Brazylijskie Chicago
Chyba nie ma takiego zakątka Brazylii, w którym nie można zobaczyć polskich śladów. Ale w Kurytybie to już jakaś przesada. Szacuje się, że mieszka tutaj od 85000 do 300000 ludzi polskiego pochodzenia! Większość przybyła na początku XX wieku razem z potężną falą emigrantów z Europy i tak wspólnie zaczęliśmy kroić sobie miasto na miarę naszych potrzeb.
Kurytyba – bezpieczny port dla każdego wędrowca
Mogłem nie odwiedzić żadnego ciekawego miejsca, ale musiałem zobaczyć jak ludzie jeżdżą tutaj na rowerach 😀
Trzecie najbardziej zielone miasto na świecie, nie bez przyczyny nazywane “Miastem Modelowym”. System komunikacji o którym uczyłem się na uczelni, cała masa Zielonej przestrzeni, nawet bezdomni jacyś bardziej zorganizowani i uprzejmi, wszystko jakby wygładzone, europejskie. Nic dziwnego że 99% mieszkańców jest zadowolonych (ciekawe czy Ci bezdomni też są w to wliczeni 😀 ). Mamy tu polskie organizacje i gazety. Na cmentarzu co drugi nagrobek z polsko brzmiącymi nazwiskami, a na ulicach co rusz sklepy ze znajomymi imionami właścicieli. Jabłka kupisz w sklepie u “Vladyslava”, a śrubki u “Valdemara”. “Tadeus Rei” sprzedaje pączki i pierogi podobno na polskim przepisie (niestety 15 złotych za 3 pierogi powstrzymało mnie przed próbą podniebienia). Jest lasek imienia polskiego papieża, a w nim polski skansen. Dziwnie się w nim czułem, bo niby rekonstruuje wsie polskich osadników z XX wieku, a chałupy wyglądają jak wyjęte z dzisiejszych Czasów. Nie wiem tylko czy w Polsce zatrzymaliśmy się w Czasie czy tutaj wciskają ludziom kit 😀 innymi słowy – polska w miniaturze! Coś ala brazylijskie Chicago z tą różnicą że tu chyba nigdy nie zrywaliśmy azbestu i nie ma tutaj połowy Podhala 😉
Podobno polskie pierogi i pączki
Na cmentarzu znajomo brzmiące nazwiska
Nawet po śmierci ludzie usilnie chcą pnąć się w górę. Czułem się tam jak w Ikei w dziale z szafami
Rodzinne groby były tak okazałe, że nie wiedziałem czy już skończył się cmentarz i zaczął arystokratyczny pałacyk (a może grecka świątynia)
Moja perełka. No tak, w Egipcie miejsca na pustyni było za mało, więc faraonów zaczęli grzebać w Brazylii 🙂
Ale można też pochwalić się jakie uczelnie ukończyły Twoje dzieci. Niech ludzie wiedzą że nie byle jaka rodzina tu leży
Polski lasek
To Polska właśnie
Znajome twarze
Przygoda z tym miastem nie zaczęła się dla mnie najlepiej. Okazało się że mój komputer zamienił się w gigantyczną solniczke, a korozja zjadła wnętrzności. Pomyślałem o wszystkim, zabezpieczyłem się w każdy możliwy sposób przed kradzieżą, rabunkiem, zgubieniem, a przegrałem z solą… Najwidoczniej za długo przebywałem na wybrzeżu, może niedostatecznie zabezpieczyłem kompa, tak czy siak pochowalem go w Kurytybie. Następny trzeba kupić w Paragwaju, wszyscy mówią że można tam kupić tańszy sprzet.
