Ponad poziom morza
9.12.2017. Barrio el Carmen de Abrajo. 9,3km /// 684,38km
Przeskoczenie kostarykańskiego szlabanu granicznego przypomina biurokratyczne limbo. Na okienku powitała mnie nie tylko polska wlepka, ale i informacja, że aby wjechać do Kostaryki muszę mieć bilet wyjazdowy. Wykłócałem się, że to nie ma sensu, bo przecież idę na piechotę, więc co najwyżej sam sobie mógłbym sprzedać bilet. Zastanawiałem się czy Polacy od wlepki przeszli dalej czy siedzieli pod okienkiem tak długo, że zaczęli je z nudów obklejać. Na szczęście szybka wiadomość do brata i jeszcze szybsza wiadomość zwrotna z biletem do Nikaragui, którego nigdy nie wykorzystam (29$ poszło w cholerę 🙁 ), podniosła mi graniczny szlaban.
Po jego drugiej stronie zmienia się droga. Niestety znacznie na gorsze. Z panamskiej dwupasmówki z poboczem jak trzeci pas, do wąskiej dróżki bez pobocza. Tiry i autobusy prawie się o mnie ocierają. Do tego zakręt na zakręcie i zdecydowanie więcej odcinków górskich. Ta droga dosłownie przecina wzniesienia i lasy jak nóż! Jakby ktoś wylał rozgrzany asfalt wprost na dżunglę. A ta, pulsująca, zielona, wilgotna jakby próbuje wskoczyć na drogę. Ale udaje się to tylko zwierzętom, które niekiedy na tej drodze już zostają. Do grona rozjechanych psów, długaśnych węży i pancerników, których resztki już wcześniej objeżdżałem, dołączam rozjechane żółwie i… motyle! Całe dziesiątki pięknych, kolorowych motyli!
Mijam kilka wiosek obsianych palmami uginającymi się od kokosów. Mario ścinający je na poboczu przerośniętą kosą kostuchy, od ręki podarowuje mi dwa. Kiedy je w siebie wlałem myślałem już tylko o śnie.
10.12.2017. Rio Claro. 20,6km /// 704,98km
A w nocy budzi mnie ściana deszczu. Do jasnej cholery kiedy w końcu ktoś naprawi ten pęknięty kaloryfer w niebie i skończy się ta pora deszczowa! Z jednej strony marze tylko o suchym namiocie, a z drugiej boję się upałów którymi wszyscy mnie straszą…
Kraj zachwyca przyrodą, ale mrozi cenami. Wizyta w markecie straszy lepiej niż najlepszy horror! To chyba będzie najlepszy motywator do szybszego marszu. Na szczęście garnek i zapędy do bycia Master Chefem Ameryki Centralej cieszą mój portfel (no i brzuch 🙂 ).
Mijam miasteczko Ciudad Nelly i kilka wioseczek, które nagle wyłaniają się ze ściany zieleni. Zbliżanie się do nich zwiastują pojawiające się cabanas, czyli pokoje na godziny. Jest ich tutaj prawdziwe zatrzęsienie! Ogłoszenia pisane na talerzach satelitarnych (co też zaskakuje – czy te anteny są tu za darmo dodawane do butelki coli w sklepie, że całe pobocza są nimi upstrzone? ) informują, że pokoje wyposażone są w wygodne łóżka, prysznic, klimatyzację i obowiązkowo telewizor z DVD. Przyjeżdżają tutaj nie tylko kochankowie, rozpalać swoje zakazane żądze, ale i małżonkowie, którzy mieszkając z gromadką dzieciaków w chatce z papieru nie mają gdzie swoich żądz rozbuchać.
Właściciela sklepu z szybami pytam czy mogę przespać się przed jego zakładem na obrzeżach Rio Claro. Ale kiedy tylko ten daje mi pozwolenie i odjeżdża, ze swojej chatki obok wytacza się Henry i zaprasza na ryż z mięsem! Do zestawu obiadowego dorzuca prysznic i gniazdko do podładowania się dlatego przed szklanym sklepem zasypiam jak król.
