Z najwyższego szczytu Paragwaju widać małą Polskę
Ostatecznie wyjechałem ze stolYcy i pojechałem do Australii i Londynu – Nowej Australi i Nowego Londynu. Dwie malutkie wioski oddalone od siebie o kilka wiorst. To tutaj wiele lat temu przyjechała grupka wizjonerów z Antypodów i spod Wielkiego Bena (a z nimi siostra Nitzschego!) aby zbudować… komunistyczną utopię! Nagromadzenie absurdu aż przygniata 😀 stety/niestety z utopii pozostał tylko powitalny napis, kilka flag i dziwne uczucie kiedy rozmawiasz ze stóprocentowym Paragwajczykiem, a nazywa się on Smith albo Watson… Być może utopia ta długo nie ustała na glinianych nogach, bo jeden z jej przywódców był klasycznym alkoholikiem (chyba tylko w głowie zalanej alkoholem mógł narodzić się tak absurdalny pomysł ). Z biegiem Czasu członkowie tej społeczności rozeszli sie po całym Paragwaju, a z cudownej wizji pozostała tylko turystyczna ciekawostka.
Kilka szybkich piw z miejscowymi przed sklepem, nocka na terenie amfiteatru, a potem błyskawiczny przerzut do Villa Rica. O tym czy zostało tutaj coś z dawnego bogactwa nie mialem zbyt dużo Czasu się przekonać, bo na horyzoncie już widziałem ważniejszy cel – Cerro 3 Kandu, czyli najwyższy szczyt Paragwaju. W informacji turystycznej poznałem dwie przeurocze dziewczyny, z którymi mógłbym przegadać cały dzień gdyby nie info które mnie zeelektryzowało. Jutro przyjdzie burza. GIGATYCZNA BURZA! A ja chce wejść na szczyt i mieć jakiś widok, a nie widok na chmury i czubek swojego przemoczonego nosa. Już się w deszczu po górach nachodziłem (o tym jak założyłem stawik z karpiami w namiocie w trakcie trekkingu po brazylijskiej wyspie przeczytacie TUTAJ ). Szybka zmiana planów – atak szczytowy nie jutro, ale dzisiaj! Bez aklimatyzacji i obozów przejściowych. Zrezygnowałem z butli z tlenem i szerpów. To miał być wyścig z Czasem i miałem go wygrać! Przez atrakcje które były po drodze do przystanku autobusowego przeleciałem jak burza, kupuje bilet, wskakuje do startującego już podmiejskiego i krzyczę do kierowcy: „Dalej! Goń Pan te kuce! Jedziem!”. Może i strzeliłby z bata gdybym powiedział to po hiszpańsku. Moje słowa po polsku nie wywołały na nim żadnego efektu poza wyrazem niezrozumienia na spoconej twarzy…
Uchwyony w biegu obrazek Villa Rica. Przez mysl mi nawet przeszło aby pognać na tym koniu na szczyt góry 🙂
Doturlaliśmy się najbliżej gór jak mogliśmy. Kupuję browara na szczyt i idę! Miały być 3 kilometry podejścia. No tak, 3 kilometry są, ale przed tym 12km w szczerym spalonym polu! 48 stopni, na mnie 17 kg, a we mnie tysiąc przekleństw. Myślałem że zacznę chłeptać wode z kałuży. Ale jak na złość nawet kałuże wyschły… Zanim doszedłem do podnóża byłem już tak zmęczony jakbym zaliczył koronę Polski. A tu słońce powoli zachodzi! Zarzucam plecak, zarzucam przemoczone włosy i dalej ścigam się z kulą palącego ognia na niebie. To niby tylko 842m ale podejście jest takie, że można nieźle spuchnąć. Ludzie i znaki mówiły że nie da się wejść szybciej niż w trzy godziny. Ja wszedłem/wbiegłem/wpełzłem w niewiele ponad godzinę! <duma> Czego to człowiek nie zrobi żeby strzelić dobrą fotę na szczycie 😀 Ale swoim potem tak zasiliłem potoki, że pewnie niżej rzeki wystąpiły z brzegów. A na szczycie – bajka!
