Kostaryka

Jak zostałem Chikitipo krainy rodzącej wiatr

By on 4 lutego 2018

10-12.01.2018 Arenal 88,9km /// 1298,88km

Melduję się nad Jeziorem Aranal ukrytym w cieniu wulkanu o tej samej nazwie. Na wulkan nie miałem ochoty wchodzić, a na pewno tę chęć bardzo zmniejszyła cena biletu. 15$ dla obcokrajowców i 2$ dla kostarykańczyków! Zawsze turyści płacą więcej ale ta różnica to już przesada! Kij im w oko…

Nie ważne co w tej mieścinie można zobaczyć. Najważniejsze że akceptują American Express 😉 I tak chyba w każdej większej mieścinie w Kostaryce

Poszedłem na drugą stronę zapory wodnej, gdzie na malutkim molu spotkałem najpierw pracownika parku narodowego, który narzekał na kłusowniczych z harpunami, a potem rodzinkę która pod pachą niosła grilla, zapas mięsa dla pułku wojska i… kłusowniczy harpun 😀 Ale ugościli jak króla! Płatami tego mięsa myślałem, że będę się okładał jak opatrunkami! A potem w ruch poszedł harpun, a brzeg przykryła warstwa odłowionych ryb 🙂

Harpunnik w akcji

W nocy nie dają mi spać goryle drące płaszcze w lesie. Ani nie rzucisz w takiego kapciem, ani nie zadzwonisz na policję ze skargą na sąsiadów zagłuszających ciszę nocną. Pozostało siedzieć cichutko i trzymać kciuki żeby namiot był niewidzialny i sąsiedzi nie zapukali po szklankę cukru. Sama runda wokół jeziora mocno mnie rozczarowała. Myślałem, że droga ciągnie się bliżej brzegu, albo że chociaż widać z tego asfaltu wodę. Asfaltu, który wił się w górę i w dół, więc chociaż mięśnie się nie znudziły. Plusem (jak zawsze) było spotkanie dwóch niezwykłych par rowerzystów. Pierwsza podróżowała 4 tygodnie na rowerach razem z 3 letnim i 8 miesięcznymi synami. A druga to parka Austryjaków ciągnących z Ushuai na Alaskę.

No i ludzie z mijanych domków. Jedni z nich nazwali mnie „Chikitipo”. To lokalne określenie nomadów, ludzi podróżujących od wsi do wsi, od strumienia do strumienia. Ludzi przynoszących wieści z odległych rejonów kraju, leczących ziołami, tłumaczących sny. „Ludzi, którymi należy się zaopiekować” tłumaczyła jedna z pań podarowując kawąłek krowiego sera.

Eleanor, sklepikarz którego poznałem na trasie. Jakie ciepło i spokój bije od tego człowieka! Swoim uśmiechem mógłby kurowac rany. Podratował mlekiem, batonikiem i mimo że nie chciałem wcisnął mi w kieszeń trochę pieniędzy. Chodzące dobro 🙂

13-16.01.2018 Liberia 89,4km /// 1388,28km

Crem dela crem tego jeziora czekało na końcu. Wzgórze Produkujące Wiatr. Tak nazwałem zwaliste wzniesienie na szczycie którego stoi gigantyczna farma wietrzna. Śmigła wiatraków szybko mielą powietrze produkując prąd, ale i dziwaczny i po dłuższym Czasie denerwujący dźwięk. No i ten wiatr który urywał głowę! W nocy myślałem, że porwie przystanek autobusowy na którym się rozbiłem. I tak wiało cały kolejny dzień kiedy jak szmatą rzucało mną z jednego pobocza na drugie 🙁 Ludzie zatrzymywali się pytając czy mnie podwieźć. I chyba musiałem wyglądać jak wariat kiedy ledwo stojąc, zapierając się z całych sił żeby nie polecieć do przodu przekrzykiwałem wiatr mówiąc że się przejdę 😀

Ledwo stałem robiąc to zdjęcie. Przystanek trzeszcząc i chrzęszcząc chyba też

Na wertepach gdzieś zgubiłem koszulkę. Wspominam o tym, bo to już kolejna rzecz, która nieplanowo odciążyła mi wózek. I denerwuje mnie bardzo ta moja nierozwaga. Szybko mijam mieścinę Canas, która ratuje mnie swoimi gniazdkami na głównym placu. W Kostaryce możesz nie być pewien czy znajdziesz w rzeczywistości drogę, którą widzisz na mapie, ale jednego możesz byc pewien – na każdym ryneczku, choćby najmniejszej wioski, znajdziesz działające gniazdka 🙂

Canas oprócz wspomnianych Punktów Ładowania nie wyróżnia się niczym specjalnym. Może oprócz gigantycznego parku z potężnym kompleksem sportowym. W malutkich mieścinach jak nie wielkie kościoły to ogromne boiska, tak gigantyczne że aż rozpychające ich granice.

