Urugwajski Wilk Stepowy. Krok 3
Do Montevideo wjeżdżam z Urugwajskim socjalistą którego wyłysiałą głowę przykrywa beret ze znaczkami Che Guevary. Prawi mi o społecznej sprawiedliwości, równości klas, a na sam koniec wciska w rękę 60 pesos 😀 W Monte znalazłem CS u niesamowicie gościnnej parki. Flor prowadzi zajęcia tańca, Alvaro w domu prowadzi zakład tatuażu. Mieszkają 30minut od centrum więc poznałem je wzdłuż i wszerz. Więc jak tu jest?
Jest naprawdę dobrze! Organizacja tego miasta (zwłaszcza po Asuncion) mile zaskakuje. Komunikacja miejska działa całkiem sprawnie, tabor prawie europejski, monitoring, dalej istnieje instytucja Pani/Pana sprzedającego w środku bilety, ale mamy już elektroniczne karty i trochę więcej tu elektroniki. No i są przystanki, a na przystankach opisy jakie linie się zatrzymują! Rzecz niezwykła 🙂 Architektura miasta naprawdę powala! Mieszanka styli (art nouveau, art deco, eklektyzm, na jednej ulicy z modernizmem i ekspresjonizmem), ale widać że ktoś o te budynki naprawdę dba. Oświetlenia świątyń moglibysmy się od nich uczyć, nie boją się bawić światłem i wiedzą jak to robić. Kościół, który jednocześnie pełni rolę miejsca konferencji, spotkań i galerii sztuki? Majstersztyk! Dużo zadbanych terenów zielonych, gigantyczne wybrzeże wypełnione wypoczywającymi i uprawiającymi sporty różne. Latarnia morska, marina, plaże. Względna czystość i bezpieczeństwo. Masa knajp i knajpeczek. Całkiem fajne miejsce.
Ciekawostka – policjanci swoje mundury i broń trzymają w domach. Trochę to dla mnie dziwne, kiedy funkcjonariusze jadą z plecakami z Hello Kity autobusami a ich gnaty obijają sie o innych pasażerów.
Tradycyjnie odwiedziłem kina (prawdziwy wehikuł Czasu! W Cinematece dalej używają projektorów na węgiel!) gdzie trafiłem na zakręcony festival filmowy. „Cine a pedal” to projekcje filmowe podczas których widzowie muszą pedałować na rowerach aby wyprodukować energię potrzebną do projekcji. Jeśli dodamy do tego że tematyka filmów też kręciła się wokół rowerów, a całość miała miejsce na głównym placu miasta mamy naprawdę zakręconą rzecz 🙂
Zwyczajne kino tylko ściany jakieś nie te…
… bo wyciszone wytłaczankami na jajka 🙂
W końcu zebrałem manatki i ruszyłem dalej do Colonia del Sacramento. Stare miasto wpisane zostało ponad 20 lat temu na listę UNESCO, ale prawdę mówiąc… ciekawsze stare miasta widziałem w Brazylii. Są budyneczki sprzed 200lat, jest latarnia morska i marina ale całość delikatnie mówiąc nie powala. Ale za to powaliła mnie (a raczej porwała do tańca) orkiestra rodem z amerykańskich hotelowych restauracji lat 30’, która z okazji rocznicy nadania tego tytułu dała NIESAMOWITY koncert w centrum. Złote strzały, co piosenka to lepsza, a wykonianie? Bajka! Więc co na to zebrany tłum Urugwajczyków? NIC! Nie mogłem na to patrzeć. Najwidoczniej te piosenki miały zbyt dużo instrumentów jak na urugwajskie ucho. Nocka pod zadaszeniem informacji turystycznej (chociaż zostałem solennie zapenwiony przez jednego z handlarzy narkotyków że mogę przenocować w jego domu), a potem w drogę.
Po dwóch dniach, usłyszeniu na ulicy, całej polskiej wycieczki emerytów, oddaniu do jednego z hosteli polskiej książki, którą dostałem jeszcze we Fram, z radością wypełniającą moje serducho ruszyłem w kierunku granicy. I znowu nerw mnie wypełniał kiedy widziałem jak nieudolnie kierowcy okłamują mnie o swoim domniemanym kierunku jazdy (żona pokazuje w lewo, mąż w prawo). I znowu siałem przekleństwa jak rolnik na polu, ale cudem bo cudem powolutku przesuwałem swój pionek na tej niegościnnej urugwajskiej planszy. 200km robiłem w dwa dni (przeplecione nocą na stacji benzynowej rozświetlanej bijącymi wokół piorunami) ale w końcu zameldowałem się na granicy.
Splunąłem przez ramię ostatni raz na Urugwaj, ostatni raz Urugwajczykowi (tym razem pogranicznikowi, ale już po wbiciu pieczątki i gotowy do ucieczki gdyby chciał mnie zatrzymać) powiedziałem wprost w jakim poronionym kraju żyje, a potem ziemie argentyńską ucałowałem i w końcu w krainie wina, najlepszego mięcha i tanga odetchnąłem pełną piersią. Prawdziwa radość 🙂