Sturlałem się na dół (dosłownie bo ciemno bylo jak oko wykol, a ja tak zmęczony że nogi same się składały jak scyzoryk), nocka u podnóża przerywana falami deszczu, a o poranku ruszam z kopyta! To znaczy chciałem, bo ugrzązłem w błocie. Dosłownie! Drogi na których wczoraj słońce chciało mnie spopielić dzisiaj chciały mnie pochłonąć żywcem, a plecak chciał mnie jak młotek dobić. Ściągam lacze i drałuje na bosaka w błocie po kostki. Prawdziwy Woodstock! A to miał być dopiero początek dnia kosmicznych dróg.
Tradycyjna oblucja stóp przed sklepem i ciśniemy dalej. Jest taka droga, 100 kilometrowy łuk, z Villa Rica do Carmen del Parana, która na mapach jest główną drogą krajową. Guzik prawda! Tam nie ma niczego! Bity trakt po którym po deszczu nie jeżdzi nawet komunikacja międzymiastowa! Pewnie nawet Pan Samochodzik w swojej amfibii musiałby strzelić sobie lufę przed wjazdem w te bajora bo na trzeźwo mało kto by to potrafił. Chyba że jesteś inżynierem budującym równoległą do niej nitkę. Taki też mnie zabrał więc odpaliliśmy napęd na 4 koła, zamkneliśmy szyby, a chwile potem oglądaliśmy kaskady błota zalewające nam widok. Mimo tego oprócz kilogramów błota miłe wspomnienia z tego łuku wyniosłem, zrobiłem go chyba w 10 samochodów i motorów, ale dosłownie wychodziłem z jednego, a po minucie byłem w kolejnym! Ostatecznie dzień skończyłem idąc przez latyfundia o wielkości sprawiającej że czułem się jak mrówka. Bardzo szczęśliwa mrówka. Od jednego horyzontu do drugiego pole należące do jednego właściciela i TYSIĄCE rozrzuconych krów. Ostatecznie po nocy na krowim stepie, te bezkresne połacie kraju pokonałem jak kapitan na statku – na szczycie GIGANTYCZNEJ ciężarówki zawalonej zaopatrzeniem dla kilkunastu sklepów. „Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, wóz nurzał się w zieloność i jak łódka brodził”. W końcu to zrozumiałem 😀 Czyżby Mickiewicz też cisnął stopem na kamazie przeworzącym wódkę po zielonej Ukrainie?
Na pace wywrotki przewożącej cegły dojechalem do Fram. Wiedziałem że to polsko-ukraińska kolonia, ale to co tam znalazłem daleko wykraczało poza moje wyobrażenia. O Fram już się nagadałem, a wszystko do zobaczenia tutaj:
Podczas wizyty w miejscowej radiostacji…
... i podczas gospodarskiej wizyty w jednym z największych zakładów pracy w regionie 😀
Zdjęcie jednej z pierwszych polskich rodzin, które przyjechały do Fram.
We Fram poznałem dziesiątki rodzin i wysłuchałem dziesiątki historii. Kiedy ludzie dowiedzieli się że przyjechał ktoś z Polski potrafili pokonać kilkanaście kilometrów w deszczu i przez morza błota żeby mnie poznać i ze mną porozmawiać. Państwo Mazalewscy to jedna z pierwszych rodzin, która do Paragwaju przyjechała. A Czas, który razem spędzilismy zapamiętam naprawdę na długo.
Obchody święta niepodległości to była jakaś magia. Msza w jedynym polskim kościele im. Matki Boskiej Częstochowskiej. Po Polsku i po Hiszpańsku. Pamiątkowy wpis do parafialnej księgi. A potem fiesta w domu polskim. Hymn, wzmianka historyczna, pierogi, gołąbki, gigantyczny orzeł na ścianie, konkurs krakowiaka i wspólne tańce do „Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom”. Ludzie nie pewni dat pytali mnie kiedy był Cud nad Wisłą, Bitwa pod Wiedniem, obrona Jasnej Góry. Płakali kiedy się żegnaliśmy, dziękowali za przyjazd. Od tych ludzi możemy uczyć się patriotyzmu.
