Let the show begin!
W końcu jest trochę Czasu żeby spisać to co się działo. Najpierw rozpoczęcie Olimpiady. Wiadomo, że nie miałem biletów na Maracane (musiałbym chyba sprzedać nerkę żeby je kupić) ale za to na gigantycznym bulwarze olimpijskim gdzie odbywają się koncerty, Coca-Cola za darmo rozdaje tysiące puszek coli (które potem stanowią dobry zarobek dla śmieciarzy z centrum), można skoczyć na bungie, zobaczyć Rio zbudowane z klocków lego i nawet przeżyć seans hipnozy od miejscowego szamana (o.O) był też telebim (chociaż większe telebimy są w Żorach na imprezach plenerowych). Myślałem że jak na Olimpiadę i imprezę masową przystało będą trzepać na bramkach, kminiłem jak wnieść piwo, a tu nic! Możesz wnieść 300kg trotylu i nikt by tego nie skumał, ot Latynoskie podejście do życia 🙂
NIEWYOBRAŻALNE ilości rozdanej coli! Tysiące puszek! El Dorado śmieciarzy 🙂
A otwarcie jak otwarcie, każdy mógł zobaczyć w tivipudle, ale nie każdy mógł zobaczyć jak ten cały rozedrgany, międzynarodowy tłum przed telebimem razem śpiewał i tańczył 🙂 Ciary miałem na całym ciele! Wiecie jakie to super uczucie kiedy na jednym placu spotykasz ludzi z całego świata i sam nie wiesz kto jest skąd? Kiedy odpalano najpiękniejszy z pięknych olimpijskich zniczy to ludzie mieli prawdziwe łzy w oczach… Łzy osuszył szaleńczy taniec, kiedy ta multikulturowa fala wylała się w miasto 🙂
Przed telebimem czułem się jakbym oglądał Otwarcie z całym światem
A to tylko ludzie których poznałem i którzy mieli ze sobą flagi. Ile było narodowości „bez flagowych” tego nie zliczy nikt 🙂
Czekałem, czekałem i się doczekałem! Fajne były sytuacje, kiedy kibice każdej z nacji zbijali się w grupki i podczas gdy ich ekipa wchodziła na stadion oni razem krzyczeli i śpiewali. Ale jeszcze ciekawsze były momenty kiedy samotna dziewczyna z jakiejś wyspy na Pacyfiku cieszyła się jak szalona kiedy jej reprezentację zobaczył świat. Jedna dziewczyna pośród tysięcy ludzi – sama ale nie samotna bo cieszyliśmy się wszyscy razem z nią 🙂
A Ty? Ile masz selfie z olimpijskim zniczem?
Obwoźny fast-food. To proste – pakujesz na pakę garnki, stajesz na środku drogi i sprzedajesz. Nikt nie pyta o pozwolenia, o sanepid, o podatki. Piękne, proste, wygodne, a przede wszystkim – smaczne 🙂
„A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”
Słowo jeszcze o prawdziwej miłości Brazylijczyków – piłce nożnej. Oni oglądają absolutnie wszystkie rozgrywki – nie ważne czy gra ich reprezentacja czy Wybrzeże Kości Słoniowej i Egipt. I co ciekawe 22 kobiety biegające za skórzanym workiem wywołują takie same emocje jak biegający za nią faceci. I stało się też tak że trafiłem na mecz reprezentacji Brazylii, ale że nie dopytałem czy grają faceci czy babki to dopiero po 5 minutach meczu zorientowałem się że coś nie gra i poczułem się jak w Seksmisji 😀 Trafiłem na mecz kobiecej reprezentacji! Wymiany koszulek niestety nie było…
Oglądają wszyscy. W małych grupkach przed sklepem… (W momencie straty bramki. W środku skaczący młody, który właśnie stracił kilka reali w STSie)
… i w większych grupach na stadionie. Ale emocje są takie same!
I kolejna ciekawostka z dziedziny bezpieczeństwa. Zastanawialiście się kiedyś jak to możliwe że ktoś może wbiec na płytę boiska? Możecie zrobić tak jak ja – wychodząc przed końcem meczu żeby zdążyć przed całym tłumem, wsiadacie w windę i zamiast na pierwsze piętro zjeżdżacie przez przypadek na poziom 0 i… droga otwarta. Kompletnie nikt nie pilnuje wejścia a w tle zieleniąca się murawa aż prosi się żeby na nią wbiec (albo coś wysadzić 🙂 )
„Jaki tu spokój, na na na na, nic się nie dzieje…”. W tle dwójka wolontariuszy, którzy pewnie nie zareagowaliby na próbę zrobienia wślisgu na murawie. A ochrony ani widu, ani słychu…
Idziemy przez miasto, trafiamy na Pedra do Sal, a tam… grający stoliczek. Siedzi sobie 7 facetów wokół stoliczka, gra, śpiewa a ludzie przyciągnięci ich muzyką wylewają się z sąsiednich uliczek i nagle wszyscy śpiewają i kołyszą bioderkami 😀 To miasto chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać! Lubię to!
Ulice pełne kramów uginających się od jadła i napitków wszelakich
Na szybko skonstruowany barek na schodkach. Mnóstwo światełek, muzyczka, nawet na telewizor znalazło się miejsce. Rano nie było po tym stoisku śladu.
Trafiliśmy też do Urca – malutkiej ale chyba najdroższej dzielnicy. Jeśli będziecie w Rio i nie będziecie chcieli wydawać 70 paru Reali żeby wjechać kolejką na Głowę Cukru możecie ja obejść i trafić do dzielnicy małych, kolonialnych domków, z najstarszymi uniwersytetami w mieście (i Brazylii). Wokół port z malutkimi rybackimi łupinkami od orzechów zaraz obok Jachów za setki tysięcy dolarów. Jest tam też magiczna knajpka, która w sumie nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale podczas weekendowych wieczorów na ulicy przed nią i na portowym murku aż pełno jest od miłośników zimnego piwa z malutkich szklaneczek, ciepłych pastel de camarao (jakby pierogi z krewetkami w środku) wchłanianych przy dźwiękach Boba Dylana w blasku zachodzącego słońca. Bajeczne miejsce 🙂
Małe rybackie łódki, a kawałek dalej łodzie za tysiące dolarów
Podobno jeden z najstarszych uniwersytetów w Rio i Brazylii. Widać choćby po ilości graffiti.
Magiczny murek zalany promieniami słońca, śmiechem i muzyką
Zestaw obowiązkowy – pastel de camarao i zimny, złoty trunek 🙂
Muszę trochę zwolnić tempo, bo znalazłem dwóch nieodłącznych przyjaciół – katar i bolące gardło. Oni wszędzie tutaj piją kosmicznie zmrożone napoje – to raz. A dwa że absolutnie wszędzie gdzie się da klimatyzacje mają odkręconą na całego! Na zewnątrz jakieś 35 stopni (tylko bo przecież panuje tu zima 😉 ) a w środku 22-23! I tak oto sięgnąłem po raz pierwszy po moją apteczkę i nafaszerowałem się prochami. Trza zbierać siły bo dalej będzie już tylko olimpiada! Trzymajcie kciuki za naszych 🙂