Dalej, drogą szeroką i płaską tak że można by na niej prasować koszulę, popchałem swój tabor w kierunku Bagaces. Od pierwszych kroków na rynku nadziewam się na ścianę alkoholu bijącą od żulików i podejrzanych typków czekających bezczynnie na apokalipsę. Był weekend i nie chciałem zostać zapamiętanym jako biały street fighter idących na starcie z lokalsami, dlatego poszedłem do kościoła zapytać czy moge u nich się przespać. Strzał w dziesiątkę! Znalazło się miejsce pod daszkiem, kibelek i informacja, że w kolejnej miejscowości jest polski misjonarz! No to popędziłem dalej, ciągle smagany wiatrem jak biczem, aż doturlałem się do Liberii

Przydrożne punkty ratujące życie. Mrożone arbuzy, kokosy, mango, banany. 

Panie Władzo, przecież to nie rower 😀

Liberia to całkiem sporej wielkości miasto, ale poza falami przewalających się upałów, falami wiatru, falami gringo i falami wody rozsiewanej przez zraszacze trawników o POTĘŻNEJ mocy, nie ma specjalnie nic do zaoferowania. Ot dobra baza aby poznać wybrzeże. I chęci może nawet na to miałem, ale pieniędzy już nie, dlatego przez dwa dni leżakowałem w domu Ernesto, hosta z Couchsurfingu, którego tam pochytałem.

Przez całą moją podróż zastanawiałem się, czy po tej stronie Wielkiej Wody piesi też mają pierwszeństwo? Bo Czasami ludzie bali się wchodzić na jezdnie, a kierowcy patrzyli sie na mnie jak na jakiegoś intruza. Nawet zapytani policjanci nie wiedzieli jakie są w tej kwesti przepisy! I wkońcu, po blisko dwóch latach znalazłem miejsce gdzie pieszy znowu nabiera wartości 😀

Ernesto, mój Couchsurfingowy host i specjalista od lotniczych silników 😀

Podreptałem też do misjonarza, o którym słyszałem chociaż znalezienie jego adresu do najłatwiejszych nie należało. Od jednej parafii do drugiej, a nawet ocierając się o kancelarię arcybiskupa, ale udało mi się wyśledzić księdza Macieja. Fajna choć krótka rozmowa. Maciej pracuje w księgarni i oficynie wydawniczej dlatego była okazja pogadać o książkach, czytelnictwie w Kostaryce i w ogóle o pracy polskich misjonarzy w Ameryce Centralnej.

Na sam koniec Maciej zrobił coś przez co prawie się przewróciłem. Już odchodzę, on wyskakuje ze swojego biura wciska pudełeczko z ananasem i… plik dolarów! Odsuwam się kilka kroków mówiąc że owoce tak, ale nie tyle pieniezy. „Bierz! Zjedz coś pożądnego!” mówi rzucając mi jak koszyakrz ten plik na pudełko i uciekając do biura. Staje jak wmurowany i licze zielone doliczając się 16 dolarów! Tyle pieniędzy! Dłuuugo tam jeszcze stałem zastanawiając się czym zasłużyłem sobie na takie szczęście.

Dostaje wiadomość od znajomego, że zmieniły się przepisy na granicy Nikaragui. Od pierwszego stycznia podobno niezbędne jest wcześniejsze wysłanie odpowiedniego formularza mejlem i czekanie na informacje zwrotną. Szybki wydruk, fota, mejl i informacja zwrotna z ministerstwa, że moja prośba jest rozpatrywana. Problem polega na tym, że mają na to 7 dni! Zobaczymy jak szybko sie uwiną…

17-21.01.2018 La Cruz 60,1km /// 1448,38km

Trase do La Cruz zrobiłem w szybkich dwóch krokach. Najpierw po płaskich, ale smaganych wiatrem jak biczem równinach, a potem trochę bardziej górskimi wzniesieniami. W nocy rozbiłem się na terenie parku narodowego, bardzo roztropnie, bo jakieś 200m od budki strażnika. Chłop nie musiałby daleko chodzić żeby mnie przegonić albo wlepić mandat. A gdyby nie mógł mnie znaleźć to, równie roztropnie, oznaczyłem swoje stanowisko słupem dymu z rozpalonego ogniska. Albo oni byli ślepi albo nie zbyt skwapliwi, bo przez całą noc nikt mnie nie niepokoił (łącznie z komarami).