11.12.2017. Guaria. 25,7km /// 730,68km
Kiedyś za obudzenie króla groziła kara śmierci. Gdyby obowiązywała i dzisiaj, alarm w sklepie który obudził mnie 4 razy podczas jednej nocy, przynajmniej kilka razy stracił by swoją głowę. Plus jest tylko taki, że królewska straż w składzie 4 gliniarzy, która przybyła sprawdzić czy coś królowi nie zagraża, sprawdziła czy nie jest notowany w Interpolu. Ehh król nie ma łatwego życia…
Mijam wieś o nazwie „40 kilometr” i kolejną „45 kilometr”, górki i doliny, całe krzaki porośnięte kolorowymi kwiatami. Co rusz ktoś mnie pozdrawia, zagada, poklepie po ubrudzonej kamizelce. Ale Ci ludzie są cudowni! Kontaktowi, otwarci, zabawni i ciekawi świata. Kolejna diametralna różnica po Panamie! Jak to jest, że ludzie z dwóch sąsiadujących ze sobą krajów mogą się tak różnić?! W Panamie raczej zamknięci, skryci, do białych podchodzący jak do diabła. Nie śpiewający, nie tańczący, nie śmiejący się. A w Kostaryce domy i roześmiane serca ludzi stoją otworem! I jakie tu są piękne kobiety!
Z nieistniejącego pobocza drogi widzę w dole malutką wieś. Mapa informuje mnie, że to Guaria, a w środku niej malutki kościół. Serce podpowiada żeby skręcić, nogi na ten pomysł się cieszą, a umysł po chwili dochodzi do wniosku, że dawno w tak malutkiej wsi nie spałem i może być ciekawie. I było! Roześmiana rodzinka podarowała mi worek owoców i dłuuuugą rozmowę pełną śmiechu aż do łez. W sklepie przemiły staruszek obsypał mnie plotkami ze wsi. A przed kościołem podczas ubierania choinki w ledowe lampki poznałem przedstawicieli chyba każdej z 50 rodzin mieszkających w tym kolorowym, malutkim i bardzo gościnnym miejscu na Ziemi. I jak przed tym kościołem ich poznałem, tak przed drzwiami tego kościoła zasnąłem.
Samoobsługa. Bierzesz, wrzucasz pieniądze do plastikowej butelki i jedziesz dalej. I nikt sie nie boi, że ktoś nie zapłaci 🙂
Rodzinka, która podarowała mi długą rozmowę, dużo śmiechu i…
… garśc owoców! Manzana de aqua i owoc kakao. Pyszności!
12.12.2017. Puerta del Sol. 27,2km /// 757,88km
Już chciałem wychodzić w dalszą podróż, kiedy do swojej chaty zawołał mnie starszy pan. Maxim nie potrafi czytać ani pisać. Jego podpis na dowodzenie osobistym wygląda jak gryzmoł dwulatka. Ojciec nigdy nie posłał go do szkoły, bo potrzebował pomocy w gospodarstwie. Ale mimo tego Maxim jest EKSTREMALNIE inteligentnym gościem. Swoje 6 dzieci posłał na uniwersytety, a o faunie i florze Kostaryki wie absolutnie wszystko. Ciekawym okiem patrzy na świat rejestrując go w formie reportaży na swoim smartfonie. Gdyby tylko miał lepszy sprzęt swój materiał spokojnie mógłby sprzedawać telewizji. Obdarował kawą, chlebem, obiadem i duuuużą dawką ciepła. A jego przyjaciel opowiedział mi jak kilka lat temu w jego domu zatrzymała się para Polaków przemierzająca Amerykę Centralną na koniach! Co więcej kobieta zaczęła rodzić dziecko w jego domu! Pech jednak chciał, że ani nie pamiętał jak się nazywali ani nie miał już z nimi kontaktu.
Od lewej: Maxim, jego córka i przyjaciel u którego zatrzymała się konna para Polaków
Żar leje się z nieba, a pot który spływa ze mnie, na poboczu zamienia się w strumyk. Mijam rzędy kolejnych talerzy satelitarnych, całe krzaki uginające się od pachnących kwiatów i malutkie zakłady fryzjerskie z właścicielami których ucinam rozmowy.
