, chciałem wejść tam, zobaczyć widok stąd i stamtąd. Jak wilk na swoim żerowisku. Ale w końcu dochodzę do Cabo.
20 metrowy Styks i pomysłowy Charon. Mój rejs był tak krótki że cudem udało mi się zrobić chociaz jedno zdjęcie 😀
Cabo Polonio to malutka, ponad stuletnia osada na malutkim cypelku. Początkowo czysto rybacka, teraz są tam tylko dwie rodziny zajmujące się połowem, reszta żyje z turystyki. A co przyciąga tam ludzi? To że to prawdziwy kraniec świata! Nie dojedziecie tam własnym samochodem, bo to obszar parku narodowego, ale i pomiędzy główną dróżką a Cabo jest blisko 10km wydm, piachu tak sypkiego że aż wciąga no i równie wciągających widoków. Dostaniecie się tam albo (jeśli jesteście równie nienormalni jak ja) idąc piechotą albo ładując się do autobusów żywcem wyjętych z afrykańskiego Safari. Na miejscu nie ma prądu. Wieczorami wszyscy siedzą przy świecach i ogniskach. Widać więcej tylko wtedy kiedy górująca nad wszystkim latarnia morska jak laserem przetnie swoim światłem noc. Ale za to niebo aż puchnie od gwiazd, a plankton świeci jak nigdzie indziej. Na miejscu oko cieszy około setka kolorowych i dziwacznych chałupek rozrzuconych bez większej logiki. Każda oddalona od siebie o kilkanaście metrów przypominają kolorowe muszle, albo kamienie rzucone na brzeg. Pomiędzy chałupkami możesz poruszać się drobnymi ścieżki, ale zanim jako tako poznasz ich rozkład drałujesz na przełaj po miniwydmach. Jest sklepik wypełniony kosmicznymi cenami i kilka przebajecznych hosteli wypełnionych turystami z całego świata. Spotkałem Szwajcara jadącego na rowerze na Tierra del Fuego, dziewczynę z Norwegi samotnie kręcącą się po Ameryce Południowej, Amerykanina, który studiuje taniec w Buenos Aires. Wszyscy przesiadują przed hostelami albo na kilkunastokilometrowych plażach. Tutaj naprawdę zatrzymuje się Czas. Bo niby absolutnie nie ma tutaj co robić (chyba że ktoś lubi przez cały dzień obserwować setkę lwów morskich wylegujących się na skałach wokół latarni), a całą osadę obejdziecie w 20minut, to z drugiej strony nikt niczego tu nie oczekuje. Leżysz w hamaku cały dzień, przychodzi facet, który oferuje domowy chleb i domowe ciasteczka z haszem, popołudniu kiedy wróci rybacki kuter pójdziesz na plażę kupić rybę, którą usmarzysz na ognisku, a wieczorem z butelką wina siądziesz przy jednym z ognisk z ludźmi z całego świata grającymi na tym i owym i posłuchasz ich opowieści. Mikroskopijna wioska na krańcu świata gdzie niedocierają żadne informacje, gdzie możesz robić co Ci się żywnie podoba, panuje wolność obyczajów, przyjaźń i miłość, a wszystko zatopione jest w marihuanowych oparach. Chyba najlepsze miejsce na Urugwajskiej mapie!
Płynąłem dalej. Autostop był jak z bajki, więc w szybkim tempie doturlałem się do małej drogi która miała mnie zaprowadzić na najwyższy szczyt Urugwaju. I znowu zaczął się dramat. Żar leje się z nieba, kamienie wpadają w sandały, a ja przeszedłem blisko 20 kilometrów bo znowu nikt nie chciał mnie zabrać. Małymi kroczkami cudem doturlałem się do krzyżówki dróg która miała mnie wyprowadzić na szczyt. Dosłownie bo droga leci ok 100m od szczytu Cerro Catedral! Swoją drogą nazwa jest jakaś przesadzona bo ten pagórek ma całe 513m 🙂 Ale bez samochodu czekało mnie 1,5 godziny po zapylonej drodze. I jak to już w Urugwaju bywa, szczyt jest ogrodzony! Nie wiem czy jest tam jakieś wejście, ja żadnego nie znalazłem, dlatego przewaliłem się przez ogrodzenie i po 10minutach szukania znalazłem najwyższy punkt tego miniaturowego kraju. Check!
Płynę dalej. Wbijam do Minas gdzie z ulicy widzę w jednym z barów… cycki. Na plakatach ale jednak. Deszcz leje, więc wchodzę do środka, zamawiam piwo i słucham opowieści barmana o kolejnych przedmiotach, które wypełniają to miejsce. A jest tu jak w muzeum! Butelka nigdy nie otwartego napoju z 1930 roku, ponad 100letnie kule, które indianom służyły jako broń, i równie stara kasa pancerna. Dziwaczne miejsce. W katedrze, w której gniazdka są idealnie zawieszone przy konfesjonałach, ładuje swój elektroniczny asortyment. Tam spotykam Biskupa (naprawdę niezły facet! Uczta się polskie klerostwo od księży po tej stronie wody jak być duchownymi a nie kasjerami!), który mówi mi że są tu dwaj księża z Polski. I tak znalazłem miejsce na noc 🙂 Jarek, to naprawdę ogarnięty facet, który służy tu 3 lata. Gadamy do późna, a on rozświetla mi absurdy życia w tym małym, bądź co bądź, komunistycznym kraju.
Pytam właściciela czy nie chciał nigdy otworzyć tej butelki i przekonać się jak smakuje. „Może i tak, ale wiesz – ten napój oryginalnie jest czarny, więc teraz pewnie smakuje nie najlepiej. Poza tym kiedyś może ją sprzedam”.
Jarek, polski ksiądz. Facet z doktoratem więc było o czym porozmawiać, a ugościł mnie iście po królewsku! 🙂
Opuszczam jego parafię i wpływam do miasta, w którym mieszka 1,5 miliona mieszkańców tego nieco ponad 3 milionowego kraju. Montevideo.