W całej tej kiepskiej sytuacji był jeden plus. W serwisie komputerowym poznałem niesamowitego gościa, który zupełnie bezinteresownie zaczął opowiadać mi o mieście, wypisywać atrakcje które muszę zobaczyć i imprezy, na których muszę się pojawić. robił też wszystko aby naprawić mój komputer. Ale sól jest niezdrowa nie tylko dla nas, ale też elektroniki
Pierwsza nocka przed nie byle jakim budynkiem – muzeum Oscara Niemeyera! Miejsce, które od zawsze chciałem zobaczyć! Zaprojektowane przez jednego z najlepszych architektów na świecie dlatego z szacunku do mistrza rozbiłem mój namiot najstaranniej jak mogłem. Bliskość architektonicznego arcydzieła zobowiązywała 🙂 A w środku same łakocie i witaminy – 6 Sal wystawienniczych wypełnionych po brzegi sztuką wszelaką. Ale nie miejsce to aby mówić jakie obrazy, rzeźby i instalacje wypełniają tę przestrzeń 😉
Może bez poziomicy, ale rozbity z należytą starannością i z szacunkiem do Sen-Seia
Wspólna fota z mistrzem musi być 🙂
Całe to miasto pełne jest ciekawych budynków
Co do noclegów to kolejna lekcja za mną. Nauczyłem się już że przed rozbiciem namiotu dokładnie sprawdzam ziemię czy nie rozbijam swojego domu na czyjejś chałupce – mrówek, szczypawic i innych nieciekawych towarzyszy. W Kurytybie nauczyłem się, że powinienem też rozglądać się czy w pobliżu nie ma śpiewaków operowych…
Rozbijam się za jakąś ścianką. Przystrzyżona trawka, spokój, normalny miejski szum. Nagle jak nie gruchnie śpiew i orkiestra ostro nie zagra to myślałem że trąby anielskie zagrały i nadciąga Armagedon!!! Okazało się, że za tą cieniutką ścianką jest scena plenerowa i za darmo grają przebojowy musical pełen brazylijskich hiciorów śpiewanych przez publiczność gremialnie razem z aktorami 😀 I wtedy zza sceny dokładnie przed publiczność wychodzę ja. Może nie jestem cały ubrany na biało, ale zaspany, rozczochrany, ze śpiworem na ramieniu bo zimno, z niedokładnie założonymi trampkami. Obraz autostopowej nędzy i rozpaczy. I czuję się jak sarna złapana światłami samochodu na środki drogi – zamurowało mnie, a wszyscy obserwowali mnie tak jakbym był częścią spektaklu. Może gdybym coś zaczął mówić po polsku to dostałbym brawa? 😀 a tak tylko przemknąłem “niezauważony” na tyły, owinąłem się kokoniasto w śpiwór i nuciłem przeboje z innymi.
Jak mogłem nie zauważyć tak dużej sceny?
Ale spotkań 3 stopnia ze sztuka miało tam być o wiele więcej. Niedzielny poranek to tradycyjna “Feira do Largo da Ordem” największy targ rękodzieła jaki do tej pory widziałem. Kupić tam można wszystko – od ususzonych piranii, i zrobionych z nich statuetek, po plecaki z krowiej skóry. Wszystko przypomina parafialny odpust ale co ważne bez chłamu i tandety (a przynajmniej bez takiej jej ilości). Zgłodnieliście przedzierając się przez figurki wyrzeźbione z miejscowego drzewa? Możecie rzucić kotwice przy jednej z dziesiątek budek z miejscowymi empanadas i świeżo wyciskanym sokiem z trzciny cukrowej.