Mój fetysz – dziwaczne znaki informujące o szkołach i przejściach dla pieszych. Np tutaj – co się stało z rękami tego chłopaka? Macki? Pirackie haki? 😀

Wieje tak, że wygina znaki

Guanacaste to najsuchszy region Kostaryki. I to się czuje!

W La Cruz łącznie spędziłem dwa dni czekając na wiadomość z pozwoleniem przekroczenia granicy. ten Czas nie byłby taki zły, bo znalazłem gniazdko, dostęp do Internetów, a nawet prysznic za budującym się Centrum Kultury 😀 Nie byłby gdyby nie kończące się pieniądze kostarykańskie. Ostatnich kilka papierków chciałem zostawić już na samą granicę, bo nigdy nie wiadomo czy nie wyskoczą jakies dodatkowe koszty. Głód męczył mnie co raz bardziej i gdyby nie poznany Argentyńczyk, śmigający na rowerze do Meksyku, który poratował mnie kanapką, na granicę ruszyłbym od razu 😀

Tye wygrać! Kasa się kończy, a na drodze znajduje 500 Colones! I nawet zbytnio nie rozpłaszczone przez samochody 😀

Obchodze Centrum Kultury i znajduje oprocz zacisznego iejsca do spania… prysznic! To tak gdyby się ktoś zastanawiał gdzie się myje.Czasami w naprawdę absurdalnych miejscach 😀

Argentyńczyk ratujący świat kanapkami!

Pozwolenia dalej nie było, za to głodu aż za dużo, dlatego ruszyłem taranem na szlaban. Jeśli nie chcieliby mnie przepuścić miałem przejść nielegalnie granicę i po drugiej stronie czekać na pozwolenie, a kiedy ono by przyszło wrócić pod szlaban i zdobyć pieczątkę. Na dodatek wrócił stamtąd Argentyńczyk, którego cofneli bo nie miał szczepienia na żółtą febre! Granica zapowiadała się nad wyraz szczelna…

Przygotowałem sobie w paincie fikcyjny bilet na autobus z Nikaragui do Salvadoru, na wypadek gdyby chcieli mieć dowód że wyjade z kraju. I co? I zapomniałem go zgrać na telefon! Na szczęście sznurek czekających ciężarówek przed granicą ciągnąlł się jakieś 3km więc miałem sporo Czasu żeby wypytać kierowców czy nie mają kabelka micro USB. Ostatecznie jeden z driverów mi go podarował 😀 Tyle wygrać!

 

W końcu dochodze do szlabanu. Zapłaciłem 8 dolarów (5$ za wyjazd, 2$ za skanowanie i kontrole bagażu, którego nikt nie zeskanował i nie skontrolował + 1$ bo tak 😀 ) i opuściłem Kostaryke. Cholera jaki piękny to był kraj! 200m spacerku do punktu Nikaragui. Po drodze żołnierze w zielonych mundurach z kałachami przewieszonymi przez ramiona i w końcu stanąłem w długaśnej kolejce do okienka. Nerwowo przebieram nóżkami, podaje paszport, płace kolejne 12 zielonych za wjazd i… jestem w Nikaragui! Nikt mnie o nic nie pytał. Pozwolenia, bilet wyjazdowy, szczepienia. Jak widać co straznik to regulamin. Jeszcze tylko przejście przez skaner, do którego nie mieścił się mój wózek więc pod promienie poszedł tylko mój plecak, a wózkiem przejechałem obok. Co za absurd! Przecież ten wózek mógłbym mieć wypakowany 300kg kokainy i trotylu 😀

 

 

Ziemia niczyja. Już nie w Kostaryce, a jeszcze nie w Nikaragui.

Victory!

TAGS
RELATED POSTS

SOCIAL COMMENT

LEAVE A COMMENT