Zaraz obok mnie zatrzymuje się William i przez okno swojego Jeepa podaje dwa kokosy. Wszystko fajnie pięknie, ale weź je otwórz bez maczety! Kamień, nóż i po chwili Januszowania już oblewam się mlekiem kokosowym 🙂
Przy kościółku we wsi Venecia znajduje suche drewno. Było tego cała góra, więc mam nadzieję, że ten na górze się nie obrazi za zniknięcie 4 sztuk ;). Ciągle walczę z deszczem i znalezienie czegoś suchego graniczy z cudem. Podobnie jak z gniazdkiem. Ale na szczęście tak jak na fasadzie prawie każdego panamskiego kościoła można było znaleźć jedno, tak tutaj często są umieszczone w środku, blisko framugi okna. Dlatego zapuszczam żurawia do zamkniętej świątyni, szukam gniazdek, sięgam przez zakratowane okienko i po kilku próbach wbijam zasilacz 😀
Noc spędzam w dziwaczny miejscu. Z pobocza drogi jakieś chłopki wołają mnie do otwartego baru. W środku trochę dziwne towarzystwo, dlatego na propozycje Robiego, że mogę u niego spać reaguje lekkim spięciem. Ciągle sobie wypominam że za bardzo się spinam. Ale coś chyba nadal zostało po Peru kiedy dwóch gości próbowało mi uciąć głowę :/
Narkotyczne klimaty
13-15.12.2017. Palmar Norte. 24,5km /// 782,38km
Nic tak nie uspokaja nerwów jak własnoręcznie ugotowane śniadanie na ognisku 😀 Ruszam dalej i nic mnie nie powstrzyma! Zauważyłem, że znacznie lepiej czytam mapy. Nawet jeśli nie ma na niej zaznaczonych kościołów, szkół, wzniesień i spadków, to po topografii na 80% mogę wydedukować, że coś takiego tam się znajduje 🙂
Powolutku przetaczam sie przez najdłuższą rzekę w Kostaryce, Rio Grande de Terraba, i na placu malutkiego miasteczka Palmar Norte pierwszy raz znajduje darmowy Internet i gniazdko! Co prawda podczepione pod sufitem altanki na rynku, ale dobre i takie 😀 Ot marzenie nomada XXI wieku.
Już miałem iść dalej kiedy zauważa mnie Michael i woła do swojego zakładu, gdzie robi rzeźby w kamieniu. Czestuje piwem i widokiem na most o zachodzie słońca. Noc spędzam rozbity na obrzeżach miasta. Ważna lekcja – OBOWIĄZKOWO muszę znajdować miejsce do spania przed 17-18. Po zmroku tylko samobójcy chodzą po tych nieoświetlonych poboczach.
Michael w służbowym stroju
Następnego dnia wracam do miasteczka zobaczyć sławne na całym świecie kamienne kule wyrzeźbione w niewiadomy sposób i celu ponad 1500 lat temu. Znajduje je w publicznym parku i… fajne są, ale żeby specjalnie przyjeżdżać aby je zobaczyć?
W drodze powrotnej znowu spotykam Michaela, który proponuje mi pracę w swoim zakładzie, nocleg i wyżywienie! Będziemy wykuwać kamienne kule z granitu, czyli nagrody na Festiwalu Światła, który rozświetlić ma ulice następnego wieczoru. Zakasujemy rękawy i dawaj! Pył sypie się na lewo i prawo, a my po chwili przypominamy piekarzy z bajki o Flinstonach.
„Dobry hippis” 😀
A wieczorem parada w iście amerykańskim stylu, ale w kostarykańskich możliwościach 😀 Ciekawi mnie ich fascynacja orkiestrami szkolnymi i paradami rodem z Times Square.
16-19.12.2017. Dominical. 67,2km /// 849,58km
Ruszam z kopyta! Dwa dni odpoczynku dlatego te noc chce spędzić na plaży. Wyścig ze słońcem, bo do przejść mam ponad 30km! Góry i doliny, a ja nacieram. Słońce nie gra fair i próbuje mnie spopielić. Po drodze dojeżdża do mnie mój car service. Staruszek sprzedający lody z motorka. Podarowuje mi jeden kubeczek i na fali orzeźwienia jeszcze przed zachodem melduję się na plaży. Jeszcze nie wiedziałem, że kolejne 4 noce spędzę na kolejnych plażach robiąc ogniska tak wysokie jakbym chciał podpalić niebo. Rano obtoczony w piachu jak w panierce, tocze sie od jednej do drugiej plaży po drodze pokonując mordercze wzniesienia. To co z okna pędzącego samochodu wydaje się malutką górką do pokonania naciskając odrobinę padał gazu, dla mnie jest morderczą wspinaczką wymagającą wciśnięcia gazu do dechy i spalenia znacznej ilości paliwa. Na szczęście tuż za linią palm, odrobinę niżej poziomu drogi, rozbijają się z odwieczną częstotliwością gorące fale Pacyfiku, surferów przyprawiając o szybsze bicie serca, a mi ten rytm spowalniając. I wprowadzając w stan hipnozy. Lewa stopa, prawa stopa, fala. Lewa, prawa, fala. I tak do kolejnej górki.