Podobno jedyny w Paragwaju polski kościół
Obchody Święta Niepodległości
Pojechałem też zobaczyć pozostałości jezuickich misji. Pamiętacie „Misję” z 1986 roku z muzyką Morricone? Ta historia działa się dokładnie na tych samych terenach na których byłem, więc musiałem zobaczyć jak to wygląda teraz. Muzyki grającego na flecie Roberta de Niro pośród tych ruin nie usłyszałem, ale miejsce to niezwykłe. Nie wiele pozostało z dawnych zabudowań, ale nietrudno wyobrazić sobie jak to miejsce wyglądało za Czasów swojej świetności, usłyszeć bijące dzwony wzywające indian na msze, poczuć zapach kadzidła i zobaczyć jak wypełnia nieistniejące już sklepienia gigantycznego kościoła. Miejsce warte odwiedzenia!
Opuszczając kolejny kompleks zapytałem jedną z pracownic punktu informacyjnego czy istnieje możliwość zobaczenia plantacji mate. Przecież nie mogę wyjechać ze „Światowej Stolicy Mate” bez zobaczenia procesu produkcji! Ona miała zapytać swoją szefową, Ane, która jak się okazało kończyła pracę i jechała do drogi gdzie mogłem łatwo pojechać do plantacji. „Czy ty nie jesteś tym backpackerem który jeździ z kamieniami?” pyta mnie kiedy pokonujemy 10 km do rzeczonej drogi. „Taaak, ale skąd o tym wiesz?” pytam zdębiały. „Jedna z moich koleżanek w Villa Rica powiedziała że pewnie tu przyjedziesz”. Jak się okazuje wieść o moim kamiennym dziwactwie kilometry pokonuje sybciej niż ja 😀 Po 10 minutach rozmowy dojechaliśmy do drogi, ale zamiast do domu, ona postanowiła pojechać ze mną do swojego znajomego Cristiana z Bella Vista, który miał nam ogarnąć wejście do jednej z plantacji.
Plantacja to czysta bajka. Myślałem że proces jest bardziej zmechanizowany, a tu prawie każda czynność wykonywana jest ręcznie! Oczywiście są nowocześniejsze plantacje gdzie pracują panowie w białych rękawiczkach, ale w większości wypadków to praca mocno manualna. Ekstremalnie ciężka, zaczynając od ścinki drzew, przez przerzucenie łopatami kilkunastu ton mate po ciągłe dorzucanie kilogramów drzewa do gigantycznych pieców rodem z Tytanica. Szacunek!
Raj na ziemi. Tyyyyle yerbyyyyy!
Suszarnia. Dwóch ludzi ręcznie przerzuca tutaj tony mate aby ta po odpowienidm wysuszeniu trafiła do paczek. Yerba już zawsze będzie miała posmak potu ludzi tu pracujących 😀
Piec rodem z Titanica. To tu powstaje ciepło suszące mate na górze. Kilogram yerby wymaga około kilograma drzewa. Wyobrażacie sobie pracę w takim miejscu?
Temperatura jest tak wysoka że gnie kolejowe szyny
Razem z Aną i Cristianem (który zaoferował mi miejsce do spania) spędziliśmy razem kolejne trzy dni. Okazało się że jestesmy do siebie bardziej niż myślimy. Dzięki nim poznałem miejscową gawiedź i miejsca, o których w przewodnikach nie piszą. Dzięki Wam ogromnie za ten Czas!
I ostatnie miasto na paragwajskiej planszy Monopoly. Encarnacion. I w końcu jakieś godne uwagi większe miasto! Ciekawa plaża na Paranie, dobra infrastruktura, ludzie wieczorem uprawiający sport. Ale wszystko musiało się kiedyś skończyć. Jak przemytnik obładowany torebeczkami z mate, którymi obdarowywali mnie spotkani ludzie, przeszedłem most na Paranie i byłem w krainie tanga, wina i polędwicy. Argentyna.A to jak się przez koniuszek Argentyny przerzuciłem możecie przeczytać tutaj: https://www.facebook.com/StonesOnTravel/posts/614286108753374 .
Tymczasem borem i lasem wbijam się pazurami w Urugwaj. Pozdro!