Mały silniczek, dwa wałki zgniatające laski trzciny cukrowej, a potrafi wyczarować w ciągu chwili kubek płynnej radości 🙂 proces prosty – wkładasz świeżą trzcinę (uważając żeby nie wsadzić też palca) a wałki robią już resztę. Z lodem orzeźwia jak nic innego 🙂
I tam, na malutkim skwerku gdzie cięła kapela, ludzie hasali na linie i grali w gry różnorakie zobaczyłem ją – Julie. Stała ze swoim mini teatrem, magicznym pudełeczkiem do którego zaglądacie, a ona wprawia swoimi rękoma w ruch malutkie kukiełki i tworzy przed Wami sztukę przez duże S. Kiedy dowiedziała się o mojej podróży bez chwili zastanowienia zaoferowała mi swój dom! I tak dzięki niej przez 4 dni miałem dach nad głową, ale co najważniejsze poznałem cała masę ludzi zajmujących się sztuką. Aktorów, malarzy, filmowców, rzeźbiarzy, muzyków. Tak już jest że najszybciej i najłatwiej łapie kontakt z tymi “maluczkimi” – ulicznymi sprzedawcami, robotnikami, bezdomnymi, żebrakami – bo trochę też taki jestem. To cudowni ludzie ale sztuki brakowało mi jak tlenu. Tu po raz pierwszy na znak że jestem z Polski usłyszałem nie tylko Karol Wojtyła i Boniek, ale Szymborska, Kieślowski, Komeda i Grotowski! Dzięki Ci Julio jeszcze raz!!! Jesteś niesamowita, nie zmieniaj się proszę nigdy 🙂
Julia ze swoim teatrem
Zdjęcie rodzinne 🙂
Ale filmowe chucie ugasiłem dopiero w Cinemateca de Curitiba. Marcos Stankievicz (jego babcia pochodziła z Polski) dyrektor tego przybytku, kiedy dowiedział się że w Polsce prowadziłem zajęcia z kinematografii za punkt honoru postawił sobie pokazanie mi całego budynku dosłownie od piwnicy po dach. Zajrzeliśmy do operatorki, biblioteki, bazy danych i planów rozbudowy kina. Gdybym przyjechał miesiąc wcześniej Marcos dałby mi pracę edukatora, a tak obsypał prezentami, przebił piątkę i obiecał spotkać się kiedyś w blasku kinowego ekranu.
Mój film w tym kinie już się skończył, trzeba było ruszać dalej…
Operatorka musi być. Aż dziwne że jeszcze używają projektorów na taśmę 35mm. I niech używają jak najdłużej!
Z projektorami z lat dwudziestych, a jak dziecko w sklepie z zabawkami 🙂
Cinemateca w Kurytybie i jej szef. Człowiek o poteznje wiedzy i jeszcze większym sercu do tego co robi
Załapałem się nawet na seans, a jak powszechnie wiadomo zobaczyć Tarkowskiego na dużym ekranie zawsze spoko.
Droga w kierunku Cascavel minęła mi z kierowcą, który mówił w jakimś dziwnym narzeczu. Za cholerę nie mogliśmy się porozumieć do Czasu aż odpalił swoją płytotekę. Muzyka to jednak międzynarodowy język, i nic tak nie łączy jak darcie się przy Metallice, Floydach i Nirvanie 🙂
Ostatnia noc lata to obowiązkowe ognisko. Pierwsze w życiu palone na eukaliptusowym drzewie z domieszką bambusa. Nie zachowałam się jak Winnetou tylko nazbierałem tyle drewna i rozbuchałem taki ogień, że słyszałem następnego dnia jak ludzie mówili w markecie o jakimś ogniu w lesie. Okazało się że kilka lat temu na tym terenie wybuchł potężny pożar pustoszący okoliczne tartaki. Dobrze że ze swoim ogniem schowałem się… w lesie bo pewnie nabili by mnie za niego na pal.
A mówili żeby nie iść na głodnego do marketu. W takiej lub innej formie wszystko trafiło nad ogień
Gdzieś na trasie siedzę na stacji benzynowej na przeciwko marketu. I nagle słyszę, że ktoś gra na puzonie! 25 letni Marcos aspirujący do grania w filharmonii, każdego dnia przychodzi ze swoim puzonem grać na głównej drodze Laranjeiras do Sul. Normalnie grał po drugiej stronie ulicy przy wejściu do marketu chcąc zarobić trochę grosza aby kupić nowy instrument w Paragwaju. Ale że wygonili go stamtąd to przeniósł się na drugą stronę i dmie w puzon pozdrawiając każdy mijany samochód ku uciesze kierowców (i wątpliwej kierownika marketu).
Mówię do niego “nie bój żaby, zrobimy szoł”. Przenieśliśmy się pod drzwi marketu, znaleźliśmy wiadro na którym zacząłem grać, on dął w puzon i taki mini band dał chyba najgorszy koncert jaki słyszała ta dziura. Początkowo było słabo, ale kiedy zacząłem też śpiewać (a przynajmniej tak mi się wydaje) piosenki po polsku ludzie myśleli że jestem z kosmosu i zaczęli sypać reale 🙂 i tak uzbieraliśmy w godzinę jakieś 30 zł! Kasa poszła na nowy puzon, a ja poszedłem łapać stopa do Foz do Iguacu.