A same plaże? Costa Rica, oznacza bogate, piękne, pyszne wybrzeże. I do stu tysięcy beczek zjęczałego tranu tak właśnie jest! Ten malutki kraj ma zdecydowanie najpiękniejsze plaże od Czasu kiedy byłem w Brazylii. Ogromne i malutkie. Otwarte i zamknięte. Piaszczyste i kamieniste. A jest ich setki!!!!
Woda ciepła jak podgrzewana grzałką. Surferzy jak w rodeo ujeżdżający fale. Kokosy strącane z palmy za pomocą kija wypełnione po brzegi esencją tropików. Jaskinie pełne tajemnic i echa piratów. Ogniska palone na bambusie tak wysokie jakby miały podpalić niebo. Tych kilka nocy to zdecydowanie najlepsze campingi ostatnich tygodni!!! I mam to zostawić i iść dalej? 😀
Coś za coś. Plaża daje, plaża odbiera. Na występach gdzieś musiałem zgubić odblaskową kamizelkę i o wiele ważniejszy kapelusz! Ten ostatni znalazłem na poboczu drogi, więc koło znalezisk i zgub się zamyka, ale ta strata boli szczególnie. Muszę znaleźć coś na głowę, bo słońce swoimi promieniami zrobi mi trepanacje czaszki.
20-21.12.2017. Rivas. 50,7km /// 900,28km
Koniec tej sielanki i panierowania się w piasku. Pierwszy raz w życiu ruszyłem zdobyć najwyższy szczyt jakiegoś kraju idąc dokładnie z poziomu morza. Tych kilka dni pod palmą przydały się jak nigdy, bo droga z nadmorskiego Dominical do górskiego San Isidro ciągnie się cały Czas (naprawdę cały Czas!!!!) pod górę. Przez pierwsze 10km myślałem kiedy to się w końcu skończy. Dochodzę do zakręty za którym widzę jakby koniec tego wzniesienia, ale za zakrętem… tylko kolejny zakręt. Kierowcy Czasami pozdrawiają, a ja nawet nie mam siły podnieść ręki. Mój życiowy cel zawęża się do pokonania najbliższego zakrętu. Przestaje myśleć, a na pewno patrzeć przed siebie. Wbijam wzrok w ziemię i widzę jak drogę znacze spadającymi mi z nosa kroplami potu. Obserwuje jak prawe koło jedzie po białej linii wyznaczającej kraniec jezdni. I wpadam w trans, który ratuje mnie od szaleństwa 🙂 Nachylenie jest tak duże, że ciężarówki Czasami nie są w stanie podjechać i muszą brać rozpęd. A ja pod to podchodzę! I co chyba najdziwniejsze – kiedy pierwszej nocy rozbiłem się na przystanku autobusowym czułem super satysfakcję. Jak po dobrym treku 😀
Centrum recyklingu „Pierestroika” 😀
Dotaczam się na szczyt, na którym spotykam małą knajpę z gigantycznym napisem „Mini Museo”. Muzeum czego myślę, i zagłębiam się pomiędzy całą masę przedmiotów… przeróżnych! Właściciel zbiera absolutnie wszystko – stare komputery, liczydła, kości zwierząt, trójkąty ostrzegawcze, pasy spinające palety 😀 I to wszystko tam dynda podwieszone pod dachem. Ludzie to mają pomysły 🙂
Szybko staczam się na dół (z przerwą na łatanie dętki) i jestem w San Isidro, w którym oprócz gniazdek w kościele ratujących mój telefon, nie ma absolutnie nic ciekawego do zobaczenia 😀 No może poza całym ryneczkiem oznaczonym jako strefa wolna od dymu! Da się? Da się!
Porobiłem bączki po okolicy, popaliłem gumę wózkiem pod sklepem i dawaj na spotkanie tego po co tu naprawdę przyszedłem. Cerro Chirripo, najwyższy szczyt Kostaryki. Ale najpierw – kolejne kilometry pod góre. Przerzuciłem sie przez wioskę Rivas i już rozbijałem swój obóz na przystanku za siódmą górą, za siódmą rzeką, kiedy przede mną stanął Tony. „Ej, masz gdzie spać?” krzyczy do mnie. Akurat gotowałem kolacje na przystanku autobusowym, dlatego zapraszam go pod daszek na posiłek do mojego tymczasowego domu. „Zapraszam Cię do mojego hostelu!” odpowiada Tony.
I tak w ciągu chwili plan nocy w wiacie przy drodze zamienił się na noc i dzień w przepięknym sanktuarium ptaków skonstruowanym w koronach drzew! Drewniane, zadaszone przejścia prowadzą od jednej korony do drugiej, gdzie obserwować można dziesiątki gatunków ptaków albo… sączyć piwko bujając się w hamaku.
22-25.12.2017. Rivas 57,4km /// 957,28km
Doczłapuje w końcu na kooooooniec nie kończącej się dróżki, i w wioseczce San Gerardo uderzam do pierwszego hostelu. Opowiadam o swoim pomyśle wejścia na szczyt i pewnym ciężarze mi to uniemożliwiającym – o wózku. Ale Jorge pochytał wszystko w lot i nie dość, że przechował mi wózek to jeszcze za darmo pozwolił się przespać dwie noce! Tyle szczęścia!
Ładowałem telefon w kościele i z nudów przejrzałem tablice ogłoszeń. A tam informacja kto i z kim sie żeni + wszystkie informacje o tych osobach. WSZYSTKIE. Numery telefonów, adresy, zawody, numery dowodów osobistych. W Europie by to raczej nie przeszło 😀
Mój hostelowy wybawiciel!
Kiedy zapada zmrok budzą się demony, dlatego jakiegoś miejskiego głupka, który chciał mi zwinąć plecak bezpośrednio przed wyjściem postraszyłem nożem. I tak naładowany adrenaliną zacząłem swoje 48km na szczyt! Okazało się, że nie mam komu się pochwalić wcześniej załatwionymi przepustkami i biletami. Nikt ich nie chciał zobaczyć, a na szlak można wejść zupełnie bez niczego…
A szlak to choć dobrze utrzymany i oznaczony, to ciężki był dla mnie cholernie. Ale czego oczekiwać kiedy człowiek robi tyle kilometrów w ciągu dnia i jeszcze rzuca się na taką górkę. Zdychałem nie raz, nie dwa upadałem, ale w końcu rzuciłem się na klamkę schroniska, które zbudowane jest na 6km przed szczytem. I dobrze, że ono tam jest, bo temperatura spadła do jakiś kuriozalnych i mocno nie tropikalnych poziomów. Wokół wszyscy w arktycznych ciuchach, a ja jak ostatni bezdomny, który przyszedł po puszki 😀 Ale co tam, marzenia są dla wszystkich! Dla tych w podartych spodniach i dziurawych trampkach też 🙂
Poczekałem aż wyjdzie słońce i trochę ogrzeje ziemie. Wiatr jednak nie zniknął dlatego zacisnąłem zęby i podrałowałem na szczyt. 6km, które normalnie można zrobić w półtora godziny, ja trzaskałem ponad dwie. Straszna dętka! Przed ostatnim szczytem jeszcze jeden odpoczynek. Ale kiedy w końcu wdrapałem sie pazurami na szczyt… widok skutecznie kurował rany 🙂
Dobra, teraz w dół. Przez cały Czas wyobrażałem sobie rodzaje ciasta, ktore bym zjadł. Dziesiątki rodzajów ciast i ciasteczek 😀 Dlatego kiedy po 48km zrobionych w góre i w dół, odzyskałem przytomność w namiocie, do którego rzuciłem się bez sił poprzedniego dnia, pognałem do Rivas kupić jakiekolwiek ciasto. Należało się!